sobota, 30 października 2010

Krótka rzecz o włosach.


Zaszalałam i zrobiłam się na rudo. Małżonek już od kilku dni jęczał, że zmienił mu się gust i nagle we wszystkich serialach zaczęły podobać mu się rude laski. A ja, jako dobra żona, postanowiłam natychmiast spełnić ukryte marzenia o posiadaniu w domu rudej laski i pognałam do sklepu.Nawet pomimo tego, że od kilku już lat powtarzał jak mantrę, że mogę farbować się na inne kolory, ale od rudego mam trzymać się z daleka.
Prawda jest taka, że już od dłuższego czasu miałam włosy w kolorze „au naturel”, bo braki w finansach nie pozwoliły mi na wizytę u fryzjera i zrobienie ukochanego baleyage’u. No i tak rosły i rosły, aż w końcu po ostatnim podcięciu okazało się, że nie mam ani milimetra zafarbowanych włosów, za to na światło dzienne wyszły wszystkie siwe włosy,  które natura dała mi w prezencie w wieku trzydziestu lat.
I tutaj ujawniło się moje kolejne wariactwo. Otóż pokochałam swoje siwe włosy miłością wielką i odwzajemnioną. One rosły, a ja się z nich cieszyłam. Małżonek krzyczał, że jestem walnięta, a ja ochoczo przyznawałam mu rację, bo nie widziałam jeszcze kobiety, która cieszyłaby się z siwych włosów zamiast chcieć pozbyć się ich natychmiast. Taka jest jednak prawda – uwielbiałam swoje siwe włosy i gdyby dało się je farbować z pominięciem tych siwych to z pewnością tak właśnie bym zrobiła. Ale nie ma niestety u fryzjera oferty zostawiania siwych włosów :).
W końcu jednak moja babska natura dała się we znaki. Wszyscy wokół mnie farbowali włosy, a ja pozostawałam przy swoich. Biorąc pod uwagę fakt, że tak od około trzynastego roku życia nie widziałam swoich naturalnych włosów (odrosty pomijam), zaczęłam czuć się nieco znudzona. Dlatego na pierwsze hasło Małżonka o rudych postanowiłam słowa wprowadzić w czyn.
Jak wyglądam? Całkiem w porządku, moje włosy były lekko ciemne, więc teraz mają tylko odcień rudy, bez większego rzucania się w oczy. Oczywiście nadal życie bym oddała za wizytę u fryzjera i baleyage, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. I tym optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszy wywód.

środa, 27 października 2010

Tragedia zdrowotna.


No i co ja mogę poradzić na to, że nic mi się  nie chce? W sobotę okazało się, że Młody ma mały katar. No cóż, katar nam niestraszny. W poniedziałek okazało się, że mama też złapała katar. I to jaki… Ale mama to nie problem. W nocy z poniedziałku na wtorek praktycznie nie spaliśmy, bo Młodemu do kataru przyplątał się kaszel. I to taki, który za nic nie pozwala spać. Nawet kiedy przestał kaszleć, Młody bał się zasnąć. We wtorek poszliśmy więc do pani doktor. Pani doktor nie stwierdziła niczego bardziej podejrzanego od kataru, ale do żłobka iść nie pozwoliła. Dlatego właśnie siedzimy sobie w domu, a ja z jakichś bliżej nieokreślonych powodów wcale się z tego nie cieszę.
Nie martwiłabym się tym wcale, gdybym była zdrowa. Ale nie jestem. Dlatego właśnie brykający Młody nie jest mi aktualnie na rękę. Byłoby lepiej, gdyby chodził sobie do żłobka i tam panie by się nim zajmowały jak należy. Ja tymczasem ledwo sama oddycham, a na dodatek mam świadomość, że zionę na potomka kolejnymi bakteriami, kiedy tylko się do niego zbliżam. A zbliżam się często, bo przeziębiony Młody jest bardzo upierdliwy, jeśli chodzi o noszenie go na rękach. Nie jest to sytuacja zbyt komfortowa.
Zauważyłam również dość ciekawą zależność. Otóż kiedy mam nos tak całkiem zatkany jak wczoraj, nie czuję również smaku. Wszystko co jadłam odznaczało się brakiem jakiegokolwiek aromatu, a tym samym smaku. Nie wiem, czy kubki smakowe przestają działać wraz z nosem??? Jem sobie na przykład taki makaron z sosem śmietanowo-ziołowym i myślę sobie, że równie dobrze mogłabym konsumować właśnie jakiś śmierdzący przysmak z jakiegoś dziwnego kraju. Żadnej różnicy. Ta sama sytuacja z płatkami z mlekiem. NIC. Dzisiaj na szczęście jest lepiej i już cieszę się na cudownie pachnące spaghetti. Zrobię takie, żeby nawet mój upośledzony nos zdołał się nacieszyć :)
W domu natomiast panuje cudowny bałaganik. No nieeee, nie ma chlewu, tylko malutki rozgardiasz. Nie mam siły złapać się za odkurzacz, nawet jeśli czeka mnie sprzątanie tylko jednego pokoju, kuchni i łazienki. Stanowczo za dużo tego. Wystarczy chwilowo, że zmywam, bo mamy za mało naczyń, żeby się zapuścić. No i oczywiście zmywarki nadal ani widu, ani słychu. Kurczę, na nowym mieszkaniu nie dam się zrobić w wała i wyszarpię tą zmywarkę kosztem czegokolwiek.
A co do nowego mieszkania… Oczywiście chwilowo jest to palcem na wodzie pisane, ale gdzieś tam, kiedyś tam przymierzamy się do kupna dwópokojówki. I żeby nie było, jeśli ktoś myśli, że dostaniemy wspaniały kredyt i kupimy sobie penthouse z tej mojej pożal się boże pensji to grubo się myli. Nasze ambicje nie sięgają dalej niż TBS (jeśli ktoś nie wie co to jest to niech się dowie na własną rękę, nie chce mi się tu tłumaczyć). A to i tak tylko dlatego, że mama sprzedaje swoje mieszkanie w świętym mieście.
Ostatnio usłyszałam, że mama bardzo się dla mnie poświęca. To fakt, nie przeczę. Jednak jest dorosła i decyduje o tym sama. Postanowiła się przeprowadzić, bo wnuczek jest dla niej ważniejszy niż jakiekolwiek znajomości czy mieszkanie. Nie twierdzę, że przyszło to łatwo, przynajmniej nie mnie. Tyle że mama sama się na to zdecydowała, pierwsza zaczęła rozmowę i podjęła decyzję. Nie przeczę, że jest mi to na rękę, bo w przeciwnym razie o dwóch pokojach to ja co najwyżej mogłabym sobie pomarzyć w baaaaaaaaaardzo śmiałych marzeniach, ale mamy nie naciskałam i nie naciskam. 
Kurczę, strasznie dużo tematów poruszyłam jednym postem… Podźgałam, podźgałam i zostawiłam. Kiedyś same się rozwiną.

wtorek, 12 października 2010

Moja dieta, moja porażka.


Dopiero co pisałam, że tak pięknie mi się chudnie… Niestety, kolejna wycieczka na wagę uprzytomniła mi, że po spadku wagi nastąpił jej niechybny wzrost. Niewiele, bo po pięciu zrzuconych przybyło mi dwa, ale jednak nie tak miało być. Bez smażonego żarcia miałam chudnąć w oczach, zrobić się smukła nagle i niepostrzeżenie. No ale cóż, niektórym nie jest dane.
W związku z wieloma doniesieniami na różnych blogach zainteresowałam się dietą Dukana. Doniesienia były bardzo optymistyczne, a i opis diety mi się spodobał. Można jeść do syta, wiele produktów, no i tylko brak cukru doskwiera. Mimo wszystko byłam dobrej myśli. No i zaczęło się. Pierwsze dwa dni to był mały pikuś. Jakoś szło. Jednak zaczął doskwierać brak dodatków. Bo wyobraźcie sobie jeść mięsko (a jako boleśnie mięsożerna nie wyobrażam sobie nie jedzenia mięsa), ale bez niczego. Bo ani ziemniaczków, ani chleba, ani nawet nielubianego przeze mnie ryżu nie można. Życie bym za ryż wtedy oddała. Pomimo tego nie to było najgorsze. Ludzie, jak strasznie brakowało mi owoców i warzyw!!! Nigdy bym się o to nie podejrzewała. A jednak…
No i oczywiście pękłam. Małe grzeszki spowodowały porzucenie diety, bo przestrzeganie „trochę” diety to coś jak bycie „trochę” w ciąży. Jednak zdeterminowana jestem schudnąć, więc po dwóch dniach zaczynam od nowa. No i tu zaczynają się kwiatki. Jestem zdenerwowana, głodna, jest mi niedobrze, jestem słaba… To z pewnością nie wina diety tylko mojej do niej podejścia. Nie mam silnej woli… Czy to tylko ja, czy inni też tak mają? Strasznie chcę schudnąć, ale jak widać zmiana nawyków żywieniowych dała niewiele, a na diety nie mam siły…
Załamka :(