czwartek, 23 czerwca 2011

Karmienie piersią.

Nie rozumiem wielu rzeczy w mojej rzeczywistości. I dobrze, nie wszystko trzeba rozumieć, kilka rzeczy można wytłumaczyć, a kilka pozostanie niezrozumianych na zawsze. I jedna z takich rzeczy jest właśnie na topie. Karmienie piersią w miejscach publicznych. Oj tak, temat ten wywołuje wielką dyskusję i niejeden wielki flejmik powstał dzięki takim wymianom zdań, dlatego też postanowiłam wyrazić swoje zdanie. Zaznaczam, że piszę jako osoba doświadczona, a nie jako kobieta, która nigdy matką nie była, piersią nie karmiła i w ogóle nie wie, jak to jest.
Rozumiem, że kobieta chce karmić piersią. Też chciałam. Udało mi się krótko, bo przez trzy miesiące, ale nie w tym rzecz. Rozumiem też, że piersi służą do karmienia, a nie są zabawkami dla mężczyzn, jak niektórym się zdaje. Tak, karmienie młodych to ich pierwotna i jedyna w rozumieniu natury funkcja. Rozumiem też, że w niektórych plemionach afrykańskich całkiem normalnym jest chodzenie z wywalonym cycem, żeby dzieć mógł się w każdej chwili do tej piersi przyssać. I jest ok. Problem w tym, że chociaż niejednokrotnie słyszę i sama mówię, że jesteśmy sto lat za murzynami (powiedzenie takie, nie jestem rasistką), to jednak w tej kwestii uważamy się za o wiele bardziej rozwiniętych i z gołymi piersiami po ulicach nie paradujemy (chociaż myśląc o niektórych młodych dziewczynach, widzianych przeze mnie na ulicy waham się, pisząc te słowa).
Jednak karmienie piersią w miejscach publicznych budzi we mnie ogromny sprzeciw. Nie mam nic do karmiących mam. Nie mam nic do widoku karmiących mam na mieście czy na placach zabaw. Nie wzrusza mnie widok piersi, zasłoniętej czy też nie. Skoro ona sama tak chce i na to się decyduje, jej wybór. Dziwi mnie to tylko. Karmienie piersią to bardzo osobista sprawa i jakoś nie wyobrażam sobie, żebym mogła siedzieć z małym przyczepionym do piersi na środku supermarketu i jeszcze się z tego cieszyć, a jednocześnie wyglądać jak gradowa chmura, bo „nikt mi nie będzie zabraniał karmić dziecka w miejscu publicznym, będę wywalać cycka, gdzie mi się żywnie podoba i nikomu nic do tego, a w ogóle to wszyscy nie zgadzający się z tym są wrednymi paskudami i mogą mnie pocałować w rzyć”. 
Takie właśnie mam podejście do matek karmiących po przeczytaniu miliona wątków na forach i tysiąca blogów karmiących matek. Ja osobiście chowałam się po kątach w trakcie karmienia (w domu normalnie, ale na zewnątrz już nie), bo uważałam, że moje piersi, moja sprawa. Nie czułabym się komfortowo, gdyby ktoś obcy na mnie patrzył w trakcie karmienia. Nie wiem, może jestem dziwna, ale karmienie w miejscach publicznych wywołuje we mnie tylko niesmak. Nie widzę niczego „słodkiego” w tym, że dziecko wcina mleko z piersi. Normalne. Nie słodkie, nie rozczulające, ale też nie obrzydliwe czy wstrętne, jak to uważają niektórzy. Normalne. Tyle że prywatnie, w domu. Ciekawe dlaczego to samo dziecko może zimą wytrzymać dłużej (bo matki jakoś nie garną się do wystawiania cycka na mróz, tylko czekają na to z powrotem do domu), a latem można już spokojnie karmić je co 20 minut „na żądanie” przez obojętnie jak długi czas na dworze, bo „to jest takie piękne, naturalne i cudowne”.
No cóż, pewnie zbiorę za to baty, ale takie właśnie jest moje zdanie.

niedziela, 12 czerwca 2011

Jasiu.

Na wstępie pragnę przeprosić wszystkich, którzy czekali na moje odpowiedzi na komentarze. Próbowałam z tym walczyć, ale do tego trzeba kogoś mądrzejszego ode mnie, a nikogo takiego nie mam akurat aktualnie pod ręką. Nie mogę dodawać komentarzy zalogowana i już. Dlatego pod ostatnim postem dodałam się jako anonimowy. Jeśli nic się nie zmieni, nadal tak właśnie będę postępować. Tyle tytułem wstępu.
Tymczasem koniec roku przynosi nam coraz więcej ciekawostek, które nadają się chyba tylko do „Mamy Cię”. Czasem tak właśnie się czuję – jakbym była w ukrytej kamerze i za chwilę ktoś miałby do mnie wyskoczyć zza winkla i krzyknąć „Mamy Cię!”. Niestety, jak dotąd nikt tego nie uczynił, więc muszę mimo wszystko założyć, że to się dzieje naprawdę.
Tym razem historia Jasia, który tak samo jak Antoś, historię ma nieciekawą. Jednak na początek muszę poczynić pewien wstęp, który dla nie – nauczycieli może okazać się dość istotny.
Otóż w szkole obowiązują następujące zasady: miesiąc przed ostatecznym wystawieniem ocen należy poinformować uczniów i ich rodziców o przewidywanych cenzurkach. Jeśli uczeń ma za dużo ocen, które nie przypadają mu do gustu, może je poprawić właśnie w ciągu tego miesiąca. Jeśli tego nie zrobi, nadchodzi Armagedon. Miesiąc po przedstawieniu wszystkich ocen przychodzi czas na wstawianie tych ostatecznych. Stawia się je w dzienniku długopisem, nieodwołalnie. Tydzień po tym wystawieniu ocen przychodzi czas na Radę Pedagogiczną, która ustala, czy wszystko gra. Na tej Radzie ustala się również egzaminy poprawkowe, przy czym uczniowi należy się poprawka, jeśli nie zdaje z dwóch przedmiotów. W przypadku większej liczby, sensowność poprawki ustalaja nauczyciele (czyli czy da radę zdać 8, czy też nie ma sensu szarpać sobie nerwów i zostanie drugi raz w tej samej klasie). Tak to wygląda od strony formalnej.
Wróćmy do Jasia. Otóż z Jasiem mam lekcje cztery razy w tygodniu – poniedziałek, środa, czwartek i piątek. W poniedziałek Jasiu oznajmia mi, że on chce się poprawić. Przyjdzie we wtorek po lekcjach, jako że do środy jest wystawianie ocen. Widzimy się we czwartek i taki oto nawiązuje się dialog:
- Mogę się poprawić?
- Chyba żartujesz? Gdzie byłeś we wtorek?
- Byłem nieobecny cały dzień.
- A w środę?
- Uciekłem.
Jeśli liczył na to, że się nad nim zlituję za szczerość, to srogo się przeliczył, ale postanowiłam zagrać w tą jego gierkę.
- I czego ty oczekujesz, chłopcze?
- To nie mogę poprawić?
- Wystawiłam wczoraj wszystkie oceny.
- Ale ja się mogę poprawiać do rady. [???sic!]
- Nie do rady, Jasiu, a w wyjątkowych przypadkach do piątku.
- To mogę?
Dałam mu sprawdzian do poprawy, po pięciu minutach dostaję go z powrotem. Jak się można łatwo domyślić, farmazony rodem z Nibylandii. Dostaje 7 punktów na 25, co oczywiście w żaden sposób nie poprawia mu oceny. Patrzę w dziennik i co widzę? Otóż Jasiu ma siedem jedynek.
- I jak ty, chłopcze, masz zamiar to poprawić?
- No poprawię pięć jedynek do rady, a z dwóch przedmiotów będę miał poprawki.
- Po pierwsze, nie do rady, tylko do wczoraj (skąd on wziął ten termin – do rady???). Po drugie, zalicz, proszę, angielski do tych dwóch poprawkowych, bo dwójki z tego nie będzie.
Jasiu rozżalony usiadł i pracował na lekcji jak nigdy dotąd, zapewne w nadziei, że jednak jakoś tą dwóję uda mu się uzyskać. Nie udało się, a Jasiu z całą pewnością nie poprawi pozostałych pięciu przedmiotów.
Zdumiewa mnie tylko fakt, że Jasiu uparcie brał sobie terminy z sufitu i wprowadzał je do swojego mózgu niczym powszechnie znane fakty.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Koniec roku szkolnego.

W przeciwieństwie do uczniów, nienawidzę końca roku szkolnego. Nie cieszy mnie perspektywa wakacji, bo wiem, jaką harówą zostanie okupiona. Owszem, dwa miesiące spokoju nie w kij dmuchał i nie będę zaprzeczać, że dobrze mieć wakacje (jeden z niewielu plusów bycia nauczycielem), ale droga do tego końca jest kręta i wyboista. W tym roku jest gorzej niż wcześniej, a podejrzewam, że w przyszłym będzie jeszcze gorzej.
Około stycznia uczniowie dowiedzieli się, z jakich przedmiotów są zagrożeni i co powinni poprawiać. Oczywiście pytali mnie o plakaty, referaty, ale nie jestem naiwna – referaty napisze im ktoś inny, a plakat to ja mogłam zadawać, ale w trzeciej klasie podstawówki. Mają poprawiać kartkówki i sprawdziany, mają się nauczyć, bo w krótkim czasie czekają ich egzaminy i matury. Obiecałam sobie, że tym razem nie popuszczę. 
No i nie popuściłam. A uczniowie w nadziei na cudowne ocalenie postanowili wystawić mnie na próbę. No i dzisiaj (w środę ostateczne wpisanie ocen do dziennika) przyszedł do mnie jeden taki, nazwijmy go Antoś. Od razu dodam, że Antoś już jakiś czas temu doszedł do wniosku, że muszę go nie lubić. Skąd ten wniosek? Wkurzył mnie niesamowicie swoim olewactwem. Na początku roku szkolnego dowiedziałam się, że dzieciak z biednej rodziny, na książki go nie stać, więc postanowiłam go poratować i podarować mu podręcznik (miałam jeden dodatkowy na stanie). Może dlatego stwierdził, że go nie lubię…? Tymczasem Antoś z podręcznika nie korzystał i w ogóle do lekcji miał podejście nieco seksualne… czyli pier*** je po całości. Zwracałam mu niejednokrotnie uwagę, ale do mnie osobiście miał dokładnie takie samo podejście.
I ten właśnie Antoś, który wiedział o zagrożeniu od stycznia i nadal to olewał przyszedł dzisiaj do mnie i spytał, co może zrobić, żeby się poprawić. I takiż wyniknął dialożek między nami.
- Co ja mogę zrobić, żeby poprawić oceny?
- Od kiedy, drogi Antosiu, wiedziałeś o zagrożeniu?
- Od dawna, w zasadzie.
- A kiedy mam konsultacje?
- W zasadzie to nie wiem.
- To w zasadzie bardzo mi przykro.
Oczywiście Antoś nie ustaje w żebraniu o ocenę dopuszczającą, a ja nie ustaję w wysiłkach, żeby mu jej nie dać (nie muszę się jakoś wyjątkowo wysilać). Antoś się kaja, obiecuje złote góry na przyszły rok i przysięga, że będzie obecny na każdych konsultacjach i będzie pracował ciężko na każdej lekcji. Jakoś mu nie wierzę…
P.S. Jakby były jakieś wątpliwości, moja książka wygląda, jakby była przeżuta i połknięta przez wielkiego trolla, po czym przez tego samego trolla zwrócona.