piątek, 25 lutego 2011

Recenzja dokończona #3.

Poświęciłam się. Dokończyłam oglądanie „Turysty”. Proszę o oklaski. Dziękuję.
Nic się nie zmieniło. Drętwo, sztucznie, śmiesznie, anorektycznie, beznadziejnie. Jolie przechodzi ludzkie pojęcie, bo jest od niego chudsza. Depp wygląda jak zagubiony szczeniaczek, który swoim wzrokiem błaga o zabranie go do domu. Agent, który zajmuje się łapaniem oszustów finansowych zachowuje się jak dwulatek, któremu zabrali zabawkę. Jedyny aktor, który zagrał przekonująco to Timothy Dalton, który wprawdzie pojawia się chyba w około 3 minutach filmu, ale jest jego miłą odskocznią. To jednak stanowczo za mało. Cóż mogę dodać?
Pozostaje spuścić zasłonę milczenia.

Setny post.

Setny post. Pomyślałam, że trzeba by było napisać o czymś ważnym, epokowym, przełomowym, bo to przecież ważna granica. Problem w tym, że coś ważnego dla mnie wcale nie musi być ważne dla kogoś innego. Nie wspomnę nawet, że o epokowych wydarzeniach w rozmiarze politycznym nawet nie chce mi się wspominać. Trzeba jednak w końcu podjąć decyzję, bo na dokończenie czeka recenzja (a na pewno nie zmarnuję mojego setnego postu na to badziewie). Dlatego też postanowiłam, że ten post będzie w całości o mnie.
Nazywam się Agnieszka S. Całkiem jak w programie kryminalnym, ale ujawnienie nazwiska to pójście już o jeden krok za daleko. Urodziłam się trzydzieści wiosen temu w mieście Częstochowa i od momentu urodzenia pragnęłam stamtąd uciec. Udało się. Mieszkam we Wrocławiu, daleko od centrum, na uroczych przedmieściach. Mam męża Marcina i syna Adama. Uczę w zespole szkół, na który składa się gimnazjum i liceum profilowane. Bycie żoną i matką określa mój byt, ale bycie nauczycielką go dopełnia. Chyba nie nadaję się do innej pracy, chociaż na tą narzekam ile wlezie. To tyle, jeśli chodzi o formularz osobowy :).
Kocham Stinga. Jest dla mnie muzycznym geniuszem, jego głos towarzyszy mi w najważniejszych chwilach życia. Na jego koncercie byłam tylko raz i było to niezapomniane wrażenie. Poza tym słucham radiowej sieczki i od czasu do czasu wyławiam z niej coś miłego dla ucha, co natychmiast ląduje w mojej liście płyt do odsłuchania. Kiedyś byłam szaloną fanką Michaela Jacksona i wszyscy znajomi się ze mnie śmiali (wystarczy powiedzieć, że oni gustowali raczej w Kaziku) :). Nie wzruszało mnie to. Jacksona nadal lubię, a do Kazika dorosłam.
Oto moje motto życiowe: Do wszystkiego trzeba dorosnąć. Jednak z drugiej strony są rzeczy, do których nigdy nie dorosnę, bo mam kuku na muniu. Moją trzecią miłością (po mężu i synu) na przykład jest aktor Christian Slater. Mało kto wśród moich znajomych go zna, a ja za nim szaleję. Nadal mam nadzieję, że odpowie mi na meila, który wysmażyłam już jakiś czas temu (no co, pomarzyć nie wolno?). I właśnie takie małe dziwactwa sprawiają, że lubię siebie.
Bo ja naprawdę lubię siebie. Nie to, jak wyglądam, ale właśnie to, jaka jestem. Jestem nastolatką (ze wszystkimi wadami i zaletami, które charakteryzują ten okres życia człowieka). Zwariowana, nawiedzona, nieśmiała, zakompleksiona, optymistycznie patrząca na świat (nie zawsze, ale każdy ma swoje gorsze chwile). Nie zanadto wykształcona ani nadmiernie inteligentna, ale jakiś tam rozum mam. Wielu rzeczy nie rozumiem i chyba nigdy ich nie pojmę, a na wiele spraw mam nieco uproszczony punkt widzenia. Kocham mój słomiany zapał, bo to on daje mi kopa. Nie wszystko kończę, ale jak już trzeba to się spinam. Mam fioła na punkcie swoich włosów i paznokci, które przez naście lat obgryzałam (skórki nadal czasami cierpią). Wzruszam się, kiedy grają hymn, choć nie jestem zanadto przywiązana do tego chorego państwa. Uwielbiam słodycze i fast foody, gardzę zdrowym jedzeniem, które uważam za wstrętną sieczkę. Pewnie dlatego cały czas tkwię w rozmiarze 48.
Po zajściu w ciążę obiecałam sobie, że schudnę, żeby mój syn nie miał grubej mamy. Młody skończył rok, a ja porzuciłam swoją obietnicę. I właśnie teraz postanowiłam, że przyszedł czas na jej wypełnienie. Jestem tu, gdzie zawsze chciałam być. W takim momencie życia, że do szczęścia pozostaje mi jedynie osiągnięcie satysfakcjonującego statusu finansowego (a ponieważ uprawiam taki zawód, jaki uprawiam, porzuciłam nadzieje na jego osiągnięcie). Można więc powiedzieć, że mam wszystko. I właśnie dlatego czas chyba najwyższy zrobić to, czego boję się jak ognia i co spędza mi sen z oczu – schudnąć. Nie postanawiać, że schudnę, obiecywać sobie, że już od jutra, ale po prostu zacząć.
Trzymajcie za mnie kciuki…

wtorek, 22 lutego 2011

Penis w szkole.


Proszę mi wybaczyć, ale nie zdobyłam się jeszcze na tak wielki wysiłek psychiczny, jakim byłoby obejrzenie dalszej części pseudofilmu „Turysta”. Dzisiaj będzie więc o czymś innym.O czym? O seksie :)
Ostatnio jedna z uczennic przyniosła do sali kaktus w ramach upiększania otoczenia. Tak się złożyło, że kaktus był „pionowy”, prosty, z kolcami :). W pewnym momencie na dworze zaświeciło słońce, co poskutkowało natychmiastowym zaciągnięciem rolet. I tu naszym oczom ukazał się… kaktus, który do złudzenia przypominał kształtem cienia penisa. I co zrobili uczniowie? To samo, co ja, kiedy byłam jeszcze uczennicą. Zaczęli nerwowo chichotać. Spojrzałam w stronę, w którą kierowało się wiele ukradkowych spojrzeń i zobaczyłam to, co oni. 

- Co was tak śmieszy? – postanowiłam pozostać przy swojej niezawodnej roli pani nauczycielki.

Cisza. I dalej te ciche chichoty.

- Nie rozumiem, o co wam chodzi. – brnęłam dalej.

W końcu znalazł się jakiś odważny.

- Bo to wygląda, jak… no, jak…
- Jak co?
- Nie powiem, bo mi pani wstawi uwagę.
- Ależ skąd.
- No jak ku… (wszystkie niedomówienia oryginalne, czyli uczeń nie mówił tych wyrazów)
- Nadal nie rozumiem.
- Ale to jest przekleństwo.
- A możesz to powiedzieć tak, żeby nie było przekleństwem?
- No nie wiem… Fu… Tak nie. Chu… Też nie.
- A może penis?

Postanowiłam w końcu wybawić tego młodego człowieka z mąk piekielnych. Wszyscy wlepili we mnie te swoje ślepka, bo jak to tak, żeby pani nauczycielka używała takich słów. Już chyba lepiej, żeby użyła przekleństwa, bo do tego można się jakoś odnieść, oburzyć albo co. A jak powie penis, to nie wiadomo co z tym fantem zrobić. Niby nie obraźliwe, a zwyczajnie anatomiczne, a jednak ma w sobie posmak niedozwolonego.
I tu właśnie dochodzę do puenty. Dlaczego dzieci w szkole nie potrafią się wysłowić? Dlaczego jedyne słowa, które przychodzą im na myśl, to słowa niecenzuralne? Dlaczego wzbudzam wielką sensację, kiedy używam słowa „penis” na lekcji, podczas gdy jest to tylko poprawne określenie męskiego członka (na dodatek łacińskie, więc i kolejnego języka się nauczą)?
Otóż dopatruję się tutaj kilku powodów, nad którymi nie będę się rozwodzić, a jedynie je przytoczę. Po pierwsze – brak RZETELNEJ edukacji seksualnej w szkołach. Jeśli jest, to najczęściej omawia się tam po łebkach kwestię higieny, na sprawy seksualne brakuje już czasu (bo to przecież przygotowanie do życia w rodzinie, a w rodzinie ważniejsza jest higiena od jakiegoś tam brudnego seksu). Na dodatek jakże często okazuje się, że tego wychowania uczy katechetka, która z seksem miała tyle do czynienia co ja z zakonem, bądź też wstydliwa pani od biologii, która na sam widok słowa „penis” dostaje rumieńców. Jeśli już uczeń zgłębia tą wiedzę tajemną to najczęściej w praktyce albo wśród znajomych, którzy w domach słyszą tylko wulgaryzmy. I tu przechodzimy płynnie do punktu drugiego – dom. Czyli rodzice, dziadkowie, wujkowie, ciocie, bracia i siostry. Oni też nie przekazują dzieciom rzetelnej wiedzy w temacie seksu. Częstują ich półsłówkami albo w ogóle temat ignorują. Rzucają w przestrzeń „chu…” i „ku…”, kiedy się zdenerwują, a potem ich dzieci powtarzają te słowa, nie zastanawiając się, czy jest do tego w ogóle jakakolwiek alternatywa.
Skutki tych działań widzę w swoim gimnazjum. Przestałam już jakiś czas temu liczyć, ile uczennic zaszło w ciążę w drugiej albo trzeciej gimnazjum. Nie chcę nawet myśleć, ile jeszcze zajdzie w czasie mojej kariery zawodowej. I to nie jest już nic nienormalnego. Niektórzy jeszcze się burzą na widok piętnastolatki z brzuchem, bo taka głupia była i dała bez zabezpieczenia, ale w zaciszu miłosnym robią to samo w nadziei, że im się wpadka nie zdarzy. A potem doskwiera brak koleżanek i brak imprez, bo zamiast spotykać się po szkole, trzeba zająć się dzieckiem.
Nie potępiam młodych matek. Nie uważam, że każda dziewczyna w ciąży to puszczalska i każdej zdarzyła się wpadka, bo była głupia. Jednak boję się, że te dziewczyny nie wiedzą, na co się tak naprawdę porywają. I boję się, że tak naprawdę wcale się nie porywają, tylko liczą na łut szczęścia, zamiast iść do apteki i kupić paczkę prezerwatyw. Zresztą po co tam od razu do apteki… W niemal każdym sklepie można kupić prezerwatywy, to już nie jest takie tabu, jak kiedyś. A jednak w pewnym sensie jest, może nawet większe…

poniedziałek, 21 lutego 2011

Recenzja niedokończona #3.


„Anthony Zimmer”. Czy ktoś słyszał o takim filmie? Ja też nie. Zdarzyło mi się obejrzeć go przez przypadek, bo mój mąż lubi Sophie Marceau. I co? Warto. Niby zwykły film kryminalny, taki trochę thriller, trochę romans, ale bardzo dobrze zrobiony. Gra aktorska doskonała, wartka akcja, naprawdę świetny film na jesienne i zimowe wieczory (oczywiście treści nie zdradzę). Pozwolę sobie jeszcze dodać, że gra w  nim również Daniel Olbrychski (a jakże, Rosjanina).
Wczoraj zasiedliśmy z mężem do filmu „Turysta”. Nie przejmowałam się słabymi opiniami na jego temat, bo zwykle jest tak, że film wyszydzany przez krytyków bardzo mi się podoba, a ten wychwalany powoduje u mnie spazmy nienawiści. No cóż, wszystkiego powinno się spróbować na własnej skórze. Nawet jeśli ta próba kończy się… zaśnięciem.
Po pierwsze, czułam się, jakbym oglądał drugi raz ten sam film. Scena w scenę, minuta w minutę, czułam, że już to widziałam, tyle że w 1000000000000000000 razy lepszej wersji. Do momentu, kiedy zasnęłam (stąd recenzja niedokończona) znałam fabułę tego filmidełka na wylot. To było o tyle nie do zniesienia, że gra aktorska w obu wersjach drastycznie się różniła (na niekorzyść wersji amerykańskiej, jakby ktoś miał wątpliwości).
Po drugie właśnie aktorzy. Depp albo nie potrafi, albo nie chce grać już „normalnych” ludzi. Willy Wonka, Edward Nożycoręki czy Jack Sparrow to role dla niego. W roli Franka wypada drętwo, sztucznie, porażająco beznadziejnie i okazuje się całkowitym beztalenciem. Angelina Jolie dzielnie dotrzymuje mu kroku. O ile polubiłam tą aktorkę za role w „Oszukanej” czy „Pan i Pani Smith”, o tyle teraz poraziła mnie swoją lalkowatością. Próbuje być uwodzicielska, co w jej anorektycznym stanie samo w sobie jest dość trudne. Zamiast mnie uwodzić, wywołuje we mnie chęć zwymiotowania na ekran (nieporównywalna Sophie Marceau, gdzie jesteś?, moja ty muzo seksu). Porusza się, jakby nigdy nie miała na sobie szpilek, a jej spojrzenie błaga o kanapkę z szynką zamiast o pocałunek czy romans. Absolutny koszmar.
Wszystko tam było sztuczne, przerysowane, drętwe i nie do zniesienia. Zasnęłam w końcu po około pół godzinie, bo nie dało się tego oglądać. Mój mąż bohatersko dotrwał do końca, chociaż niejednokrotnie chciał już wyłączać telewizor. Jeśli tylko okaże się, że mam szansę , postaram się obejrzeć tą porażkę zwaną filmem do końca i zaserwować dalszy ciąg recenzji, ale robię to tylko z obywatelskiego obowiązku, żeby przestrzec tych, którzy chcą się porwać na tą szmirę.
P.S. Właśnie doczytałam, że "Turysta" to rzeczywiście remake "Anthonego Zimmera". Research miałam za słaby :) Ale za to podwójna porażka. Za badziewny film, ale przede wszystkim za tak wielkie schrzanienie oryginału.

niedziela, 20 lutego 2011

Żłobek.


Ponieważ dzisiaj rocznica powstania naszego żłobka, postanowiłam z tej okazji sklecić słów kilka. Wierszy ani innych rymowanek pisać nie umiem, pozostanę przy starej, dobrej prozie. Osoby uważające, że żłobek jest złem wcielonym, narzędziem szatana i że moje dziecko w przyszłości nie będzie umiało stworzyć właściwych relacji międzyludzkich, po czy zostanie alkoholikiem zapraszam do odwiedzenia innego bloga.
Otóż nasz żłobek jest placówką prywatną. Gdyby nie pomoc babci Młodego, pewnie nigdy nie byłoby nas na niego stać, ale z owym przypływem części gotówki jakoś sobie radzimy. No ale cena ceną, jeśli opieka warta ceny to nie ma co gadać, płacić trzeba. Jak to jest w naszym żłobku? Otóż sprawa jest bardzo prosta – jest bosko. Młody ogólnie jest otwarty na ludzi i chętnie lgnie w cudze ramiona, więc nie ma się co dziwić, że w żłobku jest nie inaczej.
Poszedł tam w wieku dziesięciu miesięcy, czyli teoretycznie wtedy, kiedy jego więź z matką zaczęła się tworzyć i zacieśniać. Wszyscy przepowiadali, że Młody będzie rozpaczał i kwilił z tęsknoty za rodzicielką, tymczasem okazało się zgoła inaczej. Oznacza to, że albo nie posiadamy owej więzi, czyli ja jestem jakąś złą, wybrakowaną matką albo Młody po prostu lubi ludzi (wolę wierzyć, że to drugie). Teraz ma 15 miesięcy i w jego reakcjach nic się nie zmieniło. Chętnie idzie do obcych, nie boi się ich i nie rozpacza, kiedy matka zniknie mu na sekundę z oczu. Dość powiedzieć, że pewnego dnia, kiedy weszliśmy do przedpokoju, żeby się rozebrać, Młody podbiegł do drzwi i płakał, że nie chcę go wpuścić od razu (no bo po co komu jakieś głupie rozbieranie). Po wejściu zaś w ogóle przestaje zwracać na mnie uwagę i leci do zabawek. Na moje „papa” reaguje co najwyżej lekceważącym spojrzeniem, ewentualnie nie reaguje wcale.
No ale miałam pisać o żłobku… Mieści się on w domku jednorodzinnym, na parterze jest sekcja starszaków, na piętrze maluchy. Oczywiście cały dom jest odpowiednio zabezpieczony (bramki na schodach, rogi mebli osłonięte, etc). Co do atmosfery, jest wspaniała. Kadra robi, co może, żeby dzieci czuły się tutaj komfortowo. Organizuje bale, Mikołajki, imprezy. Opiekunki są wesołe i profesjonalne (papierków nie sprawdzałam, mówię z obserwacji, ale jak znam życie, papierki też są). Wszystko jest  na wysokim poziomie, włącznie z jedzeniem. Catering, dzieci chętnie wcinają (przynajmniej moje dziecko :)).
Minusy… Spokojnie, te też są. Głównym minusem są schody do wejścia. Ciężko się na nie wchodzi z dzieckiem na ręku. Drugi minus to choroby. Dzieci jak to dzieci, łapią wszystko i zanim ktokolwiek zdąży się zorientować, że są chore, te zarażają już połowę żłobka. Ale umówmy się, że w państwowym nie jest inaczej. Wszędzie panują takie same pandemonia i tak samo szybko się roznoszą. Także w sumie jest jeden minus, na który w zasadzie nie da się nic poradzić (co zrobić z tymi przeklętymi schodami…).

poniedziałek, 14 lutego 2011

Szanowny małżonek.


Wielokrotnie dostawałam komentarze w rodzaju „a dlaczego Twój mąż nic nie robi/nie może zająć się dzieckiem/nie może Ci pomóc”. Wielokrotnie odpisywałam, że nie może i już i nie mogę napisać dlaczego, bo on sobie tego nie życzy. W związku z zaistniałą sytuacją postanowiłam jednak poprosić go po raz kolejny o zamieszczenie tej notki. Zgodził się, więc odkrywam jego wielki sekret :)
Otóż mój mąż jest niepełnosprawny fizycznie. Rodzi sobie w życiu i z życiem, ale jest wiele rzeczy, których robić nie może. Między innymi nie może sam zająć się naszym dzieckiem czy pomagać mi w domu. Dlatego jeśli piszę, że robię coś sama, to ma to swoje uzasadnienie.
Nie, nie jestem Matką Teresą, poświęcającą się dla jednego człowieka. Nie, nie marnuję sobie życia. Nie, niczego nie żałuję. Wchodziłam we wszystko z otwartymi oczami i całkiem zdrowa na umyśle. Kocham mojego męża, a on kocha mnie, mamy kochane dziecko, na które zdecydowaliśmy się wspólnie, świadomie i z miłości. Tyle wystarczy.

100 na tydzień.


To nie jest tak, że nie mamy pieniędzy na podstawowe potrzeby.To nie jest tak, że nie ma za co chleba kupić. Nie jesteśmy w najgorszej sytuacji, nie musimy prosić o pomoc, radzimy sobie. Chodzi o to, że w  momencie kiedy zdarzy nam się sytuacja taka jak ostatnio (choroba Młodego) to nie za bardzo wiemy, co mamy z tym fantem zrobić. Bo kiedy już kupimy lekarstwa i inne nadprogramowe pierdółki (tak jak teraz inhalator) to kasy zostaje mniej. I za to mniej też trzeba przeżyć. Dlatego wyznaczam granice i staram się ich trzymać, bo tak jest łatwiej. Nie powiem, że zawsze się udaje, bo to byłaby utopia, ale przynajmniej jak mam czarno na białym to bardziej się pilnuję. Postanowiłam w związku z tym zapisywać wszystko to, co jemy, ile na to wydajemy i dlaczego tak dużo J
Oczywiście już dawno postanowiłam oszczędzać i postanowiłam zacząć od ciekawej lektury. No i się zawiodłam. Bo w gazetach przeczytałam tylko, jak oszczędzić prąd, wodę, gaz. Nic nie było o oszczędzaniu codziennym, a na takim mi właśnie zależało. I jak to w życiu bywa, o wszystkim musimy przekonywać się sami. Owszem, mam zamiar oszczędzać prąd (gazu nie mamy), nawet poczyniliśmy pewne kroki w tym kierunku, ale to inwestycja długofalowa. A ja chce już, teraz, natychmiast. I co? I granicą w tym przypadku jest 100 zł/tydzień.
Nie da się ukryć, że ciężko jest przeżyć trzyosobowej rodzinie za 100 złotych tygodniowo. Wprawdzie tą trzecią osobą jest dziecko, które dużo nie zje, ale jest też kot, któremu trzeba dać puszkę. I tutaj będę się upierać – kot będzie dostawał puszkę. Taką z Lidla, więc tańszą, ale na pewno za żadną cenę nie będę mu gotować. Już wystarczy, że codziennie trzeba gotować domownikom, z kotem się szrpać nie będę. OK., decyzja podjęta, ale co dalej?
Dalej postanowiłam zdecydować, z jakiej sumy tygodniowo jesteśmy w stanie przeżyć. Kiedy już stwierdziłam, że kwota 10 złotych odpada (jaka szkoda), zaczęłam myśleć bardziej realistycznie. Zatrzymałam się na 100. Co dalej? U mnie sprawdza się zapisywanie. Tylko za żadne skarby nie zapisywanie wydatków!!! Próbowałam tego wielokrotnie i po pierwszym tygodniu miałam dość. Sumy znajdujące się w tym zeszycie powalały mnie na kolana.
Dlatego postanowiłam zacząć z nieco innej strony. Wyjęłam 100 z bankomatu i niechby się waliło i paliło, musi starczyć na cały tydzień na jedzenie. Zapisałam sobie w związku z tym, co możemy jeść, żeby się zmieścić w tej kwocie. Może menu nie powala, bo i moje kulinarne zdolności pozostawiają wiele do życzenia, ale trochę się tego nazbierało. Wątróbka, naleśniki, racuchy, omlety, jajko sadzone, kurczak, pulpety, potrawka meksykańska, kotlety mielone, kluski na parze, pierogi, makaron z serem… No dobra, nie będę wypisywać wszystkiego. W każdym razie wyszło, że za około 14 zł/dziennie nie umrzemy.
I wszystko byłoby dobrze, tyle że jest jeszcze drugi problem. Teraz mam ferie, więc czasu więcej, a co za tym idzie, mogę spokojnie przygotowywać obiadki. A co będzie po powrocie do pracy? Może nie siedzę w pracy cały dzień, ale w moim przypadku wracanie do domu o 15 to już stanowczo za późno. Jeszcze zakupy, jeszcze przyprowadzić Młodego ze żłobka… A i tak dobrze, że wszędzie mam blisko, bo do pracy 3 minuty, do żłobka tyle samo, z do sklepu 10. I tu nasuwa się drugi wniosek.
MUSZĘ zacząć lepiej zarządzać czasem. Mówi się, że matki z natury lepiej sobie z tym radzą, bo tak są zaprogramowane. No cóż, muszę być wyjątkiem, bo z niczym sobie nie radzę. Czasu ciągle mi brak, nie umiem planować, nie wyrabiam się. Praca, dom, zabawa z Młodym, sprzątanie, pranie, zmywanie, a gdzie tu jeszcze czas na gotowanie obiadów??? I tu również pomaga mi moja mania pisania. Postanowiłam spisać wszystkie potrawy, które mogę ugotować na kilka dni albo chociaż ugotować i zamrozić, żeby potem było do podgrzania. I tak będę gotować w sobotę albo w niedzielę, a potem kilka dni luzu. Oczywiście w tygodniu też będę musiała coś upichcić, ale wszystko polega na tym, żeby pracy było mniej.
Wszystko sprowadza się do tego, żeby życie było  na papierze. Dlatego jakiś czas temu postanowiłam zrobić sobie kalendarz. Nie powiesić, nie kupić, ale właśnie zrobić. Zapisuję tam wszystkie ważniejsze rzeczy do zrobienia, a po wydrukowaniu i powieszeniu na ścianie mogę dopisywać inne sprawy (choćby takie jak obiady czy dodatkową pracę). A gotowy kalendarz na luty wygląda tak:
LUTY  2011
PONIEDZIAŁEK
WTOREK
ŚRODA
CZWARTEK
PIĄTEK
SOBOTA
NIEDZIELA

01
sprzątanie
02
03
kurze

04
pranie
05
sprzątanie
wieczorem - praca
06
prasowanie
wieczorem - praca
07

08
sprzątanie
09
10
kurze


11
pranie
12
sprzątanie
wieczorem - praca
13
prasowanie
wieczorem - praca
14

15
sprzątanie
16
17
kurze


18
pranie
19
sprzątanie
wieczorem - praca
20
prasowanie
wieczorem - praca
21

22
sprzątanie
23
24
kurze


25
pranie
26
sprzątanie
wieczorem - praca
27
prasowanie
wieczorem - praca
28









Tak jak napisałam wcześniej, w razie potrzeby dopisuję sobie coś dodatkowo, ale to już ręcznie, po wydrukowaniu. Jeśli zrobiłam coś, co tego dnia powinnam zrobić, stawiam „ptaszek”. Jeśli nie, „krzyżyk”. I od razu wiadomo, kiedy byłam leniwa, a kiedy pracowita. I wszystko jasne, jeśli tylko (w moim przypadku) jest na papierze. Zobaczymy, jak sobie poradzę z wydatkami…

sobota, 12 lutego 2011

Zamiast.


Ostatnio jestem desperacko przepełniona myślami o diecie. Nie żebym jakąś stosowała, ale wiem, że by się przydała. Jak na razie żadna mi nie pasuje, bo do diety trzeba mieć przede wszystkim silną wolę. Ja najwyraźniej aż tak silnej nie mam. No ale mniej więcej już się z tym pogodziłam, tylko czasami napadam na gazety, które na okładce mają coś o diecie czy chudnięciu. Ostatnio kupiłam gazetę, gdzie mieli nauczyć mnie, jak nie jeść słodyczy, które w moim przypadku są zdecydowanie największą drogą do zguby. Nie żebym żarła je bez ograniczeń, ale jem za dużo i o tym wiem. Nazwy gazety litościwie nie wymienię, bo takie same albo podobne artykuły pojawiają się w wielu innych (co jeść, żeby nie tęsknić za batonikiem).
No to mi przywalili… Odradzają jedzenie nie tylko słodyczy takich jak czekolada, ale też oczywiście picie napojów energetycznych, soku jabłkowego, używanie ketchupu czy jedzenie jogurtu smakowego. Zamiast tego można jeść ciasteczka owsiane, świeże i suszone owoce i bardzo rzadko ciemną czekoladę. Za to bez ograniczeń mogę zaszaleć z orzechami, jogurtem z otrębami czy owsianką.
Jeju, ale jestem szczęśliwa! Doprawdy owsianka zastąpi mi kawałek czekolady czy batonika! Będę już szczupła i szczęśliwa, bo zamiast poczuć w ustach cudownie rozpływający się mleczny smak będę zajadać jogurt z otrębami! Zamiast chipsów będę się rozkoszować smakiem suszonych owoców (których, tak na marginesie, nienawidzę… oprócz rodzynek, których też mi pewnie nie wolno, bo za słodkie)!
LUDZIE!!! Czy to tylko ja, czy trzeba być idiotą żeby napisać taki artykuł i jeszcze się z tego cieszyć? Ja rozumiem, że żeby schudnąć należy przede wszystkim ograniczyć albo najlepiej w ogóle nie jeść słodyczy. Ale wmawianie mi, że JOGURT Z OTRĘBAMI zastąpi mi smak batonika to już jawna bezczelność! Po pierwsze, niemal wszystkie te propozycje są dla mnie wstrętne. Naturalny jogurt wywołuje we mnie drgawki, otręby czy owsianka jeszcze większe, przy jedzeniu ciemnej czekolady mam niemal odruch wymiotny (co to ma być – gorzka czekolada??? a może jeszcze słodka cytryna… chociaż ciepłe lody są…).
Właściwie jedyną opcją są dla mnie orzechy i owoce, które jem nie zamiast, a oprócz.  Dlaczego? Dlatego, że ani orzechy, ani owoce nie zastąpią mi tego wspaniałego smaku czekolady, batonika czy innej słodkości. Bo one mają zupełnie inny smak i nie mają na celu zastępowanie czekolady. Takie gadanie, że można jeść „coś” zamiast „czegoś” zupełnie do mnie nie przemawia. Bo za każdym razem substytut jest dla mnie o wiele gorszy niż oryginał. Chcesz iść do fast fooda? Walnij sobie owocka, na pewno zapomnisz o tym cudownym mięsku i rozpuszczonym serze. Pragniesz schabowego z ziemniaczkami i tłuszczem? Zrób sałatkę (im więcej zieleniny tym lepiej), na pewno będzie smakowała dokładnie tak samo, nie poczujesz różnicy, a o ile zdrowiej…
Bzdura! Albo rezygnujemy i nie oszukujemy się, że nam z tym lepiej, albo nie chudniemy (oj, ta druga opcja jest mi chyba bliższa). Jak dla mnie nigdy nie będzie lepiej z substytutami. Oczywiście, mogę zrezygnować z wielu rzeczy – ze słodyczy, fast foodów, tłuszczu, ale nigdy nie powiem, że nagle lepsze stały się sałatki, skoro do tej pory wpierniczałam ziemniaki polane tłuszczykiem aż się kurzyło. Zdrowsze to będzie na pewno, rezultat zostanie osiągnięty, ale świadomość straty pozostanie. Na zawsze.

piątek, 11 lutego 2011

Zabawki.


Jest już lepiej. Ze wszystkim. I kondycja psychiczna lepsza (tak, wyrwałam się na miasto), i Młody lepiej się czuje. Nie wiem, czy tak do końca od szpitala uciekliśmy, ale pani doktor na kontroli karetki wzywać nie kazała, więc chyba idzie ku lepszemu. Przy okazji dziękuję za wsparcie :)
Ale ja nie o tym. Ostatnio Młody dużo czasu spędza w domu. Rozumiem więc, że mu się nudzi. Cały czas te same twarze, te same kąty i te same zabawki. Postanowiłam wobec tego umilić mu nieco pobyt w więzieniu i zakupić mu nową zabawkę. Mam świadomość tego, że Młody po około 5 minutach zabawką przestanie się interesować, ale czego się nie robi dla dziecka. Niechby nawet na te pięć minut…
Udałam się do sklepu. Wprawdzie tylko osiedlowego, małego, ale przynajmniej ceny też nie powalają, jak w jakimś molochu. Da się żyć. Rozpoczęłam penetrację półek… i po pół godzinie zwątpiłam. Okazało się, że mogę mu kupić grającą kierownicę, coś pluszowego, gryzaczek albo gumową kaczuszkę. Wszystkie inne rzeczy są dla dzieci od lat trzech. Łapię klocki, od lat trzech… Łapię jakieś plastikowe owoce, od lat trzech… Łapię kółka, od lat trzech. Bączka odechciało mi się łapać…
To nie tak, że do tej pory tego nie zauważyłam albo nie kupowałam dziecku zabawek. Kupowałam. I owszem, takie, które nadają się do zabawy od lat trzech. Po prostu za każdym razem kiedy idę do sklepu po kolejne zakupy zdumiewa mnie asekuranctwo producentów. Wszystko, co nie jest wielkości słonia, gumowe albo szmaciane, jest automatycznie zabawką od lat trzech. O dziwo, te same zabawki (plastikowe, z małymi elementami), jeśli tylko mają piszczący badziewny mechanizm (czyli piszczy, pojękuje albo nawala fanfarami) nadają się do zabawy od 6 lub 12 miesięcy. Zdumiewające…
Zdarzyło mi się zakupić pianinko i grający samochodzik, po czym zostaliśmy uszczęśliwieni grającą żyrafą. Nie powiem, nie było tak źle przez pierwsze dni. Ale kiedy po raz enty pianinko zaczęło wydawać z siebie to tamtaramtam po naciśnięciu guziczka mamusia i tatuś podziękowali zabawce i wysłali ją na banicję na szafkę (mogło trafić gorzej). Żyrafa ma lepiej, bo można jej dźwięk wyłączyć, a zabawa nadal jest.
A tak w ogóle to ulubionymi zabawkami mojego syna są w kolejności: korek do wanny, szczotka do modelowania włosów, buty i leżaczek, na którym właśnie się zapamiętale buja. Cała reszta zabawek jest na szarym końcu listy…
P.S. OGROMNE podziękowania dla Kruszyzny za misia i królika. Chyba jednak nie wrócą do Was, bo Młody pokochał misia miłością wspaniałą i bezwarunkową. Na misiu uczył się przytulania i teraz chodzi i przytula go do oporu. Królik zaś robi karierę i furorę w domowym teatrzyku.

środa, 2 lutego 2011

Wariuję.


Jak to cała rodzina zmagała się z zapaleniem płuc…
Tak, Młody ma zapalenie płuc. Pewnie wielu ludzi powie, że powinien być w szpitalu. Może i powinien, ale po ostatnich doświadczeniach ze szpitala postanowiliśmy spróbować uporać się z tym w domu. Zwłaszcza, że pani doktor pomogła nam w tej decyzji. Oznacza to jednak konieczność znęcania się nad Młodym. Oczywiście jest to znęcanie się pozorne, bo ma mu to pomóc, a jednak kiedy po raz kolejny muszę zmusić go do odkaszlnięcia, wkładając mu głęboko,  niemal do gardła szpatułkę, czuję się jakbym go torturowała. Oczywiście podczas oklepywania i odkaszlnięcia Młody płacze jak zarzynany. Poniekąd go rozumiem i bardzo boli mnie, że nie umiem mu wytłumaczyć, że tak trzeba, że to dla jego dobra i że poczuje się po tym lepiej. To znaczy ja wytłumaczyć umiem, ale on zrozumieć już nie.
Jak to wygląda? Najpierw aplikuję mu krople do nosa. Potem trzymając go niemal do góry nogami (bo głowa musi być niżej niż kuper) opukuję mu plecy, potem boki, a na końcu klatkę piersiową po prawej stronie. Potem właśnie musi odkaszlnąć sobie, im bardziej tym lepiej. Dzięki temu lepiej mu się potem oddycha, bo pozbywa się flegmy. Następnie dostaje inhalacje, których trochę się boi, ale jeśli robię wystarczająco głupie miny to siedzi spokojnie. Na koniec dostaje krople do nosa, antybiotyk i leki przeciwbólowe. I tak trzy razy dziennie…
Małżonek nie może na to patrzeć. Też bym chciała nie musieć, nie ukrywam. Jednak wiem, że to pomoże mojemu synowi. Poza tym zrobię wiele, żeby tylko nie musieć posyłać go do szpitala.
Jest mi ciężko. Ostatnio Młody częściej choruje niż jest zdrowy. Wydajemy majątek na leki, kolejny majątek pochłania żłobek. Kombinuję jak mogę, ale to nie wystarcza. Szarpię się ze wszystkim, nie radząc sobie z niczym. Zaczyna mnie to wszystko przerastać. Wiem, ile jeszcze wytrzymam – tyle ile będzie trzeba, bo nie mam wyboru. Ale mam już tak mało siły, że prawie codziennie chce mi się płakać. Nie mam czasu na nic. Staram się pracować, ale robię to raczej mechanicznie. W domu chodzę jak robot – sprzątam, piorę, gotuję, prasuję, zmywam, robię obiady, czasem nawet bawię się z Młodym, ale nie przywiązuję do  tego wszystkiego należytej uwagi. 
Brakuje mi czasu dla siebie. Każdy powinien mieć prawo do czasu dla siebie i ze sobą. Tymczasem czuję się, jak tygrys w klatce. Miotam się, ale wkoło mnie cały czas te same kraty. Owszem, jakiś miesiąc temu wyszłam na miasto i spotkałam się z koleżanką, ale to było już miesiąc temu. Czy ja naprawdę proszę o zbyt wiele…?
Małżonek mówi, że rozumie, ale za każdym razem, jak próbuję pogadać z nim o moim wyrwaniu się na jeden dzień do miasta to mam wrażenie, że popełniam grzech śmiertelny nawet o tym myśląc. Faceci są jednak inaczej zaprogramowani. On nie wie, że powinien mnie na ten wyjazd namawiać, żeby mi zrobić dobrze, a ja nie wiem, że nie powinnam wszystkiego tak bardzo brać do siebie, bo mnie to zniszczy. On nie namawia, a ja biorę. Co można na to poradzić?