niedziela, 28 listopada 2010

Zalana papierami.


Ostatnio rozmawiałam z Małżonkiem moim drogim na temat mojej pracy, co czasami mi się zdarza, gdy mam wyjątkowo podły humor. A ostatnio mam taki coraz częściej. Rozmowa wyglądał mniej więcej tak:

On: Ja już mam dość słuchania o tej twojej pracy. Cały czas tylko dół i dół.
Ja: Ale zauważyłeś, że już  nie skarżę się na uczniów?

Chwila zamyślenia.

On: No fakt. Ciekawe dlaczego?
Ja: Bo nie mam czasu nawet o nich myśleć.

No i taka jest smutna prawda. Mamy do odbębnienia tyle papierów (a będzie jeszcze więcej), że nie mam już siły myśleć o uczniach. Lekcje przychodzą i odchodzą, 45 minut  mija niepostrzeżenie i znowu zostaję sam na sam z papierami. Pani minister ma coraz to nowe wytryski doskonałych pomysłów dotyczących gimnazjów, bo skoro wszyscy tak na nie narzekają to zamiast je zlikwidować (no nie, nie przyznają się, że coś spartaczyli, przecież gimnazja to doprawdy odkrycie stulecia) należy dowalić nauczycielom roboty tak, żeby nie  mieli czasu na zwracanie uwagi na uczniów. Wtedy przestaną na nich narzekać, bo jak utoną w papierkach uczeń przestanie się liczyć.
I tak powoli się dzieje. Regulamin projektu edukacyjnego należy napisać, Wewnątrzszkolny System Oceniania uaktualnić, to wszystko poprawić, poprawić poprawki, stworzyć karty pracy, zwołać Radę Pedagogiczną, żeby to wszystko zatwierdzić. Na Radzie kolejne poprawki do poprawek, w końcu można przyklepać i tworzyć kolejne papierki. Szkolenie trzeba zwołać, bo kolejne pomysły tworzą kolejne interpretacje, więc żebyśmy się nie pogubili, a przynajmniej nie nudzili, trzeba siedzieć do 19 na radzie szkoleniowej. Potem do domu, umyć dziecko, posłać je do łóżka i już można się brać do nowych papierów.
Tak ostatnio wyglądają moje dni. Jak nie jedna rada, to druga, jak nie jeden papierek, to drugi. Regulaminy, protokoły, analizy… A tu jeszcze trzeba przygotować się do lekcji, sprawdzić kartkówki i sprawdziany, powpisywać oceny, zorganizować a to Halloween, a to Thanksgiving Day, a to jakiś konkurs… Przestaję już wyrabiać. Za jeden dzień nicnierobienia oddałabym wiele. Pani minister najchętniej kazałabym robić to wszystko samej, niech zobaczy jak to fajnie użerać się z uczniami i produkować tony papierów. A jeszcze jak ma się małe dziecko to już jest absolutnie wpaniale.
Nie mam nawet siły bawić się z Młodym, siedzę tylko i patrzę, jak on się bawi, a oczy mi się kleją. Myślę przy tym, co jeszcze muszę danego dnia zrobić, żeby pani dyrektor nie miała do mnie w dzień następny pretensji, że coś jeszcze nie jest gotowe. Moje dziecko właściwie nie spędza ze mną czasu, a przynajmniej nie tak, jak ja bym chciała. Ale cóż, na wychowawczy mnie nie stać. Tylko że to pani minister raczej nie zainteresuje. Może w takim razie kolejne papierki…

niedziela, 14 listopada 2010

Spacerówka - parasolka.


Kupiłam spacerówkę – parasolkę. Po co? Żeby Młody mógł bez problemu dojeżdżać do babci. Z niewiadomych dla mnie powodów widok naszej kolumbryny (złożonej wprawdzie, ale gabaryty ma i tak) sprawiał, że kierowcy autokarów dostawali drgawek. Miałam dość wyzywania pod nosem, przeklinania mnie i mojego wózka, a czarę goryczy przepełniło zniszczenie części wózka, za które szanowny kierowca nie raczył nawet przeprosić. No nic, doszłam do wniosku, że czas przeprosić się z parasolką. Problem w tym, że za nic na świecie nie mieliśmy na nią kasy. Liczyłam na to, że damy radę znaleźć jakąś na allegro za około 40 złotych, ale się przeliczyłam. Wyszło mi, że nawet jeśli ktoś kupił tą parasolkę za 80 złotych i jest ona dość zniszczona to ten ktoś nie widzi niczego dziwnego w tym, że sprzedaje ją za 50 złotych.
W tym właśnie momencie z odsieczą przybyła babcia. Stwierdziła, że skoro wnuczek ma jeździć do niej, a na dodatek zbliża się jego roczek to ona kupi mu tą parasolkę w prezencie. No i mamy. Jak to z tą parasolką jest? Otóż od zawsze nienawidziłam parasolek. Uważałam, że są niepraktyczne, niewygodne i doprawdy krzywdzące dla dziecka, jeśli chodzi o wygodę podróży. Ktoś mógłby stwierdzić, że nie mam prawa wypowiadać się o czymś, czego nigdy nie miałam i nie próbowałam. No to teraz mam, próbowałam, więc się wypowiadam.
Miałam rację! Parasolka nie jest godna nazwy wózka. Prowadzi się ją strasznie ciężko, wręcz muszę się z tym wózkiem siłować, żeby gdziekolwiek dojechać. Dziecko na wertepach, których jest u nas mnóstwo, trzęsie się, jakby mu za chwilę miała głowa odpaść, a poza tym siedzi jak sardynka w puszce. Nogi co chwila zahaczają o tylne kółka, bo miejsca pomiędzy kółkami jest tyle, co kot napłakał. Żeby wejść na najmniejszy nawet krawężnik, muszę pomagać sobie nogą, żeby przednie kółka raczyły się choć trochę podnieść i zahaczyć o chodnik. Żeby dosięgnąć rączek wózka i nie rozwalić sobie butów muszę trzymać ręce wyprostowane na maksa. Worek na zakupy ma wielkość przeciętnej wilkości torebki – kopertówki, więc jakiekolwiek zakupy powyżej kilograma ziemniaków i kotleta schabowego odpadają. Jednym słowem – tragedia.
Czy są jakieś plusy? Oczywiście, inaczej bym jej nie kupiła. Na wypady do babci nada się doskonale. Kierowcy nie będą już rwać sobie włosów z głowy, bo złożę ten wózek i sprawnie wskoczę do autokaru z dziecięciem na jednej ręce i dzierżąc wózek w drugiej. Na krótkich dystansach po Środzie Śląskiej Młody nie ucierpi tak bardzo, więc może się pomęczyć w tej parasolce. Oczywiście kupiłam również parasolkę, która podobała mi się wizualnie, więc nadal się nią zachwycam pod tym względem. No i dość ważna zaleta – jeśli Młody zaśnie na spacerze to nie muszę chodzić z nim po dworze dopóki się nie obudzi, bo wystarczy złapać parasolkę i wnieść ją bez problemu na górę.
Niestety, nie są to zalety na tyle powalające, żeby przesłoniły mi stary wózek i skłoniły do wywalenia go do piwnicy. Na takie tortury własnego dziecka nie narażę. Nasza kolumbryna jeździ i ma się dobrze. Ostatnio wprawdzie nieco ją zaniedbaliśmy, bo musiałam wypróbować parasolkę, ale już do niej wracamy, bo czekają nas weekendowe zakupy i spacerki dłuższe niż 15 minut.
.