poniedziałek, 28 września 2009

Zero wstydu.


Jest sobie uczeń, powiedzmy Jacuś. Tenże Jacuś regularnie psuje nauczycielom nerwy na lekcjach nie tylko przez znikomy poziom wiedzy, a często jakikolwiek jej brak, ale również przez to, że jest po prostu bucem. Pewnie nie powinnam tak mówić, dostanę cięgi, ale taka jest prawda i skoro mogę w ten sposób nazwać dorosłego, to mogę i dziecko. Cham nieprawdopodobny, bezczelny, awanturuje się z uczniami, za nic ma nauczycieli. Uczeń jakich wiele tak ogólnie teraz w polskich szkołach, ale ten naprawdę działa na nerwy, jak mało kto. Nadszedł czas interwencji u rodziców Jacusia. I tu zaczyna się zonk.
Bo Jacuś to eurosierota. Rodzice pojechali na zarobek, a Jacuś został pod opieką pełnoletniego brata. Brat, jak wiadomo, posłuch ma u Jacusia znakomity. Pewnie wieczorami oboje nabijają się z głupich nauczycieli, że cały czas narzekają. Z rodzicami żadnego kontaktu. I tak cały rok nauczyciele męczą się z Jacusiem w imię mniejszego zła. Można by iść do sądu i burzyć się o brak opiekuna, ale Jacuś pełnoletniego opiekuna ma. Rodzice pieniądze przysyłają, dzieci żyją, rodzice dzwonią, interesują się, a że do szkoły nie dzwonią i z nauczycielami nie chcą rozmawiać to już inna bajka. Efekt do przewidzenia, Jacuś zostaje w klasie trzeciej gimnazjum na drugi rok. 
Przyjeżdżają rodzice. Jacuś nadal nie rokuje nadziei na bezbolesną współpracę. Wiedzę uważa za zbędny bagaż życiowy, a kulturę za coś dla głupków. Ale teraz można już wezwać rodziców. Hura! No i rodzice w końcu się pojawiają. Problem w tym, że zamiast rozmawiać z nauczycielami, zieją ogniem. Krzyczą, że ich syn jest tu prześladowany, że nauczyciele są wredni, bo mają ciągłe pretensje do ich grzecznego, kulturalnego, bystrego synka! Poprzednia wychowawczyni była zła, bo go prześladowała, a teraz zaczyna się wszystko od nowa! Hańba! Nie jestem pewna, czy wyjechali już z argumentem, że skargę do kuratorium złożą, ale jeśli tego nie zrobili, to z pewnością tylko kwestia czasu. Nauczyciel nie może oczywiście wbić się w tą „rozmowę”, bo nie ma takich kulturalnych słów, które oppisałyby ich bystrego i wspaniałego synka. Poza tym przecież my go prześladujemy, więc cokolwiek powiemy, jest to dalsza część szykanów. I co z takim fantem zrobić? Nic się nie da zrobić, trzeba czekać, co będzie dalej i w razie potrzeby i konieczności bronić się przed wyższą instancją, bo z tym państwem nie da się rozmawiać.
Zastanawiam się, jak można być tak ograniczonym… Najpierw zostawia się dziecko, które i wcześniej nie było aniołkiem, samopas i udaje się, że wszystko jest ok. Potem przychodzi się z awanturą, która w ogóle nie powinna mieć miejsca. Jakby to chodziło o moje dziecko, to chyba bym się ze wstydu spaliła zanim bym poszła do tej szkoły, a w szkole siedziałabym cicho jak myszka i słuchała porad tych wszystkich ludzi, którzy z gruntu jednak chcą mi pomóc. No ale to ja. Inni rodzice nie zawsze są tacy. Ja wiem, że dziecka trzeba bronić do ostatniej kropli krwi, bo taka rola rodziców, ale dzieci trzeba też wychowywać, o czym szanowni państwo chyba zapomnieli.
Sama jestem ciekawa, jak dalej potoczy się sprawa…

poniedziałek, 21 września 2009

Kategorie uczniów.

Dzisiaj zrozumiałam, że jest kilka kategorii uczniów. Oczywiście jest to moja absolutnie subiektywna ocena i tak naprawdę mogłabym tych uczniów podzielić na wiele innych kategorii, ale te kilka w gruncie rzeczy podsumowują całą szkołę.
Pierwsza kategoria to osoby, które nie są niczym zainteresowane, nic nie robią, a na dodatek przeszkadzają i jest to najgorsza kategoria dla nauczycieli. Delikwent nie tylko się nie uczy, nie obchodzi go lekcja w najmniejszym stopniu, to jeszcze robi, co może, żeby nam siebie obrzydzić. Dyskutuje, przeszkadza, pyskuje, rozprasza innych. Jednym słowem-katastrofa. Rodzice zbyt często nie interesują się takim dzieckiem lub też wsadzają go do kategorii ADHD i uważają, że to wszystko usprawiedliwia. Tacy uczniowie nie muszą, ale mogą być nawet agresywni. Często wyzywają innnych, dokuczają im, nie reagują na nic. Nie pomagają rozmowy z nimi, z rodzicami, z pedagogiem, niejednokrotnie nie skutkują nawet rozmowy z kuratorem (owszem, są i tacy w mojej szkole). Z takim nie da się wygrać, bo tak naprawdę nie ma na niego siły. Jedyne co można osiągnąć to wysłanie go do ośrodka, ale gratuluję szkole, której się to uda. W ośrodkach na miejsce czeka średnio około 200 osób (nie mówiąc o takich, którzy lądują tam w trybie natychmiastowym), tak więc zanim taki delikwent dotrze na szczyt listy, osiąga pełnoletniość i możemy sobie nadmuchać.
Drugi typ to pozornie grzeczny uczeń, który jednak nic nie robi. I kiedy piszę nic, to naprawdę mam na myśli NIC. Nie ma lub nie otwiera książki, nie prowadzi zeszytu, na wszystkie pytania odpowiada „nie chce mi się” albo „nie wiem” i na tym kończy się rozmowa. Uważa, że skoro jest spokojny, nie rozmawia, nie przeszkadza to wszyscy powinni się od niego odczepić. Pół biedy jeszcze, jeśli rodzice mają na takiego delikwenta jakiś wpływ-wtedy jeszcze może coś z niego być. Jeśli nie, biada. Będzie grzeczny nadal, ale pod względem wiedzy stanie się koszmarem nauczyciela. Nie wie, bo nic nie robi, a to dla nauczyciela taka sama hańba, jak uczeń rozrabiający.
No i trzecia kategoria, nader rzadka. Uczeń, któremu się chce i który się stara. Nie mówię, że musi być geniuszem, umieć wszystko w przedmiocie, wybijać się, ale oprócz bycia spokojnym, stara się czegoś nauczyć. Może mu nie wychodzić, może dostawać same marne oceny, ale widok skupienia na twarzy takiego ucznia wynagrodzi nauczycielowi braki w jego wiedzy. Jeśli na dodatek jest dobry z danego przedmiotu, to tylko nosić go na rękach. Pomyśleć można, że takie jednostki już się nie zdarzają… A jednak! Nawet w mojej szkole tacy się znajdują. I muszę przyznać, że zarówno z tych starających się bez większych skutków, jak i tych doskonałych jestem bezgranicznie dumna. Niemal noszę ich na rękach. Nigdy nie tracę okazji, żeby pochwalić ich rodzicom lub wychowawcy. Nigdy nie tracę okazji, żeby chwalić ich samych.
Kiedyś być może zrobię taki sam ranking dla nauczycieli, ale w tym chyba jednak przyda mi się pomoc jakichś uczniów :).

sobota, 19 września 2009

Strach.


No i nadszedł ten dzień, którego tak bardzo obawiałam się przez całą ciążę. Kiedy o tym czytałam, w duchu podśmiewałam się z tych dziewczyn po cichu, bo myślałam, że przesadzają, są przewrażliwione, nie mają już na co narzekać. A dziś przyszło mi odpokutować za ten cichutki śmiech. Teraz ja czuję się odrzucona, niekochana, niedoceniana, zostawiona na pastwę losu. Oczywiście rozum mówi mi, że te moje żale należy podzielić co najmniej przez dwa, ale niestety mój rozum dzisiaj śpi.
Jestem już w siódmym miesiącu ciąży i jak do tej pory wszystko wydawało mi się być w porządku. Starałam się nie gadać zbyt wiele o dziecku, bo wiem, że chociaż dla mnie jest ono aktualnie najważniejsze, bo we mnie rośnie i czuję je na co dzień, mój mąż nie ma takich odczuć jak ja. I to było ok. Rozumiałam to w pełni, bo przecież mężczyźni mają inaczej, nie przeszkadzało mi to. A dzisiaj mnie dopadło…
Czuję się gruba, nieatrakcyjna, odepchnięta. Mąż dzisiaj na mnie warczy, bo w pogoni za byciem idealną czegoś tam zapomniałam. Chciałam rzetelnie wykonywać swoje obowiązki w pracy, być dobrą gospodynią domową, a w międzyczasie jeszcze latać na korepetycje. Efekt-stan permanetnego przemęczenia i niewyspania. Kiedy wracam do domu, mam siłę już tylko na to, żeby paść na łóżko i spać. Nie mam siły oglądać filmów, dyskutować o czymkolwiek, zająć się czymkolwiek.
Kobiety pewnie powiedzą: ależ to normalne, przecież jestem w ciąży. Tylko że ja tak nie chcę. Nie powiem, że dziecko zaczęło mi przeszkadzać, bo tak nie jest. Kiedy czuję, jak te małe nóżki czy rączki próbują mnie kopać, usta same mi się uśmiechają. Ale jednak to właśnie dziecko zmieniło coś między nami. Gdybym miała opisać, co konkretnie, nie byłabym w stanie tego zrobić. To gdzieś wisi między nami, jak jakaś mgła, która coraz bardziej nas rozdziela.
Zastanawiamy się, jak to będzie z dzieckiem, kiedy już przyjdzie na świat i zabierze nam cząstkę nas. Zaczynam się tego coraz bardziej bać. Teraz mamy spokój, ciszę, czas dla siebie. Potem będzie już tylko dziecko. I wiem, że to jest piękne, że przecież inni mają i żyją, ale we mnie dzisiaj wszystko się buntuję. Nie chcę rezygnować z przyjemności. Nie chcę całego życia podporządkować dziecku. Nie chcę zastanawiać się, jak ciężko nam będzie, kiedy dziecko się urodzi. A dzisiaj mnie dopadło…
Rozum śpi, obudziły się moje demony. Boję się…Boję się, że mój mąż się ode mnie oddala (a może to ja oddalam się od niego). Boję się, że nie jestem już dla niego dobrą żoną. Boję się, że on nie do końca chce tego dziecka i nawet sam przed sobą nie chce się do tego przyznać (no dobrze, rozum mówi, że jestem głupia, ale rozum śpi…). Boję się, że już nic nie jest takie samo, a  w tym nowym układzie się gubię. Boję się, że ja sama już tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego dziecka, że jestem gotowa zamęczyć nim mojego męża.
Mój rozum nie śpi. On zniknął, niby sen jaki złoty…

czwartek, 17 września 2009

Ciężki dzień.


Oj, nerwy dzisiaj były, jak nie wiem co. Ciężko jest to wszystko przedstawić tak, żeby każdy mógł zrozumieć (zwłaszcza ten, który o pracy nauczyciela wie niewiele:)), ale postaram się.
Zaczęło się od tego, że po południu mieliśmy zostać na specjalne zebranie Rady Pedagogicznej, a dokładnie zostać mieli nauczyciele, którzy uczą klasy 2a i 2b. Zostaliśmy, a jakże, wyjścia nie było. Temat: rodzice przychodzą i skarżą się, że nauczyciele nic nie robią, dzieci się nudzą, a dyscypliny brak. Rodzice szantażują nas wypisaniem dziecka ze szkoły, co w efekcie grozi połączeniem klas i zmniejszeniem etatów. Tak więc i rodzice, i pani dyrektor mają na nas haka. Tylko, że o jakim haku mówimy, skoro nikt nie wie tak naprawdę, o co chodzi… Pani dyrektor bowiem postanowiła nie ujawniać ani nazwisk rodziców, którzy przyszli na skargę, ani nauczycieli, co do których pretensje zostały zgłaszane. W związku z tym siedzimy sobie przez godzinę i gadamy o niczym właściwie, czego wnioskiem ma być: co robić dalej?
Tyle że kto i co ma robić dalej, skoro nie wiadomo, o co chodzi? I tak na okrągło… W końcu pada wniosek, żeby ujawnić, o kogo chodzi, zrobić konfrontację, bo inaczej się nie da. Na zebraniu pani wicedyrektor wydelegowana przez panią dyrektor, bo główna na jakimś spotkaniu. Słyszę:
-To trzeba powiedzieć pani dyrektor.
-To trzeba powiedzieć.-odpowiadam bezczelnie, bo w końcu to ona ma taki obowiązek.
Wnioski: nie wiem. Przykro mi. Siedziałam na spotkaniu godzinę, każdy pogadał i ponarzekał, ale w gruncie rzeczy żadnych wniosków nie było, bo nie było ich z czego wysnuć.
Co w takim razie wynikało z tych pogaduszek… Ano to, że wkrótce chyba będziemy musieli tańczyć na rurze, bo przecież uczniowie się nudzą i trzeba zrobić coś, co ich zainteresuje. Nooooooooooo, z całą pewnością nie będzie to zdobywanie wiedzy, bo jakże to tak?! Uczyć się w szkole?! A ja pytam, czego ja mam uczyć, jak, skoro na ostatniej lekcji czworo z niemal dwudziestu uczniów miało książkę. Reszta siedziała sobie, nic nie robiła całą lekcję, co najwyżej gadała. Jak ich ochrzaniłam to się uspokoili, ale do odpowiedzialności się nie poczuwają. Jak oni mają się nie nudzić, skoro w ogóle nie mogą wiedzieć, o czym ja mówię, nie mając książki przed sobą? Nie wspomnę nawet o uczniach, którym wydaje się, że wszystkie rozumy pozjadali i wszystko już umieją, a błędy robią takie, że aż zęby od zgrzytania bolą.
-Dlaczego nic nie robisz?-pytam.
-Bo ja to umiem i się nudzę.
No to zadaję proste pytanie z aktualnego tematu. Delikwent bredzi tak, że aż paznokcie mnie bolą. Udowadniam mu błędy, zwracam uwagę, że jednak nie wie wszystkiego i powinien trochę uważać. Widzę głupie miny i dąsy, delikwent wie lepiej. Obraził się na mnie, bo udowodniłam mu, że ma zbyt wysokie mniemanie o sobie. Nie wygram. Skoro pani dyrektor nie daje mi szansy na obronę, na konfrontację, żeby uświadomić rodzicom, że ich dzieci nie są kryształowe, a nauczyciele nie są nierobami.
Mój wniosek: albo oni, albo ja. Zamierzam rozpocząć walkę. Może nie brzmi to szlachetnie, ale mam dość pięknych słówek. Dość mam nazywania uczniów bezczelnych-niesfornymi, a beznadziejnych rodziców-niewydolnymi wychowawczo. Dlatego właśnie zamierzam ich zgnębić, Wydam majątek na telefony, bo zamierzam dzwonić do rodzica za każdym razem, kiedy uczniowie nie mają podręczników albo nadepną mi na odcisk w jakikolwiek inny sposób, ale trudno. Zamierzam robić kartkówki co lekcję, bo dość mam powtarzania cały czas tego samego. Oj, jeszcze kilka rzeczy zamierzam, ale post już za długi nieco, poniosło mnie. Wyniki przedstawię pewnie wkrótce.

niedziela, 13 września 2009

Moja pani doktor.


Ostatnio bardzo dużo czytam na temat lekarzy. I, oczywiście, nie są to zbyt pozytywne opinie. Lekarze są podobno nierobami, czekającymi na łapówki, cały czas się skarżą, że zarabiają za mało i wciąż chcą więcej, spóźniają się, olewają pacjentów, i tak dalej, i tym podobne. Brzmi podejrzanie znajomo, bo nauczycielom w gruncie rzeczy zarzuca się to samo, ale to nieistotne. Wielokrotnie spotkałam się z lekarzami, którzy takim złym opiniom wystawiają cudowną laurkę. Spóźniali się po pół godziny albo godzinę, a do pacjentów nawet „przepraszam”, podczas badania sugerowali, że się jest hipochondrykiem zamiast badać, olewali to, co pacjent mówi, bo oni już wiedzą lepiej, że symulant po zwolnienie tylko przyszedł… Dużo by opowiadać. Dlatego właśnie kwestia odbijania kart tak bardzo mi się spodobała. W końcu można by stwierdzić konkretnie, ile pracują lekarze i doprawdy mogłoby się okazać, że wcale nie tak mało, jak nam się wydaje (albo wręcz przeciwnie, dokładnie tak mało, jak nam się wydaje).
Słyszałam kiedyś, że podobny eksperyment przeprowadzono na nauczycielach, jako że mamy obowiązek pracować po 40 godzin tygodniowo i chcieli nas sprawdzić, ale bardzo szybko z tego zrezygnowano. Otóż okazało się, że za nadgodziny (tak, tak, ponad 40 godzin tygodniowo) trzeba nauczycielom zapłacić tak dużo, że aż się kuratorium przestraszyło. Nie wiem, czy tak faktycznie było, ale wcale bym się nie zdziwiła i chętnie bym podbijała taka kartę, żeby dyrekcja nie mogła mnie wezwać po przepracowaniu tych 40 godzin tylko dlatego, że nie ma żadnego dowodu na to, ile tak naprawdę pracuję. A tak to w każdje chwili jestem na każde zawołanie…
Ok., wróćmy do lekarzy (dodam tylko, że piszę o lekarzach, którzy przyjmowali mnie na NFZ, bo prywatnie to w ogóle jakoś inaczej…). Są lekarze, których zachowanie woła o pomstę do nieba i to jest fakt, w każdym zawodzie znajdą się czarne owce. Jednak spotkałam w życiu i takich lekarzy, którzy zasłużyli na najwyższe odznaczenia, nagrody i inne dowody uznania. Do takich właśnie lekarzy zalicza się moja pani ginekolog, do której z racji ciąży chodzę ostatnio bardzo często. Nie będę tu opisywać, ile nerwów zabrało mi znalezienie dobrego lekarza, bo to by wystarczyło na nowy post. Faktem jest tylko, że w końcu się udało i trafiłam do tej właśnie pani doktor. Idąc do niej na wizytę nie ogarnia mnie strach, co zdarzało się wcześniej aż nazbyt często, jako że wizyty u lekarza tej specjalizacji generalnie nie należą do komfortowych. Nie boję się pytać, bo wiem, że na każde pytanie dostanę rzeczową i mądrą odpowiedź. Pani doktor zawsze infromuje mnie o tym, co robi bądź zamierza zrobić. Czuję się w jej gabinecie niemal jak w domu, ufam jej bezgranicznie, czuję się doinformowana, bezpieczna, spokojna.
Nie da się jej nachwalić, nie sposób powiedzieć, ile jej zawdzięczam. To można zrozumieć tylko wtedy, kiedy trafiało się na złych lekarzy, a tu nagle taka zmiana. Trzeba też dodać, że akurat TEN lekarz jest dla kobiety bardzo ważny, bo ani te wizyty miłe, ani komfortowe, ani przyjemne. I dlatego dobry lekarz ginekolog jest na wagę złota.
Oby więcej było lekarzy tak wpaniałych, jak moja pani doktor. I to we wszystkich specjalizacjach.

piątek, 11 września 2009

Coś optymistycznego.

W naszym zawodzie łatwo jest narzekać, bo jest na co. A to dzieci niewychowane, trudne, uczyć się nie chcą, a to papierkowa robota się pleni i nie ma na nią czasu, a to rodzice mają pretensje, a to pensja nie taka… Oj, trochę by się tego znalazło. Jednak tym razem napiszę coś optymistycznego, bo tak mi się ładnie tydzień skończył, że grzech byłby nie napisać.
Pierwsze klasy zawsze są dla nas wielką niewiadomą. Przychodzą nowe dzieciaki do gimnazjum i nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Czy będą dobrze się zachowywać? Czy da się je ujarzmić? Czy ich polubię? I najważniejsze-czy będą coś umieć? Mnie gnębi zwłaszcza to ostatnie pytanie. Nie mówię, że oczekuje cudów, ale zbyt często dzieci nie umieją, bądź udają, że nie umieją niemal niczego. Najprostsze słówka sprawiają im trudność, podstaw gramatycznych brak, nawet w zabawie nie mogą uczestniczyć, bo nie mają podstawowych wiadomości. Nie chciałabym tutaj obwiniać nauczyciela z podstawówki, bo nic o nim/niej nie wiem, ale brzydko mi to pachnie. Ponadto nazbyt często dzieci wrzucane są do jednego wora, do jednej klasy, podczas gdy poziom ich wiedzy różni się diametralnie. Na przykład jedni uczniowie uczyli się tylko w szkole, podczas gdy inni uczęszczali również na lekcje prywatne. Jedni uczyli się rzetelnie i regularnie, podczas gdy inni „olewali” naukę. No, ale miało być bez narzekań :).
Otóż w tym roku również był ten dreszczyk niepewności. Nie tylko związany z „nowymi”, ale również z tymi, którzy przeszli dalej. Jak się zmienili? CZY się zmienili? Jak to będzie tym razem? Wrzesień to właśnie czas na takie wyczuwanie się, poznawanie na nowo. Ponieważ pracuję w tej samej szkole dwa lata, mam małe porównanie. W zeszłym roku wiele się nie zmieniło. Pierwsze klasy przyszły trudne, pracowało się nader ciężko. Ci, którzy już byli starymi wygami też potrafili dać popalić. A może to ja byłam taka „czepialska”? Zastanawiam się, bo ten rok jest inny.
Na początek klasy starsze. Dzieciaki uspokoiły się, „uczłowieczyły”, nie przeszkadzają tak bardzo, uważają, odpowiadają. Czegoś się jednak nauczyły mimo wszystko i aż mi się sama mordka śmieje, kiedy to piszę i uświadamiam sobie, że to prawda. Więcej ich teraz pytam, zmuszam do odpowiedzi, bo zauważyłam, że zaniedbywałam to do tej pory. A oni zamiast się migać, starają się wysilić. Nie wszyscy, za dobrze by było, ale piszę dzisiaj tylko o cudownych przypadkach. Ci uczniwie pracują, zapisują, robią ćwiczenia. Miło się na to patrzy, miło o tym opowiada. Na przykład trzecia klasa, taki powiedzmy „Arek”. Dwa lata siedział w ławce, niby nie przeszkadzał, przynosił zeszyt i książkę, nawet ją otwierał, ale nie pracował. Lenił się i nie było sposobu, żeby namówić go do jakiejkolwiek współpracy. Przechodził z roku na rok psim swędem, jakoś tam te sprawdziany na dwóję pisał. W tym roku zmiana. Wszystko notuje, odpowiada, rozumie. Nie ukrywam, że wymagało to pracy nie tylko wychowawcy, ale też placówki pozaszkolnej, ale grunt, że przyniosło efekty.
Klasa pierwsza, „nowi”. Lekcja druga, powtórzenie z podstawówki. Pięknie. Trochę nawet zbyt pięknie, żeby było prawdziwe. Odpowiadają na wszystkie pytania, z początku nieco nieśmiało, bo nie znamy się jeszcze, ale z czasem, grupowym wysiłkiem, prześcigają się w odpowiedziach. Myślę sobie, nie chwalmy dnia przed zachodem słońca, zobaczymy co będzie później. Lekcja kolejna-nowy temat. Niby nie taki nowy, bo powinni coś tam umieć, więc na początek burza mózgów. Spodziewam się drogi przez mękę, a tu kaszka z mleczkiem. Do tego stopnia, że materiał na jedną lekcję robię w 15 minut. Kurczę, jestem pod wrażeniem. Trzecia lekcja tak samo. Rozpęd mają jak złoto. Grzeczni, pracowici, notujący. Miło z taka klasą pracować!
Ja wiem, że sukcesy po początkowych problemach smakują nieco lepiej, ale jednak miło jest „dostać” nową klasę, z którą nie trzeba przechodzić piekła tylko po to, żeby potem zbierać owoce swojej pracy. Dlatego w końcu uważam ten rok za otwarty i początkowo BARDZO UDANY :).

piątek, 4 września 2009

Jak ten czas leci...

Jestem w raczej melancholijnym nastroju, spowodowanym zakończeniem pierwszego tygodnia pracy. Jaki był? Za szybko się skończył, żebym miała jakiekolwiek głębsze przemyślenia, ale nic to, nadrobię po pierwszym zebraniu w poniedziałek. Kilka wspaniałych obserwacji jednakowoż uczyniłam i jak zwykle z jednej strony mnie one zdumiały, z drugiej strony wcale.
Po pierwsze, pamięć moich uczniów… albo uczniów w ogóle, bo w sumie jest to reguła, nie wyjątek. Wracamy do szkoły, powtarzamy najprostsze rzeczy, które powinny być dla nich, jak tabliczka mnożenia, jak inwokacja „Pana Tadeusza”, a tu trafiam na zmowę milczenia. NIC. Ani słówka, ani odmiany czasownika „być”, ani jednego samodzielnego zdania. Myślałby kto, że jak się uczą od podstawówki to coś tam zapamiętają, ale złudne moje nauczycielskie nadzieje. Pierwsze dni, a nawet tygodnie to żmudne powtórki, które tak naprawdę nie pomagają, bo nie uczą się w domu, a 45 minut to za mało. Dlatego w tym roku zrezygnowałam z powtórek. Podyktowałam tylko tematy, które były i które muszą zostać przez nich powtórzone na bazie starych podręczników i zeszytów. Stałam się bezwzględna, bo dość mam marnowania czasu na powtórki, które nic nie dają. To właściwie nie są powtórki tylko uczenie tego samego od nowa, a to nie ma sensu, że już nie wspomnę o tym, że nie ma na to czasu.
Druga sprawa to kwestia kultury. Wchodzi sobie uczeń do sali, siada w ławce, czapka na głowie (swoją drogą powinnam się chyba cieszyć, że bez papierosa w zębach i bez nóg na ławce).
-Zdejmij czapkę.-to ja.
-A dlaczego? Tu nie ma krzyża.-to on.
Fakt, nie mam krzyża w sali,bo sobie tego nie życzę i jak na razie nikt mnie do tego nie zmuszał, na szczęście. Zastanawiam się jednak, jakim cudem doszedł on do wniosku, że skoro w klasie nie ma krzyża to wszystko mu wolno. Myślałby kto, że jak krzyż wisi, to zachowuje się lepiej… nic z tego, ale brak tegoż jest doskonałą wymówką. Dlatego właśnie mało szału nie dostaję na tego typu odzywki, które może nie są na porządku dziennym, ale na pewno zdarzają się bardzo często. I, mówiąc szczerze, męczy mnie to. Zastanawiam się w takich chwilach, dlaczego kiedyś tego nie było. Nie przypominam sobie, żeby w mojej szkole można było tak fikać nauczycielowi. A jak się fikało, to się dostawało od rodziców i po delikwencie. Teraz rodzice nie potrafią utrzymać dzieci w ryzach, licząc na wychowanie w szkole, a my nie mamy na to ani warunków, ani narzędzi.
I tym smutnym akcentem kończę na dzisiaj.