wtorek, 30 czerwca 2009

Pogoda.

Jak bardzo pogoda wpływa na moje samopoczucie zorientowałam się już jakiś czas temu, ale zawsze ogromną niespodzianką jest dla mnie odkrywanie tego na nowo. Porównując na przykład dzień wczorajszy i dzisiejszy. Wczoraj nie miałam złego dnia, a jednak czułam się nieco zdołowana. Tymczasem dzisiaj niemal frunę. To znaczy niezbyt, bo jestem za duża i za ciężko mi z tym dzieciakiem, ale czuję się, jakbym fruwała. 
Trochę słońca. Co z tego, że upał, co z tego, że gorąco jak w piekle... Grunt, że w końcu wyszło słońce! Podniósł mi się poziom hormonu szczęścia i już mogę góry przenosić. Nie przejmuję się gorszymi nieco wynikami badań, nie przeraża mnie, że już po kilku krokach dyszę jak stara lokomotywa, bo wyszło słońce!

niedziela, 28 czerwca 2009

Nuda i porządki.

Miałam jakiś atak paniki przy ostatnim poście. Zdarza się.
Zauważyłam pewną zależność między nudą a porządkami. Pamiętam to z zeszłego roku. Jak tylko zaczęły się wakacje, mój dom zaczynał lśnić czystością (w roku szkolnym nie miałam na to czasu, a podobno tak mało pracuję). W tym roku jest dokładnie tak samo. Tym razem bodźcem do porządków stała się sąsiadka, o której już pisałam, efekt jednak jest ten sam.
Efektem mianowicie są wolne półki "dla dziecka" i niosące się echo po kuchni i łazience. Kurczę, lubię mieć takie ładne i wysprzątane mieszkanie. Nie da się ukryć, że oprócz braku czasu w roku szkolnym brak mi też chęci. Teraz jednak sprzątam choćby z nudów. Czy to już jest żałosne czy tylko smutne?
No bo ile można oglądać filmów czy czytać książek? Wszystko po pewnym czasie nuży. W tygodniu mogę jeszcze wyskoczyć do sklepu i pooglądać ciuszki dla dzieci albo wózki, albo inne rzeczy dla dziecka (kiedyś szukałam dla siebie, ale teraz się nie opłaca, bo WSZYSTKO jest za małe). W weekend dopada mnie nuda. 
Nie żebym narzekała, wakacje to jednak wakacje. Nie muszę denerwować się dziećmi, nie muszę stresować się panią dyrektor, nie muszę niczego sprawdzać ani przygotowywać. Nie muszę nawet przygotowywać się do wakacji, bo nigdzie nie jedziemy.
Ooo, może wkrótce będę chodzić na basen, jeśli moja pani doktor pozwoli. Być może nie będę wtedy pisać tylu postów... Bo to też trochę z nudów :)

Ciąża po raz 2.

Jak do tej pory wszystko działo się szybko. Już trzy razy byłam na usg, już mam film z usg, mdłości, chroniczne zmęczenie, czyli same cudowności ciąży.
Teraz wszystko jakby się zatrzymało. Gdyby nie te zdjęcia i film to pewnie powiedziałabym, że to ciąża urojona. Brzuch prawie mi nie rośnie (choć prawie robi wielką różnicę), nie czuję żadnych wielkich zmian, dziecko jeszcze nie kopie, a na następne usg będę musiała jeszcze trochę poczekać. Na dodatek nie wiem, czy to chłopiec, czy dziewczynka, a chciałabym wiedzieć. Tak po prostu bym chciała, bez żadnego powodu. I dość mam tekstów pod tytułem "ważne, żeby było zdrowe". Nie, nie ważne, wszystko jedno, bylebym wiedziała czy chłopiec, czy dziewczynka (to oczywiście ironia). Pewnie, że ma być przede wszystkim zdrowe, ale płeć też chcę znać i nic na to nie poradzę. Przynajmniej mamy już imię i dla chłopca, i dla dziewczynki...
Poza tym boję się. Dzisiaj konkretnie. Boję się dalszego ciągu, boję się porodu, boję się ludzi, którzy mi będą przy tym porodzie asystować, boję się, czy dziecko będzie dobrze rozwijało... Boję się.
Na szczęście nie mam tak codziennie. 

Dyskryminacja kobiet.

Jestem w trakcie czytania książki Katarzyny Grocholi "Kryształowy Anioł". Zacytuję fragment:
"-Rafał, wiesz, jakie były ostatnie słowa mojej najlepszej przyjaciółki do męża?-Ewa nawet nie podniosła głowy znad gazety.
-Jakie?
-Spierdalaj.
-Widzę, kochanie, że kobietom dużo więcej wolno. Jak facet tak mówi, to cham, a jak kobieta, to odważnie wyraża emocje. Ale świat, wiadomo, jest przeciwko kobietom. Z tym, że mężczyzna zdradza, a kobieta przeżywa przygodę. Mężczyzna wyżywa się na bliskich, a kobieta odreagowuje stres. Mężczyzna, rozwodząc się, rozbija rodzinę, kobieta kończy związek bez perspektyw."
I zdałam sobie nagle sprawę, że faktycznie tak jest. W pewnych sferach życia kobietom wolno więcej, a raczej więcej jest jej wybaczane.
Nie neguję faktu, że w pewnych sytuacjach kobiety naprawdę SĄ dyskryminowane i nie będę się tu rozwodzić nad tym, kiedy, bo wszyscy to wiemy. Głównie w branży pracowniczej. Roztrząsać tu będę raczej właśnie takie "życiowe" sytuacje.
Kobietom wolno więcej. Kilka lat temu nie mogłam słuchać, jak to biedne matki w depresji poporodowej zabijały swoje dzieci i nie ponosiły za to odpowiedzialności, bo były w depresji i przecież trzeba je zrozumieć. Ja rozumiem depresję, morderstwa jakoś już nie. Tak samo jest, jak już czasem zdarzy mi się obejrzeć jakieś "Rozmowy w toku". Nie zdarzyło mi się dotrwać do końca, szlag mnie trafiał. Ostatnio oglądałam tenże program o mężczyznach, którzy decydują się, bądź nie, na poród rodzinny. Oczywiście były tam też kobiety, które tych mężczyzn zachęcały, bądź odradzały im ten poród.
Ponieważ temat jest mi bliski, pomyślałam "co tam, może ktoś podpowie mi rozwiązanie". Taaaa... Część kobiet nie chciała w ogóle słuchać swoich mężczyzn tylko "kazała" im być przy porodzie, bo jak nie, to znaczy, że nie są godni nazywać się mężczyznami, a w ogóle to on musi zobaczyć, jak kobieta cierpi to może zacznie ją szanować (znaczy wcześniej nie szanował??? Gratuluję związku). Druga grupa kobiet to te, które "nie pozwalają" być swoim mężczyznom przy porodzie, bo to takie okropne i jak on zobaczy, jak ona wygląda przy porodzie, to nigdy więcej jej nie tknie.
Obejrzałam do końca,bo pomyślałam, że może pod koniec ktoś im powie w końcu, że TRZEBA O TYM ROZMAWIAĆ!!! Zawiodłam się, takie przepychanki trwały do końca, żadnych wniosków. Szlag mnie trafił, jak zwykle. Wniosek wyciągnęłam  z tego taki, że kobieta może ROZKAZAĆ swojemu mężczyźnie wszystko, co jej się podoba i żadna rozmowa nie wchodzi w grę, bo to sprawa kobiety. Cóż, pozwolicie, że z moim mężem jednak pogadam...
Wiele jest takich rzeczy, które są "typowo kobiece" i mężczyźnie nic do tego, on tego nie zrozumie. Dlatego właśnie myślę, że kobiety nie zawsze są dyskryminowane, a czasami wręcz mają znaczną przewagę i to mężczyźni właśnie są dyskryminowani (patrz, cytat). 
Może kiedyś napiszę o tym, jak to kobiety są dyskryminowane przez mężczyzn... Eeee, kobiety i tak wiedzą, o co chodzi :)

sobota, 27 czerwca 2009

Coś o mnie.

Mało będzie o mnie. Znaczy dużo, ale nie konkretnie o mnie, tylko o artystach, których lubię albo za coś cenię, więc trochę i o mnie. Podobno sympatie człowieka świadczą o nim samym, więc może dzisiaj kilka osób przestanie czytać tego bloga :)
Po pierwsze Sting. Jest on dla mnie inspiracją, pełnią talentu i absolutnym wzorem idola. Jego głos uspokaja mnie zawsze i w każdej sytuacji. Kocham jesgo piosenki z czasów The Police, uwilebiam te z czasów solowej kariery. Z wiekiem wprawdzie coraz bardziej przemawia do mnie The Police, ale nadal kojący szept Stinga w jego piosenkach ma na mnie ogromny wpływ. Chyba żaden inny piosenkarz ani zespół tak bardzo do mnie nie przemawia.
Nie może tu też zabraknąć Michaela Jacksona. I to nie dlatego, że nie żyje. Wprawdzie myślałam o tym, czy by go nie opuścić, bo ostatnio stracg lodówkę otworzyć. Patrzy na mnie z gazet, telewizji i portali. Jednak kiedyś byłam jego prawdziwą fanką :) Taką, która zbiera artykuły i zdjęcia, słucha bez przerwy jego utworów, etc. Dlatego muszę jego też uwzględnić. Z tym, że jego ostatnie płyty do mnie nie przemawiają, wolę czasy "Bad" czy "Thriller".
Jeśli chodzi o aktorów to najbardziej lubię Christiana Slatera. I tu muszę się przyznać, że nie zawsze ze względu na jego talent aktorski... po prostu mi się podoba. Nie jest może Bradem Pittem, ale taki już mój gust. Nie powiem, że wszystkie jego filmy są cudne, bo miał sporo wpadek, ale wśród moich ulubionych jest niezapomniane "Morderstwo Pierwszego Stopnia" i "Prawdziwy Romans". Na pierwszym zawsze płaczę, drugi zapiera mi dech w piersiach.
Poza tym w sumie w jednym rzędzie stoi Tom Hanks, Kevin Bacon, Robert Downey Jr. i kilku innych. Z aktorek najbardziej lubię Whoopi Goldberg. Żadna inna tak naprawdę nie przychodzi mi do głowy.
Wśród pisarek i pisarzy najbardziej cenię Krystynę Siesicką i Małgorzatę Musierowicz. To one mnie ukształtowały, kiedy byłam jeszcze smarkulą. Znaczy wtedy wydawało mi się, że jestem dorosła i wszystkowiedząca (kurczę, moje dziecko też takie będzie!). Poza tym mam mnóstwo sympatii wśród pisarzy, bo dużo czytam, choćby taki Stephen King czy Jonathan Caroll. Jednak ostatnio, czyli w ciąży, odpuściłam sobie nieco poważniejszą literaturę, bo się relaksuję. Dość mam stresów z ciążą, żeby jeszcze się dołować.
O filmach pisać nie będę, bo jako filmowa maniaczka oglądam zbyt wiele, żeby rozpisywać się o ulubionych dziełach.
Może jestem płytka, może nie czytam ani nie oglądam wielkich dzieł. Może wolę lekką literaturę czy śmieszne filmy od tych wszystkim "wielkich i nagradzanych" (nie, harlequinów nie czytam), ale mnie ze sobą dobrze. Czasami, gdy jeździłam jeszcze pociągiem, ale już nie musiałam się uczyć, bo byłam po studiach, obserwowałam tych wszystkich wielce mądrych studentów, którzy wyjmowali wspaniałe dzieła, a ja w tym czasie czytałam jakieś głupawe pisemko, jakiś tabloid. Widziałam te ich litościwe spojrzenia. Widziałam też, że wyjątkowo rzadko zmieniali strony... I za każdym razem myślałam sobie, jaka to szkoda, że nie potrafimy przyznać, że lubimy w gruncie rzeczy te wszystkie tabloidy...
Ja lubię. Nie będę kombinować ani kłamać. Czytam, nieregularnie, ale jednak, większość tabloidów, których z tytułu nie wymienię. Czytam też portale plotkarskie. Co mi to daje? Nic, ale to lubię, przyzwyczaiłam się. Wiem dzięki temu, kto jest kim i kto co zrobił, chociaż-gwoli ścisłości-w niewiele plotek tak naprawdę wierzę.
Nie uważam, żeby osoby umilające sobie w ten sposób czas były mniej warte czy gorsze. Oczywiście pomijam osoby uzależnione, które poza gwiazdami i ich życiem nie mają innych zainteresowań... Chociaż żal mi czasów, kiedy miałam swój scrapbook. Teraz już nie mam, jestem zbyt dorosła i zbyt poważna :) Może kiedyś będę zbierać zdjęcia i artykuły z moim dzieckiem ;) 
I to chyba na razie wszystko o mnie.

piątek, 26 czerwca 2009

Jestem fleją.

Nie da się ukryć-guilty as charged. Kiedy dwa dni temu weszłam do mieszkania mojej sąsiadki, było mi wstyd. Oczywiście nie jej mieszkania, ale mojego. I mogę sobie tłumaczyć, że oni przeprowadzili się trochę później, że zrobili sobie mieszkanie ładniej niż moje, że mają więcej miejsca na przechowywanie rzeczy... nie pomaga. Ona ma kilkumiesięczne dziecko, a jej mieszkanie wygląda, jakby dopiero co zrobiła w nim wiosenne porządki. 
Tymczasem moje mieszkanie wygląda... gorzej. Nie powiem, że jest tak źle, żeby śmieci walały się wokoło, żeby resztki jedzenia leżały na stołach. Nie aż tak źle. Jednak nie da się ukryć, że gości ot tak bym nie wpuściła. Najpierw musiałabym posprzątać albo przekręciłabym się ze wstydu. No cóż... pewnie trzeba  z tym coś zrobić. Tylko że tak naprawdę to ja nie wiem co ja mam  z tym zrobić.
Zaczęłam wczoraj sprzątać kuchnię i łazienkę, co nieco poprawiło sytuację na zewnątrz, ale przecież w szafkach i tak mam kupę rzeczy, które są mi potrzebne i których nie za bardzo mam jak ładnie ułożyć. Dzisiaj wzięłam się za książki, których część poszła do piwnicy, ale też tylko na czas, kiedy nie wrócę do szkoły po dziecku, potem znowu będą mi potrzebne. I gdzie ja je wtedy ułożę? Znowu będzie sajgon książkowy.
Mam też zamiar zrobić dzisiaj miejsce dla dziecka w szafie i pewnie mi się to uda, tyle że nie zmieni to sytuacji, że w rzeczywistości w domu nadal nie będzie nieskazitelnie. A nawet jeśli, to jak długo ten stan się utrzyma?
Kurczę, jestem fleją. Nie lubię sprzątać, sprawia mi to niemal fizyczny ból. NIENAWIDZĘ zmywać, a na zmywarkę na razie nie ma perspektyw. Nie lubię ściarać kurzu, bo pięć minut później wszystkie szafki wyglądają dokładnie tak samo, jak przed starciem. Nie lubię odkurzać... bo nie lubię i już. 
Tak więc chyba, biorąc te wszystkie punkty pod uwagę, czas się z tym pogodzić. Moje dziecko nie będzie wychowywało się w nieskazitelnym domu, będzie musiało zapraszać koleżanki czy kolegów po uprzednim uzgodnieniu tego z mamą, która będzie miała wtedy szansę posprzątać. Będzie musiało pogodzić się z tym, że mama nie zmywa naczyń zaraz po obiedzie i że kurze nie zawsze są starte.
Oczywiście nie znaczy to, że moje dziecko będzie żyło w chlewie. Jak już wspomniałam, daleko mi do takiego stanu. Jednak do stanu doskonałości jest mi chyba jeszcze dalej...

czwartek, 25 czerwca 2009

Bezpłodność nie jest chorobą...

Bezpłodność nie jest chorobą... Nie, skądże, to tylko taki kaprys organizmu. Jak to wspaniale, że wspaniała pani polityk tak wspaniale nam to uświadomiła.
Tak więc wszystkie bezpłodne pary mają już odpowiedź na swoje niekończące się pytania od niejakiej pani Nelli Rokity. Wystarczy jechać na urlop, odprężyć się, a jak to nie pomoże  to po prostu taka kobieta czy też mężczyzna nie są stworzeni do posiadania dzieci. Drodzy ludzie bezpłodni, zostaliście cudownie uzdrowieni! Nic, tylko się cieszyć.
A ja, jak zwykle w takiej sytuacji, mam nerwy. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ta kobieta jest jeszcze gdzieś zapraszana, że ona w ogóle istnieje i wypowiada się medialnie, na forum. To doprawdy żenujące.

środa, 24 czerwca 2009

Obiad.

Jak to jest, że zawsze, jak się człowiek stara, to mu nie wychodzi. Ja mam tak zawsze z obiadami.
Ponieważ sama niewiele mogę jeść, mój mąż również ostatnio ma biedę w obiadach. Dlatego dzisiaj postanowiłam mu to wynagrodzić i zrobić coś super smacznego. Miałam też zamiar zjeść ten obiad z nim, pomimo tych męczarni, jakie mnie to będzie kosztować (od czasu do czasu trzeba). Padło na kotlety mielone z ziemniakami posypanymi koperkiem i smażonymi buraczkami.
Dzisiaj byłam zupełnie spokojna, przygotowana na wszystko, miałam dużo czasu i wszystkie składniki. Nigdzie mi się nie spieszyło, zaczęłam specjalnie, jak nie byliśmy jeszcze głodni. Powoli zabrałam się do pracy. Nie będę podawać tutaj przepisu ani całego procesu, dość powiedzieć, że wszystko było super. W końcu kotlety usmażone, buraczki też, ziemniaki dochodzą. Pomyślałam sobie, że spróbuję... Oj, niech mnie coś nie trafi, czegoś brakuje w kotletach! Po chwili olśnienie-cebula. Pamiętałam o tej cebuli jeszcze jak wyjmowałam mięso z opakowania... i zapomniałam. Potem buraczków na widelczyk-za dużo octu.
No cóż, ocet dał się jakoś jeszcze naprawić, choć nie do końca. Natomiast kotlety przepadły. Nie powiem, że były niezjadliwe, ale miało być doskonale, a wyszło mdło. No nic, zjedliśmy ten przeklęty obiad, mój małżonek nawet się nie skrzywił (DZIĘKUJĘ, KOCHANIE!). No i o "karze" za "zbyt słoną zupę" nie było mowy :) Mnie nawet smakowało, ale nerwy pozostały.
Następnym razem zrobię wszystko na chybcika. Jest szansa, że wszystko uda się idealnie ;)

wtorek, 23 czerwca 2009

Dzień ojca.

O swoim ojcu pisać nie będę, bo nie warto i nie chcę. Napiszę jednak o tych wszystkich ojcach, którzy chcieliby, a nie mogą. 
Tak to już jest w naszym kraju, że wszystkie sądy i zwykli ludzie zawsze przyznają rację matkom, jakie by one nie były. A wiadomo, że i matki potrafią być wyrodne. W Polsce istnieje mit matki Polki, który ogromnie zaważył na naszym społeczeństwie. Tymczasem, jak każdy inny, jest to tylko mit. Słucham i oglądam programy na temat ojców, którzy chcieliby zajmować się swoimi pociechami, ale matki lub sądy im to uniemożliwiają. Ojciec to u nas zwyrodnialec, który zamiast zajmować się dziećmi pewnie pójdzie pić albo będzie je molestował. 
Jeszcze czasami jestem w stanie zrozumieć, że sąd przyznaje opiekę nad dzieckiem matce-mimo wszystko powiem, że matka ma pierwszeństwo. Zadziwia mnie natomiast ta nienawiść matki do ojca i jej próby ograniczenia kontaktu. Cały czas mówię o ojcu, który chce się z dziećmi widywać lub nimi opiekować, tymczasem utrudnia mu to matka. Jest to dla mnie niepojęte. Ja sama, widując się z ojcem bez ograniczeń, sama doszłam do wniosku, już w późniejszym wieku, że tego po prostu nie chcę. Zazwyczaj dzieci nie mają tej szansy, bo nie mogą się z ojcem widywać. Skoro tak szanujemy pogląd, że dziecko powinno mieć oboje rodziców, to dlaczego z takim spokojem patrzymy, jak matka utrudnia swoim dzieciom spotkanie z  jednym z ich rodziców. To fakt, że już nie są ze sobą, ale rodzic zawsze będzie rodzicem, bez względu na rozwód.
Inna sytuacja to taka, kiedy matki brakuje lub już ewidentnie okazuje się niezdolna do sprawowania opieki. Wtedy dzieci idą najczęściej do dalszej rodziny lub do domu dziecka. I to mnie przeraża! Jak można w ten sposób traktować ojca?! Wiem, że nie zawsze tak się dzieje, ale wystarczy jeden przykład przyzwoitego ojca, który nie dostaje prawa do opieki nad własnym potomstwem i już mnie szlag trafia. Wystarczy jeden przykład niewydolnej matki, której nie odbiera się praw do opieki na rzecz ojca i już mam nerwy...
Dlatego, mimo że jestem matką (a raczej przyszłą matką), całym sercem popieram ojców! Nie wyobrażam sobie, nawet w najgorszej sytuacji, że zabraniam swojemu aktualnemu mężowi widzenia się z naszym dzieckiem kiedy tylko ma na to ochotę!
Apel do ojców-trzymajcie się , nie dajcie się!!!

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Pożegnanie.

Jutro pożegnanie mojego ucznia. Najsmutniejsze, bo już na zawsze. Nie wiem, jak go pożegnać. Jako osoba nieco pokłócona z religią nie za bardzo widzę sens się modlić. Kwiaty nie oddają tego smutku. Kondolencje od bądź co bądź jednak obcej osoby raczej nie wchodzą w rachubę, złoży je pewnie Pani Dyrektor od wszystkich nauczycieli. Tymczasem teraz przepełnia mnie ta żałoba i nie wiem, co z tym fantem zrobić. Dlatego nie będę robić z tym nic. Niech trwa, niech pozwoli mi płakać, żałować, boleć. To też w końcu przejdzie.
Zastanawiam się, jak to będzie, gdy zaczną odchodzić naprawdę bliscy mi ludzie. Moja mama, na przykład. Mówiąc szczerze, w ogóle sobie tego nie wyobrażam, a przecież ona nie jest wieczna. Dopiero w pewnym momencie człowiek uświadamia sobie, że jego rodzice nie są wieczni. O ojcu nie chcę pisać, ale z mamą mam świetny kontakt. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy się nie kłóciły, żebym czasem nie miała jej dość, żeby była sielanka. Tak  nie jest. Jest normalnie, po ludzku, ze wszystkimi dobrymi i złymi stronami. 
Jednak kiedy pomyślę, że jej mogłoby zabraknąć, ogarnia mnie panika. Czysta forma paniki, która zabiera oddech i wyciska łzy z oczu. Nie mogę, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Może lepiej sobie tego nie wyobrażać, może lepiej żyć chwilą. Tylko takie momenty, jak ten przypominają, że nic nie trwa wiecznie.
Dlatego pozostaje mi tylko zapłakać. Tylko tyle, aż tyle. Może on to zobaczy, może poczuje, może nic z tego. I tylko we mnie będzie smutek i żal...

niedziela, 21 czerwca 2009

Ciąża.

Mój kochany mąż ogląda wyścig, więc mam chwilę całkiem dla siebie :) Też kiedyś lubiłam Formułę 1, ale mi przeszło, teraz tylko na koniec pytam:
-Który był Kubica?-i tyle mi wystarcza do szczęścia.
Dlatego właśnie mogę chwilę pomyśleć o swoich sprawach, bo wiem, że małżonek zatopiony jest w wyścigu i o nic nie będzie mnie prosił. 
Zastanawiam się już od jakiegoś czasu, dlaczego mój własny potomek tak bardzo mi dokucza. Mogę jeść tylko owoce i warzywa, pić tylko wodę mineralną, żadnych odstępstw ani malutkich grzeszków, bo potem czekają mnie dwa dni odchorowywania.
W sumie powinnam się chyba cieszyć, biorąc pod uwagę moją wcześniejszą "dietę". Doszłam do stanu otyłości, nawet nie nadwagi, co nie robiło mi dobrze. Moje dziecko już od najmłodszego okresu (bo przecież nie lat:)) uczy mnie, że tak nie wolno i trzeba się dobrze odżywiać. Tylko dlaczego jednocześnie postanowiło uprzykrzyć mi życie ciągłymi mdłościami?
Teraz chudnę, co chyba w 4 miesiącu już nie do końca jest pożądane, ale jakoś ciężko mi narzekać. Tyle czasu walczyłam, żeby trochę schudnąć... No cóż, może nie walczyłam aż tak, brak mi było  silnej woli, ale się starałam. Teraz chudnę beż żadnych absolutnie starań.
W końcu poczułam, że nie mieszczę się prawie w żadne dotychczasowe ubrania. Nie mogę powiedzieć, że mnie to martwi, wręcz przeciwnie. Tyle czasu czekałam na jakąś manifestację tego malucha, że teraz tylko się cieszę. Oczywiście, widziałam go na USG, ale to nie to samo. Brakowało mi jakiegoś konkretnego brzuszka-oczywiście poza tym moim. Doczekałam się.
Staram się cieszyć tą ciążą, ale czasem jest ciężko. Źle się czuję i nie mam jak od tego uciec. Jedyne pocieszenie to fakt, że małe czuje się świetnie. Jak ostatnio oglądałam je na USG to mogę powiedzieć, że czuje się bardzo dobrze, jak u siebie.
Zaskoczona byłam, kiedy zobaczyłam, jak to maleństwo się odwraca. Wiem, że może to głupie, ale nie myślałam o tym, że takie małe dziecko się rusza. Jakoś w moich wyobrażeniach na początku sobie leżało i rozwijało swoje narządy :) Tymczasem na własne oczy zobaczyłam, że się odwraca... zresztą tyłem, co nie świadczy o nim dobrze :) No ale skoro matka jakimś USG zakłóca mu spokój, to miało prawo się wkurzyć. To było niesamowite przeżycie, zobaczyć, jak dziecko się rusza, chociaż niestety na razie nie mogę tego poczuć. Nie da się tego opisać.
Już nie mogę się doczekać, kiedy poczuję się lepiej, kiedy zacznę czuć ruchy tego maleństwa, kiedy poznam jego płeć... Na wiele rzeczy nie mogę sie doczekać. Ale przede wszystkim nie mogę się doczekać, kiedy już będzie przy mnie i będę mogła obserwować, jak się zachowuje na zewnątrz.
Najbardziej rozczulają mnie dziecięce stópki. Kiedy takie dziecko sobie leży i wierzga tymi stópkami to nie mogę powstrzymać aię od uśmiechu (chociaż akurat teraz to łez wzruszenia, taki czas). Poza tym nie mogę napatrzeć się na minki takiego małego człowieczka. Czasami, jak oglądam jakiś filmik albo zdjęcia, to aż boki zrywać. Szkoda tylko, że tak szybko rosną...

In vitro.

Ostatnio oglądałam jakieś wiadomości, a tam znowu na temat in vitro. I znowu beznadziejne gadanie, żeby tego zabronić. Można w pewnym sensie stwierdzić, że mnie to nie dotyczy. Jestem jedną ze szczęśliwych osób, którym udało się bez pomocy zajść w ciążę. Jednak mimo wszystko jako kobieta mam do tego stosunek bardzo emocjonalny i zgoła nie zgadzający się z opinią niektórych panów czy pań polityków. 
Nie dosyć, że te pary niejednokrotnie muszą spędzić długie lata na bezowocnych próbach, nie dosyć, że same muszą za wszystko płacić, od badań począwszy, na samym zapłodnieniu skończywszy, to jeszcze muszą słuchać takiego beznadziejnego gadania pustych głów, które-nie mając pojęcia, o czym naprawdę mówią-prawią kazania. Nigdy w życiu nie pogodzę się, że ktoś wciska się tam, gdzie go ani nie chcą, ani nie potrzebują. 
Religia to całkiem inna sprawa. Jeśli ktoś jest na tyle wierzący, że nie zgadza się na in vitro, nie mogąc mieć dzieci, bo wtedy postępowałby wbrew swojej wierze, to niech i tak będzie. Nie rozumiem tylko, dlaczego zabierać szansę tym, którzy chcą zostać rodzicami w taki czy inny sposób. 
I nikt nie przekona mnie, że istnieje jeszcze adopcja. Oczywiście, że istnieje, ale to wersja dla osób, które są na tyle odważne, że się na to decydują. Są i tacy, i chwała im za to, jednak w pełni rozumiem osoby, które na adopcję się nie decydują. Miałam swego czasu do czynienia z dziećmi z domu dziecka i wiem, że adopcja takich dzieci to ogromne wyzwanie. Nawet jeśli jest to niemowlak, tak naprawdę nic o nim nie wiadomo. Jakie czekają go choroby, jakie problemy, gdy dowie się, że jest adoptowany... Na adopcję potrzeba wiele siły, którą nie wszyscy posiadają. 
Tymczasem posiadanie własnego maleństwa, które samemu się urodziło, to zupełnie inna sprawa. Dlatego też szlag mnie jasny trafia, kiedy politycy w imię jakiejś pokręconej moralności, a właściwie pod dyktando kościoła, postanawiają stać się bardziej święci od Boga i zabronić zapłodnienia in vitro. Jeśli Bogu by się to nie podobało, pewnie ludzie nie wynaleźliby tego sposobu, albo po wynalezieniu znowu zesłałby na nas potop. Tymczasem żyjemy, więc albo Bóg się z tym zgadza, albo... Nie, na temat religii nie będę się wypowiadać.

piątek, 19 czerwca 2009

Epitafium.

Wczoraj zmarł jeden z moich uczniów. Nie będzie o tym głośno, bo nie był ani szanowanym aktorem, ani sławnym pisarzem, ani nikim sławnym w ogóle. Jednak dla mnie był ważniejszy, bo go znałam. Był wspaniałym facetem, dobrym uczniem. Co to za świat, który na to pozwala?

Zawód nauczyciela.

Znowu czytam i słucham tylu opinii na temat nauczycieli, że uszy i mózg mi puchną. Że mamy tak dobrze, że jesteśmy jak pączki w maśle, że mamy wakacje i tyle wolnego, że pracujemy po 18 godzin tygodniowo, że za swoją pracę dostajemy wystarczająco dużo, że nam za dobrze i nie mamy prawa krzyczeć o więcej... no żyć nie umierać. Zastanawiam się jednak, dlaczego ci ludzie, którzy tak krzyczą, nie wybrali zawodu nauczyciela. No bo skoro im też mogłoby być tak cudnie, to po co utrudniać sobie życie inną pracą? 

Nie mam siły już pisać kolejnego poematu, jak to nam cudnie, kiedy uczniowie nas wyzywają, kiedy olewają nasze uwagi, kiedy nie słuchają na lekcjach, a potem mają pretensje, kiedy musimy rozmawiać z roszczeniowymi rodzicami i tłumaczyć się im (!!!), dlaczego ich cudowne dziecko ma słabe oceny i dlaczego i o co ja mam w ogóle pretensje. Wspaniale jest z pewnością, kiedy uczeń pali pod szkołą, a na zwrócenie uwagi reaguje, w najlepszym razie, wzruszeniem ramion. W najgorszym jestem zwyzywana, mam się odpie.... i nie wtrącać w nie swoje sprawy. Bezsilność, bezradność. Gdyby w ten sam sposób odezwał się obcy mi człowiek, pewnie dostałby w twarz. Tutaj nie mogę zrobić nic. Oj, przepraszam, mogę mu wpisać uwagę, wezwać rodziców, dać reprymendę. Tak więc dopisuję się do tego tysiąca uwag, które już figurują w zeszycie uwag, wzywam rodziców, którzy być może przyjdą i wysłuchają obojętnie co mam do powiedzenia, albo i nie. Uczeń już wie, że będzie miał zachowanie naganne, więc kolejna uwaga nie robi mu różnicy i dalej bezkarnie mnie wyzywa i opluwa (na razie tylko metaforycznie). 

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież są kuratorzy, policja (bo przecież jestem "urzędnikiem państwowym"), sąd. Tylko że jak już jakiś nauczyciel upomni się o swoje prawa to się z niego śmieją, bo przecież z "niesfornym dzieciaczkiem" powinien poradzić sobie sam. Tyle że "dzieciaczek" jest wyższy i silniejszy niż ja, a ja nie mam innych narzędzi, żeby sobie z nim poradzić. A najgorsze jest chyba co innego-że on o tym wie i potrafi to doskonale wykorzystać przeciwko mnie. 

Kiedyś rozmawiałam z kuzynem na ten sam temat i oczywiście jego argumenty były takie same, jakie słyszałam już tysiące razy-ja bym go walnął. Może nie użył tak kulturalnego słowa, ale sens był ten sam. Tylko że jak ja go "walnę" to wylecę z pracy, jak go wyzwę, to wylecę z pracy, bo przecież "my, dorośli, nauczyciele, musimy być dojrzalsi niż oni". Nie mam żadnych możliwości i po uświadomieniu sobie tego faktu chwilami mam ochotę rzucić to w diabły.

Jednak nie robię tego, bo są uczniowie, dla których warto się starać, z którymi cudownie jest pracować, którzy sprawiają, że serce rośnie. Dla nich tam jestem i jakoś znoszę te obelgi, które czasami sprawiają,  że płaczę w domu z bezsilności. Są takie dzieci, które chcą się czegoś nauczyć i pewnie nie dlatego, że uczą się dla siebie (raczej nie ten wiek), ale dlatego, że czują, że kiedyś im się to przyda. Przynajmniej kiedyś... Tacy uczniowie sprawiają, że chodzę do pracy, że przygotowuję się na każdą lekcję z osobna, że wymyślam zabawy i quizy. Bo oni to doceniają, lubią, cieszą się i uczą. 

Także nie będę udowadniać, że nie jestem wielbłądem, nie będę się kopać z koniem, czy inne takie przysłowia. 

Powiem tylko jedno-skoro nam tak dobrze, to nie zazdroście nam, tylko IDŹCIE UCZYĆ!!! 

czwartek, 18 czerwca 2009

Coś o dzieciach i ubrankach dla nich.

Już od kilku tygodni mam wielką wenę na kupowanie ciuszków. Może i jest za wcześnie, może i powinnam poczekać, ale już taka jestem, że jak mam trochę kasy, to lubię sobie robić małe przyjemności. Teraz moją przyjemnością jest kupowanie ciuszków dla dziecka.
Jest tylko jeden mały problem... nie ma ubrań, które mi się podobają. I to jest dramat. Wszystko jest takie bezpłciowe, w pastelowych kolorach, mdłe. Albo w drugą stronę, wściekle różowe albo niebieskie. Ponieważ nie wiem, co ma się urodzić, próbuję wybierać kolory neutralne-żółty, zielony, czerwony, beżowy, etc. Problem w tym, że nawet jeśli trafiam na któryś z nich, są one po prostu brzydkie. Skoro małe dzieci widzą wyraźnie tylko mocne, wyraźne kolory, dlaczego na ten początek życia mamy ubierać je w ciuszki w kolorze pastelowym-bliżej-nieokreślonym?
Jest to oczywiście pytanie retoryczne. Zastanawiam się tylko, czy producenci nie robią ubrań dla niemowląt o wyraźnych kolorach, bo im się nie chce, czy też kiedyś próbowali i nie wypaliło. Innymi słowy, czy brak takich ubranek wynika z wygodnictwa producentów, czy też z wyboru ludzi, kupujących te ubranka. Na to pytanie nie znajdę chyba odpowiedzi, a szkoda. Chciałabym znaleźć miejsce, gdzie mogłabym ubrać dziecko w jakieś fajne ciuszki o konkretnych kolorach...

środa, 17 czerwca 2009

Słówek kilka wróbla Ćwirka o końcu roku

Zazwyczaj ludzie dzielą rok na dwanaście miesięcy, od stycznia począwszy, na grudniu skończywszy. Ze mną jednak jest inaczej. Mój rok ma tylko 10 miesięcy, zaczyna się we wrześniu, a kończy w czerwcu. Dwa miesiące wyjęte z życia, chociaż też nie do końca. Czasem jest trochę pracy, czasem nie, ale staram się, żeby te dwa miesiące były spędzone na jak największym nieróbstwie. Jak na razie mi się udaje. Może nie jest tak, że nie robię NIC pożytecznego, ale wysilam się jak najmniej. W roku szkolnym dość mam zajęć wszelkiego rodzaju.
No i nadszedł "prawie" koniec roku. Prawie robi podobno wielką różnicę, ale ja jej nie widzę, bo jestem na zwolnieniu :) Pójdę w piątek patrzeć, jak moje dzieci (znaczy uczniowie) pięknie występują, a potem pięknie się ze mną żegnają.
Nie lubię końców. Źle mi się kojarzą, a ostatnio dodatkowo zrobiłam się wyjątkowo wrażliwa i płaczę przy byle wzruszeniu. Koniec roku daje mi powód do takiego wzruszenia. To jest moment, kiedy dzieciaki się starają i trudno mieć wtedy do nich żal o cokolwiek. O to, na przykład, że cały rok były nieznośne i marudne. O to, że potrafiły odezwać się nieodpowiednio, że nie miały ochoty się uczyć. O to, że dzięki nim znowu pod koniec roku dostawałam świra, choć kolejny raz obiecywałam sobie, że NIE BĘDZIE ŻADNYCH POPRAWEK.  Jednak koniec to zawsze koniec i, nie ma co ukrywać, co roku szkoda mi jest tych, którzy odchodzą. Zwłaszcza, że na tym się kończy.
Rzadko kiedy zdarza się,  że mamy jakikolwiek znak z przyszłości. Uczniowie przychodzą i odchodzą, słuch o nich zanika. Być może jestem jeszcze za młoda, żeby odwiedzali mnie moi dorośli absolwenci, być może tacy częściej to robią, ale mam wrażenie, że uczniowie po prostu zapominają. I to jest ich prawo. Czasami tylko jest mi tego żal. Bo przez trzy lata tak naprawdę żyję trochę ich życiem, staram się im pomagać, lubię ich, nawet jeśli czasami nie dają mi żyć.
Dlatego po końcu roku nie tylko regeneruję siły na rok kolejny, ale również staram się zapomnieć o tych, którzy poszli dalej. Bo pamięć o nich wszystkich czasami zbyt wiele kosztuje. My też nie powinniśmy zapamiętywać, nam też należy się błogosławieństwo zapomnienia.

Introduction

No i zaczęło się. Choćbym nie wiem jak się przed tym broniła, zawsze dopadnie mnie jakieś wariactwo, a tym razem dopadło mnie w postaci chęci pisania bloga. Nie powiem, żebym była fanką blogów, rzadko które czytam, ale szaleństwo to szaleństwo-nie wymaga zatem wyjaśnień ani usprawiedliwień.

Jestem nauczycielką. Podobno z zamiłowania, chociaż czasami każdego mogą dopaść wątpliwości. Nie zliczę już, ilu moich znajomych nagle się przekwalifikowało, bo grzeczne dzieci mieliśmy tylko w książkach do metodyki, a w rzeczywistości to już niekoniecznie... Ja się nie przekwalifikowałam i jakoś płynę w tym oceanie, jakże niespokojnym. Nie powiem, że nie narzekam, bo właśnie, że narzekam. Mogę tylko spróbować obiecać, że nie za często :)

Jestem też przyszłą matką, z angielska wdzięcznie zwaną mother-to-be (jakby to nie było jeszcze jasne, jestem nauczycielką angielskiego). Nie wiem, jakiej płci będzie moje dziecko, ale wiem, że jest już na tyle duże, żeby wszystko mieć na swoim miejscu. Tyle że jeszcze nie pokazało. Nie wiem, jaką będę mamą. Może normalną, a może niekoniecznie.

Mieszkam w mieście.

Mam kota, który po pozbawieniu go męskości w wieku lat 8 zmienił się z dręczącego mnie potwora w przecudne kocię. Nie jestem jednak nadal pewna, czy nie był to z mojej strony akt wandalizmu.

Mam też męża, który potrafi mnie rozśmieszyć, z którym nigdy się nie nudzę i którego kocham nad życie, choć to brzmi jak banał.

Większość imion, nazw, etc. zamierzam wymyślać, także proszę nie brać wszystkiego zbyt dosłownie. Do jednego mogę się zobowiązać-wszystko będzie szczerą prawdą, czasem aż do bólu... tylko, że bez nazw.