sobota, 7 listopada 2009

Darmowa godzina.


Wspaniały pomysł… nawet nie wiem czyj. Może ministerstwa, może kuratorium. Grunt, że w czyichś głowach to powstało, a teraz my zbieramy plony. Właściwie nie plony, a chwasty, bo pomysł od samego początku był po prostu głupi, absurdlany i kupy się nie trzymał. Chodzi natomiast o dodatkową, dziewiętnastą godzinę pracy, za którą nam nie płacą. Oczywiście już wiem, co powiedzą niektórzy - że już i tak wystarczająco dużo zarabiamy, jak na ilość pracy, którą wykonujemy, więc dodatkowa godzina nas nie zbawi, a może tylko potępić, co jest jak najbardziej słuszne. Jednak na temat swojej faktycznej pracy i zarobków pisałam już wcześniej i powtarzać się na razie nie będę.
W zamyśle tych, co to wymyślili, nauczyciele mają prowadzić kółka zainteresowań bądź inne zajęcia dodatkowe raz w tygodniu przez jedną godzinę zegarową. Mogą to być zajęcia dobrowolne lub obowiązkowe. No i zaczynają się haczyki. Jeśli będzie to godzina dobrowolna, mogę ją sobie ustalić w każdej chwili w ciągu dnia. Pytanie – czy ktoś będzie w nich uczestniczył? Według ministerstwa – jeśli zajęcia będą wystarczająco atrakcyjne, tłumy będą walić. Według mnie – gówno prawda. Dodatkowe lekcje angielskiego, niemal darmowe korepetycje i pusta sala. Chętnych brak. A tyle słyszy się, że korepetycje takie drogie, że nauczycieli brak… Jak już się trafił taki, co chciał dodatkowe lekcje prowadzić, zainteresowanie żadne. Oczywiście, że mogę ustalić takie zajęcia i siedzieć przy pustej Sali, ale wtedy obowiązkiem dyrekcji jest zwrócić mi uwagę, że tak nie może być i że muszę wymyślić coś, co sprawi, że uczniowie będą przychodzić.
No to mam rozwiązanie – zajęcia obowiązkowe. Choćby wyrównawcze. I kolejny haczyk. Uczniowie nie mogą mieć więcej niż siedem godzin obowiązkowych w ciągu dnia. I oczywiście ci uczniowie, którzy potrzebują wyrównawczych, niemal codziennie maja siedem godzin. Prawie robi wielką różnicę, więc ustalam moje zajęcia w jedyny dzień, kiedy klasa ma lekcji sześć. I co się okazuje? Połowa klasy ma treningi, inne zajęcia, wizyty u lekarzy, wizyty rodzinne i inne takie i im nie pasuje. Druga połowa łaskawie postanawia chodzić, ale godzina to dla nich za dużo, więc po 45 minutach marudzą. No trudno, jakoś ich przetrzymuję. Problem w tym, że na poczatku roku, przy zamieszaniu z planami, przepadło mi kilka godzin. Nie moja wina, siła wyższa, ale odrobienie tego to już mój problem. I powstaje pytanie – kiedy? Nie mogę już wymagać od uczniów, żeby przyszli na kolejną godzinę, bo prawo nie pozwala. I zostaję w związku z tym z jednym wielkim zonkiem.
Oczywiście kolejnym problemem jest fakt, że takich nauczycieli jak ja jest w szkole nieco więcej, w związku z tym na tą jedną wolną godzinę rzuca się co najmniej kilka osób i wszyscy mają do wszystkich pretensji, że oni nie mają kiedy tego wszystkiego odrobić. Pełen absurd. A odpowiedź ministerstwa brzmi: jakby zajęcia były ciekawe, to by uczniowie przychodzili. Wiara tej instytucji w uczniów mnie zdumiewa. Każda dodatkowa godzina spędzona w szkole, to godzina, która oddala ich od komputera albo kolegów na podwórku, więc bez żalu z niej rezygnują, choćby oferta była nie do przebicia. Noooooo, może jakbym oferowała zajęcia traktujące o seksie, oczywiście jak najbardziej szczegółowo omawianym, to może miałabym słuchaczy, ale mi nie wolno, bo nie mam uprawnień. Zostaje angielski, a tutaj zainteresowania żadnego.
I w ten sposób kolejny doskonały w zamyśle ministerstwa pomysł stał się kolejnym sposobem pognębienia nauczycieli. Ani to przydatne, ani sensowne, ani pożyteczne. Ale jacyś ludzie mogą poklepać się po ramionach, bo wpadli na kolejny wspaniały pomysł, jak by tu uszczęśliwić uczniów. Zapomnieli tyko, że na tym etapie to najlepiej ich uszczęśliwić, zabierając im zajęcia, a nie je mnożąc. 

piątek, 6 listopada 2009

Doceniony nauczyciel.


Nauczyciel rzadko kiedy wie, czy jest doceniany. Kiedy uczniowie chodzą do szkoły i deklarują, że lubią konkretnego nauczyciela, może to znaczyć wiele. Nie chcę być złośliwa ani zgorzkniała, ale jednak w całkowitą bezinteresowność w takiej sytuacji nie wierzę. Wprawdzie kiedy chodziłam do szkoły i lubiłam jakiegoś nauczyciela, zwykle mówiłam to szczerze, ale wątpię, żeby wtedy nauczyciele tak całkiem w to wierzyli. Z kolei kiedy uczniowie ze szkoły wychodzą, bardzo rzadko wracają, żeby dać znać, co u nich. Jednym słowem-rzadko kiedy dostajemy jakiekolwiek znaki, co dalej się dzieje z tymi dzieciakami. Owszem, kiedy mieszka się na tym samym osiedlu, niejednokrotnie widzi się te dzieci, które dorastają, niejednokrotnie z czasem uczy się ich dzieci, ale niewiele poza tym. Nie przeszkadza mi to zbytnio, taka kolej życia. Sama zawitałam do swojego liceum dopiero po prawie dziesięciu latach, żeby podziękować mojej wychowawczyni. Jednak nie o to chodzi.
Czasami zdarzają się sytuacje, kiedy nie mamy wyboru, jak tylko uwierzyć, że jednak ktoś nas lubi, ktoś docenia, że nie pracujemy ot tak, na darmo. No i właśnie dziś taka sytuacja mi się zdarzyła. Do szkoły przyszła jedna z matek uczniów, nazwijmy go „Karolem”. Rozmawiała z jednym z nauczycieli na korytarzu, ale kiedy tylko mnie zobaczyła, powiedziała tej nauczycielce, że przeprasza, ale musi jeszcze porozmawiać z panią „Iksińską” (czyli ze mną :)). Łatwo mnie poznać, bo jestem jedyną nauczycielką z brzuszkiem, więc nie zdziwiłam się, że pani tak szybko mnie zidentyfikowała. Weszłyśmy do pokoju nauczycielskiego i tu zaczęła się rozmowa. Pani przedstawiła się, powiedziała, że jest matką tegoż właśnie ucznia z pierwszej klasy. Podejrzewałam, że będzie jak zwykle, czyli pani spyta o oceny syna, o jego zachowanie, etc. Tymczasem rozmowa przebiegała mniej więcej tak (oczywiście mniej więcej, bo aż tak doskonałej pamięci nie mam, ale sens oddany jest trafnie):
- Kiedy pani odchodzi?
- W grudniu.
- To straszne. Karol panią tak bardzo lubi, podobają mu się pani lekcje, jest załamany, że nie będzie ich pani uczyć do końca roku.
- No cóż, nie za bardzo mam wybór. Może się też okazać, że tak bardzo polubią panią z zastępstwa, że nie będą chcieli, żebym wróciła.
- Nie. Pani nie rozumie. Oni nie chcą, żeby pani odchodziła, uwielbiają panią i na pewno nie będzie tak samo z inną nauczycielką.
- Miło mi bardzo.
- On cały czas mówi, jak fajne są lekcje angielskiego. Szkoda, że pani musi odejść. No nic, muszę już iść. Do widzenia.
Stałam jeszcze przez chwilę zdębiała na środku pokoju, zastanawiając się, co też właściwie chciała ode mnie ta pani. Wyszło mi jednak na to, że ona chciała mnie po prostu pochwalić.
I to mnie wzruszyło. Rzadko zdarza mi się, żebym dostawała aż takie wyrazy sympatii, tymczasem ostatnio spadają one na mnie, jak deszcz. Nie wiem, czy jest to sposób na dbanie o samopoczucie ciężarnej czy co…? :) Nie da się jednak ukryć, że ostatnio coraz częściej mnie to spotyka. A to pani w sklepie, a to pani ze świetlicy środowiskowej, a to znowu ktoś inny mówi mi, że dzieci mnie lubią, że narzekają, że muszę iść na macierzyński, że nie chcą innego nauczyciela. To miłe.