W zawodzie nauczyciela można spotkać się z czymś, co szumnie nazywab się korepetycjami. Oczywiście niektórzy nie chcą, by sugerować im brak wiedzy i korepetycje nazywają lekcjami – taka poprawność polityczna. Jakby nie było, korepetycje można podzielić na dwie kategorie: desperackie i dodatkowe. Krótkie rozwinięcie – desperackie to takie, które mają na celu gwałtowne i w miarę szybkie podniesienie poziomu wiedzy, a dodatkowe to takie, które służą faktycznemu podniesieniu swojej wiedzy.
W swojej pracy zbyt często spotykam się z tą pierwszą opcją. Nauczyciel jest głupi, nie potrafi niczego nauczyć, opierdala się na lekcjach, więc żeby pociecha zdała egzaminy, pozostaje tylko zatrudnienie korepetytora za ciężkie pieniądze. I bardzo często są to faktycznie ciężkie pieniądze, bo wydanie 40-100 złotych za godzinę kilka razy w tygodniu to wydatek szaleńczy. No ale czego nie robi się dla swojego dziecka, żeby mu ten nierób nie zmarnował życia i możliwości poznania języka. Największy dramat zaczyna się, gdy również korepetytor, pomimo ładowania w jego kieszeń dukatów, nie jest w stanie poprawić wyników dziecka. Wtedy zaczyna się szukanie kolejnego i kolejnego, i kolejnego…
A czasami wystarczyłoby zapędzenie dzieciaka do pracy. Bo czasami naprawdę do tego się to wszystko sprowadza. Dziecko nie uczy się, bo mu się nie chce, rodzice nijak nad tym nie panują, sypią się jedynki, a po jakimś czasie dziecko ma takie braki, że nie sposób nadrobić ich w kilka tygodni. Jeśli dziecko nadal uparcie się nie uczy, nadrobienie zaległości jest po prostu niemożliwe. Dziecko zwala wszystko na głupiego nauczyciela, który się na niego uparł, rodzice wyzywają korepetytora od najgorszych, bo jak to – on nie potrafi nauczyć ich dziecka w 60 minut tego, czego powinno uczyć się i powtarzać w domu przez wiele godzin? Kolejny jakiś nieudacznik! Ostatnio moja znajoma powiedziała, że zrezygnowała z korepetycji, bo dziewczyna się nie uczyła. „Odważna jesteś” – powiedziałam. A ona na to: „Nie zawsze tak było. Jak się potrzebuje pieniędzy, to się tkwi w takim układzie miesiącami albo latami. Ale teraz mam więcej kasy i nie potrzebuję tracić swojego czasu i nerwów ani szarpać swojej reputacji dla jakiegoś lenia.” I to była święta prawda.
Czasami korepetytor nie potrafi powiedzieć rodzicom, że ich dziecko jest pie… noooooooo, leniem i żadne lekcje nic nie dadzą. Nie potrafi tego zrobić, bo to niechybna utrata zarobku. Nie jestem bez winy, sama trwałam po wielokroć w takim bagnie (na szczęście w większości byli to dorośli, którzy wiecznie mieli co innego do roboty, mimo że sami wzięli lekcje na własny rachunek). A rodzice, zamiast posłuchać nauczyciela, który chce naprawdę dobrze, wywalają go z pracy i biorą sobie takiego, co się nie wychyli, ale dziecku też nie pomoże.
Kolejne rzecz, która mnie dziwi, to fakt, dlaczego dzieci nie korzystają z innych możliwości nauki. Wynaleziono coś takiego, jak konsultacje nauczycieli (są już w większości szkół). I, co ciekawe, przychodzi na nie bardzo mało uczniów. A czym są konsultacje, jeśli nie prywatnymi lekcjami? Rozumiem, jeśli nauczyciel jest rzeczywiście do kitu (czy ja mówiłam kiedykolwiek, że my jesteśmy bez winy?) albo konsultacje nakładają się na inne lekcje, ale najczęściej (mówię tu z doświadczenia) jest to efekt lenistwa, a nie warunków zewnętrznych. Dlatego zanim wyda się kupę kasy na korepetycje warto sprawdzić, czy one są rzeczywiście potrzebne.
Dochodzimy w końcu do drugiej grupy, ukochanej przez wszelkiej maści nauczycieli i korepetytorów. Ktoś płaci ciężką kasę za lekcje i naprawdę z nich korzysta. Uczy się pilnie i regularnie (no, może okazjonalnie coś tam zawali, ale każdemu się zdarzy). Widać, że mu zależy i naprawdę próbuje, a co za tym idzie, ma efekty. I tu powiem coś, co jest bardzo niepopularne wśród nauczycieli – to nie jest nasza zasługa. To znaczy nie bezpośrednio. Bo oczywiście jesteśmy po to, by wytłumaczyć, rozwiać wątpliwości i niejasności, ale nauczyć każdy się musi sam. Nikomu nie wbiję do głowy słownictwa czy czasowników nieregularnych, a bez tego ani rusz. I dlatego za sukcesy swoich uczniow nie przypisuję sobie wyłącznej zasługi. Na sukcesy pracujemy wszyscy razem, dając z siebie wszystko, ale jeśli coś nie wychodzi to oznacza, że ktoś w tej machinie nawala. Czasem jest to nauczyciel, ale w dzisiejszych czasach o wiele częściej uczeń. I to, że przyszło mi pracować w takich czasach, smuci mnie niezmiernie.