sobota, 31 grudnia 2011

Życzenia noworoczne.

Jako rasowa ateistka, nie składałam życzeń bożonarodzeniowych (tak naprawdę nie miałam czasu i zapomniałam:)). Owszem, spotykam się z rodziną na Wigilię, nawet życzymy sobie wesołych świąt i znajdujemy prezenty pod choinką (która zresztą jest mega pogańskim zwyczajem), ale ogólnie rzecz biorąc nie przywiązuję do świąt aż takiej wagi. Dla mnie to nie jest celebracja katolicka, a tylko spotkanie w rodzinnym gronie z okazji kilku wolnych dni. Nie mam trzynastu dań, chociaż króluje karp (jest absolutnie pyszny, ale tylko w tym okresie roku). Jemy mięso, nie idziemy na pasterkę, w ogóle nie chodzimy do kościoła. No ale Sylwester to już całkiem co innego :)
To już trzeci Sylwester, którego spędzam wśród blogującej braci. Nie powiem, że w końcu po trzech latach ciężkiej pracy mam po milion wejść każdego pięknego dnia, bo nie mam. Nie mam nawet dwustu wejść przy nowym poście, a co dopiero na co dzień. Jednak piszę tego bloga, bo robi mi to dobrze. Mogę się wywnętrznić, ponarzekać albo się pochwalić. I na razie tyle mi wystarczy.
Dlatego w ten wyjątkowy dzień życzę wszystkim spełnienia marzeń. I tylko tyle.

Angielski jest najważniejszy.

Nigdy nie myślałam, że powiem to moim uczniom. Zwłaszcza że sama nienawidziłam, kiedy jakiś nauczyciel (zwłaszcza z przedmiotu, w którym nie widziałam swojej przyszłości, jak biologia czy fizyka) mówił, że jego przedmiot jest najważniejszy i inne go nie interesują. I starałam się, naprawdę się starałam, żeby moi uczniowie nie usłyszeli tych słów z moich ust. Jednak okazało się, że tak się nie da.
Kiedy nie było egzaminów z języka, można było jeszcze tego uniknąć. Dzieci albo widziały sens w uczeniu się języka, albo nie i to był ich własny wybór. Oceniałam ich według wiedzy, ale także częściowo według chęci, bo nie każdy ma zdolności do języka. W pewnym momencie jednak i ja zaczęłam być oceniana. Oceny wystawiane przeze mnie zaczęły być weryfikowane przez egzamin zewnętrzny. A egzamin zewnętrzny bierze pod uwagę tylko i wyłącznie wiedzę. I tu zaczął się problem. Już nie mogę oceniać dobrych chęci. Już muszę oceniać tylko i wyłącznie wiedzę. Są tego plusy – bo w końcu o to chodzi, żeby się porządnie nauczyć, ale są też minusy – bo naprawdę nie każdy ma talent do języków i ja to mogę zrozumieć.
Dlatego właśnie w tym roku moi uczniowie po raz pierwszy usłyszeli te okropne słowa : „Angielski jest najważniejszy. Nie interesuje mnie, ile sprawdzianów macie ani z jakiego przedmiotu. Dla mnie liczy się tylko mój przedmiot.” I koniec. Nie powiem, że lubię siebie za te słowa. I wiem, że język jest ważny i z pewnością wcześniej czy później oni też się o tym przekonają i będą musieli wziąć prywatne lekcje, bo przecież ta głupia pani w szkole niczego ich nie nauczyła. Jednak chciałabym, żeby moi uczniowie nie przekonali się o tym w ten sposób. Żebym nie musiała używać takich słów, których obiecałam sobie nie używać. Tyle że inaczej się już nie da.

wtorek, 27 grudnia 2011

Cztery miesiące.

Dokładnie tyle mnie nie było. Znaczy byłam, ale tylko fizycznie, bo mentalnie pływałam po morzach i oceanach zupełnie innych niż mój dom i życie. Najpierw była operacja i dochodzenie do siebie. Potem była intensywna praca, konkursy, szkolenia, spotkania, przygotowywanie się do lekcji, sprawdziany i inne takie. Nie było mnie. Wróciłam.
Ciężko było rozmawiać z mężem po tylu miesiącach stłamszonych żalów. I wiem już, że – choć brzmi to tandetnie – nie można przestać ze sobą rozmawiać. Trzeba mówić, nie milczeć, nawet jeśli ta druga osoba nie od razu usłyszy, zrozumie. Bo można stracić to, co budowało się w pocie czoła, przez lata, w ciągu zaledwie paru miesięcy.
Wiem, że piszę niczym autorka bestsellerowych powieści miłosnych, ale olśniło mnie, że nasze życie nie jest niczym innym niż właśnie taką powieścią. Może bez tych wzlotów i upadków, może nam pisany jest większy constans, większa nuda, ale idea jest ta sama.
Także powoli wracam do żywych.