sobota, 28 stycznia 2012

Rodzice.


Wspaniale jest dostawać od Was, drodzy czytelnicy, komentarze, bo z nich rodzą się kolejne pomysły na posty. Czasem o czymś zapominam, czasem nie mam weny, a jak zobaczę jakiś komentarz, to nagle wszystko się odblokowuje i piszę, piszę i piszę… (dzięki, pewnakobieto).
Rodzice. Temat rzeka. Nie odfajkuję go jednym postem. Spróbuję przynajmniej dotknąć powierzchni.
Tak, jak jest kilka rodzajów uczniów, tak samo jest co najmniej kilka rodzajów rodziców. Są tacy, którzy mnie denerwują; tacy, których podziwiam; tacy, których najchętniej pozbawiłabym praw rodzicielskich; i tacy, którzy są w porządku. Cóż mogę powiedzieć – po uczniu widać, jakich ma rodziców i te przypuszczenia w 99% się sprawdzają. Jeśli dziecko jest miłe, grzeczne, spokojne na lekcji, okazuje drugiemu człowiekowi szacunek – z pewnością w domu jest dopilnowane. Jeśli ma wszystkich w dupie i na dodatek jest mega bezczelne – prawdopodobnie w domu jest źle. Niekoniecznie tak źle, że patologia, alkohol, narkotyki albo inne wynalazki. Wystarczy, że rodzice nie ogarniają swoich dzieci. 
Powtarzający się schemat to dzieci z rodzin wielodzietnych. Tu jest „na dwoje babka wróżyła”. Albo jest w miarę dopilnowany i spokojny, albo bezczelny, bo rodzice przestali zajmować się dzieciakami, a zaczęli je hodować (przykro mi, ale i tak bywa). Jak się trafi na typ pierwszy to ma się szczęście. Może i to dziecko nie będzie do końca dopilnowane, bo w końcu ciężko jest z siedmiorgiem dzieci odrabiać lekcje czy pomagać im w nauce, ale przynajmniej odpada nam chamstwo. Jeśli zaś przechodzimy do hodowli to zaczyna się rzeź. Rodzice sobie nie radzą z czeredą i wymagają od nauczycieli, żeby ci przejęli odpowiedzialność wychowania ich dzieci, bo oni muszą zająć się młodszymi. Nie przychodzą na wywiadówki, nie interweniują, bo nie mają siły ani czasu. A my się szarpiemy.
Inna grupa to na przykład eurosieroty. Nie, nie potępiam ludzi, że jadą za granicę za pracą, ale dlaczego oboje? I dlaczego najczęściej zdarza się, że są to rodzice „trudnego” dziecka? Bywało i tak. Bardzo ciężka sytuacja. Bardzo. Właściwie nie wiadomo, co robić. Można zgłosić do sądu, że nad dzieckiem nie ma opieki (zazwyczaj jest jakieś starsze rodzeństwo albo dalsza rodzina, która niekoniecznie ma ochotę NAPRAWDĘ zająć się dzieciakiem), ale to oznacza bardzo prawdopodobne wysłanie do jakiegoś ośrodka, a czy to pomoże? Najgorsze jest to, jeśli ci rodzice wracają i mają DO NAS pretensje, że nie zajęliśmy się odpowiednio ich dzieckiem. Koszmar.
Są i tacy rodzice, którzy gdzieś w rejonie końca podstawówki tracą kontrolę nad swoimi dziećmi. Niby przychodzą na wywiadówki, niby się interesują, ale jak to wygląda od strony domu – nie wiem, bo materacem nie jestem i wglądu do domu nie mam, ale nie może być dobrze, skoro dzieciak szaleje. Rodzic tego nie rozumie, bo przecież on/ona był takim wspaniałym dzieckiem, takim grzecznym, a nagle zszedł na manowce. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak, nie wiadomo nic. Pozostaje rodzic, który staje się zupełnie bezradny i my, którzy próbujemy coś zrobić, ale zazwyczaj się nie udaje (trzy lata pracy z dzieckiem to jednak bardzo krótki okres czasu).
No i najgorszy typ: kochał dziecko miłością niekontrolowaną i tym samym szkodliwą, pozwalając mu na wszystko, a teraz dzieciak wymusza, terroryzuje, ma nad rodzicami pełną władzę. Po wielokroć miałam z takimi do czynienia i muszę bez bicia stwierdzić, że to absolutnie największy koszmar nauczyciela. Dzieciakowi brak szacunku do kogokolwiek (bo już nie wymagam szacunku do nauczyciela konkretnie). Póki widujemy się z samym rodzicem, wydaje się, że panuje on nad swoim dzieckiem. Opowiada, jakie to daje mu kary i jaki to on/ona jest w domu potulny. Cały cyrk zaczyna się, kiedy próbujemy to skonfrontować.
Na spotkaniach z rodzicem i dzieckiem jesteśmy świadkiem terroru, bo ono się zupełnie nie wstydzi swojej władzy nad „starymi”. Dyktuje im warunki, pyskuje, odzywa się chamsko i bynajmniej nie delikatnie. A rodzice siedzą jak trusie. Nie odezwą się mocniej, a już na pewno nie przywalą, bo to niepedagogiczne, no i jak tak w ogóle można, „przecież mój synuś/córeczka nie powiedział niczego złego, to tylko tak wygląda”. Na takich nie ma sposobu, bo oni doskonale wiedzą, że nic im nie możemy zrobić. Nawet jeśli dostaną kuratora – ten też nie może im nic zrobić. I wykorzystują to do końca.
I na koniec, dla odpoczynku – rodzice „idealni” (w cudzysłowiu, bo tak naprawdę to idealni nie istnieją). Przychodzą na każdą wywiadówkę, a jeśli akurat nie mogą to umawiają się od razu z nauczycielem na inny termin. Panują nad ocenami i zachowaniem dziecka. Panują nad jego frekwencją. Niewiele możemy im powiedzieć, poza tym, że z dzieckiem nie ma żadnych problemów. I to wcale nie muszą być dzieci piątkowe. Zdarza się, że dziecko ma trójki i czwórki, a czasem nawet dwóje, bo orłem nie jest (naprawdę nie wszyscy muszą być), ale daje z siebie wszystko i nie sprawia żadnych problemów. I wtedy też jest dobrze.

piątek, 27 stycznia 2012

Komu pomagać?

Wpis inspirowany tym postem.
Pomoc i wspieranie uczniów ma dwa oblicza – z jednej strony wspieramy i pomagamy uczniom słabym, żeby mieli szansę wyciągnąć się z jedynek, z drugiej strony pracujemy z uczniem zdolnym, który chce brać udział w konkursach i pracuje pilnie i z sercem.
Jak zauważa Psotkowa, na tych uczniów słabych przeznaczamy o wiele więcej czasu i energii. I rzeczywiście problem tkwi w tym, że oni najczęściej w ogóle z tej pomocy nie korzystają. Nie zależy im, nie starają się ani na lekcji, ani później. Co z tego, że zapraszam na swoje konsultacje imiennie, podaję milion terminów (żeby nie było, że akurat tego dnia to oni nie mogą), kiedy potem siedzę sobie w pustej sali. To jest mój czas, którego oni nie szanują, a co za tym idzie nie szanują również mojej pracy. A potem domagają się zaliczeń i mojej całkowitej dla nich dyspozycji, bo nagle 1 czerwca oni chcą się poprawiać, nie mając żadnej wiedzy, bo przez cały rok olewali mnie i moje zajęcia.
I to nie chodzi o osoby, które są słabe i nie przychodzą na konsultacje, bo się wstydzą, ale na lekcjach łapią dobre oceny, bo się starają, uważają i próbują coś zrozumieć. Chodzi o osoby, które są słabe (a czasem nawet nie) i do tego w nosie mają angielski (ewentualnie można wstawić każdy inny przedmiot). Nie pracują na lekcji, nie pracują w domu, na konsultacje nie przychodzą, bo po co, a potem wydaje im się, że na koniec roku wyżebrzą dwóję.
To frustruje, denerwuje. Sprawia, że mam ochotę krzyczeć. Bo muszę dać im możliwość poprawy, bo tak jest zapisane choćby w statucie szkoły. I całe godziny, które spędziłam bezowocnie, przestają się liczyć, bo on chce poprawiać się pod koniec semestru i już. A z każdej niemal oceny niedostatecznej muszę się przed panią dyrektor rozliczyć. I nikt nie zwraca uwagi na to, że to nie moja wina, że on nie umie, bo nie ma żadnych dowodów, że ja zapraszałam, siedziałam, czekałam, proponowałam. To ja mam się tłumaczyć, rozliczać, umożliwiać.
Z kolei praca z uczniem zdolnym wymaga wielkiego samozaparcia, bo… nie ma na nią czasu. Marnując czas na tych „poprawiających”, którzy tak naprawdę nie przychodzą na konsultacje, nie mam czasu dla tych uczniów, których mogłabym przygotowywać na przykład do konkursów. Większość pracy wykonują oni sami, w domu, a tak nie powinno być. Bo oni też potrzebują pomocy, pokierowania. Tymczasem całe moje siły przekierowywane są na uczniów „słabych” i ich potrzeby (celowo piszę „słabych” w cudzysłowiu, bo, jak już pisałam wcześniej, słabi i starający się zazwyczaj (przynajmniej u mnie) na jakąś dwóję wychodzą, choćby z pracy na lekcji).
Dlatego też uważam (i pisałam o tym kilkukrotnie), że powinien zmienić się system. Że powinniśmy większą odpowiedzialność złożyć na uczniów, jak to było kiedyś. Za moich czasów, jeśli ktoś czegoś nie umiał, to znaczyło, że nie pracował w domu i bez litości dostawał banie. Dzisiaj mówi się, że nauczyciel nie nauczył, nie wytłumaczył, źle wytłumaczył, etc. Tymczasem praca na lekcji to tylko maleńki ułamek tego, co powinien robić uczeń, żeby przyswoić wiedzę. I o tym się zapomina.
A najlepiej całą sytuację odzwierciedla ten rysunek (który swoją drogą, jak się zna rzeczywistość nauczycielską, przestaje być taki śmieszny). 

czwartek, 26 stycznia 2012

Oceny z zachowania.


W mojej szkole obowiązuje punktowy system oceniania. Uczniowie otrzymują punkty, które przelicza się na procenty, które z kolei przelicza się na ocenę. I tak na przykład, jeśli uczeń ze sprawdzianu dostanie 5 punktów na 20 możliwych oznacza to, że otrzymał 25 procent, co z kolei w praktyce oznacza ocenę niedostateczną (dopuszczająca jest od 30%). Nieco inaczej przelicza się oceny z zachowania (punkty na oceny, z ominięciem procentów, na przykład na koniec roku 500 punktów i więcej to wzorowa, a poniżej zera to naganna, średnią oceną jest ocena dobra). W związku z tym za każde przewinienie można zyskać punkty ujemne, a za każde działanie pozytywne punkty dodatnie. Punkty przyznawane są w zależności od przewinienia, tudzież zasługi. Na przykład za palenie jest -50 punktów, a za spóźnienie -1 punkt. Za udział w konkursie na etapie szkolnym jest +10 punktów, a za 100% frekwencję jest +40 punktów. Tyle przydługiego już wstępu, chyba każdy zrozumiał ideę.
No i dochodzimy do sedna sprawy, czyli do poprawiania ocen z zachowania. W końcu każdy uczeń ma prawo się poprawić i z diabełka stać się istnym aniołkiem. I tutaj na arenę wchodzi niejaki, powiedzmy, Henio. Wielkimi krokami nadchodzi koniec roku i Henio dowiaduje się, że grozi mu naganna, bo ma nieźle na minusie (nie jest rekordzistą, który miał bodajże -800, ale jednak naganna). Jako że Henio jest w ostatniej klasie, strasznie nie chce zanosić do nowej szkoły tak barbarzyńskiej oceny. Dodać należy, że Henio nie dostał tych minusów za spóźnianie się, a najczęściej za palenie, przeklinanie, używanie telefonu na lekcji, etc. Dlatego właśnie Henio postanowił się poprawić.
I tutaj wychodzi na jaw słabość systemu punktowego, bo Henio wcale nie stwierdził, że będzie aniołkiem. Henio postanowił pomagać w sprzątaniu terenów szkoły (za każdą godzinę +20 punktów). Niby się chłopina narobił, nie da się ukryć i złego słowa nie mogę na to powiedzieć, ale poza tym swojego zachowania nijak nie naprawił. Efekt – Henio wyszedł na nieodpowiednią. I zonk. Jak tu dać Heniowi nieodpowiednią, skoro on nawet na naganną nie zasługuje? Ostatnim ratunkiem Rada Pedagogiczna. Jeśli ona stwierdzi, że Henio nie zasługuje, to żadne godziny sprzątania mu nie pomogą. Rada uchwala naganną. 
Mam mieszane uczucia. Z jednej strony cieszę się, bo Henio naprawdę załaził nauczycielom za skórę przez trzy lata. Z drugiej strony sprzątał to boisko niemal dzień w dzień, z uporem godnym maniaka. I być może zlitowałabym się nad Heniem, gdyby nie jego reakcja na wiadomość, że Rada jednak zdecydowała na jego niekorzyść (mogłam wyżebrać u Rady nieodpowiednią, gdybym się postarała). Bluzgi, jakie niosły się po szkole trudno opisać. Żądał zapłaty za swoją ciężką pracę, skoro nie została ona wynagrodzona oceną, wyzywał nauczycieli, darł się w niebogłosy i nie dał sobie wytłumaczyć, że sprzątanie szkoły nie jest adekwatną poprawą w stosunku do jego przewinień.
Oczywiście można się oburzyć, że Henio jednak starał się, jak umiał, a jego starania nie zostały docenione. Jednak na swoją ocenę z zachowania (tak jak na każdą ocenę) pracuje się cały rok. Nie ostatni tydzień, łapiąc (bądź też wymuszając) punkty za każdą najmniejszą pierdółkę, a pracując na swój wizerunek w pocie czoła.

środa, 25 stycznia 2012

Dymek.


W mojej szkole, jak zapewne w wielu innych (nie mam złudzeń) istnieje problem palenia papierosów. Kilka lat temu, kiedy gimnazjum zamieniało się w zespół szkół (w połączeniu z liceum profilowanym), wszystko zwalano właśnie na starsze dzieciaki. Prawdy w tym było tyle, ile w mojej głowie fizyki kwantowej. Dzieciaki z gimnazjum paliły na długo zanim te z liceum przyszły je „deprawować”. No i oczywiście pozostaje problem zwalczania palenia. Nie można zostawić wszystkiego własnemu biegowi, bo wtedy dajemy znak, że można nam chodzić po głowie. Jednak sytuacje, które zaraz tu opiszę pokazują tylko tyle, że można nam chodzić nie tylko po głowie i nie ponosić żadnych konsekwencji.
Zróbmy taką małą symulację. Powiedzmy, że jest uczennica (co się będę tylko nad facetami pastwić). Dajmy jej na imię Jenny. No i ta Jenny zostaje przyłapana na paleniu. Proszona zostaje o zgaszenie papierosa, ale jedyną reakcją jest puszczenie dymka nauczycielowi prosto w twarz. Tak więc Jenny dostaje uwagę, której efektem są ujemne punkty z zachowania. Dużo punktów. Czy Jenny przeprasza, obiecuje poprawę i poprawia ujemne punkty? Ależ skąd. Jenny albo lepiej się kryje, albo już drugiego dnia zostaje ponownie złapana, bo jej nie zależy.
Można oczywiście zadzwonić do rodziców. Najczęściej reakcja jest zupełnie przewidywalna – oni wiedzą, że córka pali, ale nic nie mogą na to poradzić. Groźba nagannego zachowania na smarkulę nie działa, to co oni mogą zrobić? Wychodzi więc od nas groźba, że skończy się mandatem, ale to ich nie przekonuje, bo nie słyszeli jeszcze, żeby jakiś rodzic płacił.
No właśnie, pozostaje kwestia prawna. Przecież nie wolno palić w budynkach użyteczności publicznej. To podchodzi pod jakiś paragraf, a przynajmniej mandat. Otóż wielokrotne telefony do straży miejskiej i policji z prośbą o wysłanie patroli nic nie dały. Oni nie mają ludzi, za to mają dużo pracy, więc nie mogą wysyłać patroli do jakiejś tam gównażerii (to nie cytat, a jedynie moja własna interpretacja ich słów). I tak koło się zamyka.
Jest jeszcze kolejna sprawa. Palenie w ubikacjach można by zwalczyć (przynajmniej częściowo, nie łudzę się, że całkiem). Można by zatem pomyśleć, że sprawa załatwiona i pozamiatane. Jednak przecież dzieci potrzebują powietrza, światła dziennego. Trzeba więc szkołę otworzyć i wypuścić tą łaknącą świeżego powietrza czeredę na dwór. ZAWSZE, jeśli tylko nie pada i temperatura nie spada poniżej zera. Taka jest decyzja pani dyrektor.
Ta sama pani dyrektor każe nam dyżurować i walczyć z paleniem wszelkimi dostępnymi środkami. Kwestia tego, że robimy z siebie pajaców, którym można nasrać na głowę i jeszcze przyklepać (bo przecież tymi punktami oni się nie przejmują, a poza tym nic nie możemy im zrobić) jakoś do niej nie przemawia. Za każdym razem słyszę słowa „to lepiej jest nic nie robić?”. I czasem mam ochotę zawyć „owszem, lepiej jest nic nie robić, niż udawać i robić z siebie pośmiewisko”. Ale mi nie wolno, więc grzecznie idę na dyżur i łapię palaczy, którzy dmuchają mi dymem w twarz.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Szkolenia.


Jak to jest ze szkoleniami u tej cudownej braci nauczycielskiej? Ano z pewnością bywa różnie. Napiszę co  nieco ze swojego poletka, bo najlepiej pisać o czymś, na czym człowiek się zna.
Otóż chodzę na dwojakiego rodzaju szkolenia. Typ pierwszy to szkolenia wydawnicze. Typ drugi to takie, które organizowane są przez różne ośrodki szkolenia nauczycieli. Na przykład Wrocławskie Centrum Doskonalenia Nauczycieli, Dolnośląskie Centrum Szkolenia Nauczycieli, Okręgowa Komisja Egzaminacyjna (to te dotyczące egzaminów), etc. Można by wymieniać, ale to są chyba te najważniejsze w moim rejonie.
Te pierwsze to doprawdy śmiech na sali. Można posiedzieć, napić się kawy, zjeść kilka ciasteczek i dostać gratisy. Bo prawda jest taka, że po to nauczyciele przychodzą na takie szkolenia. Najczęściej są one po prostu reklamą podręczników danego wydawnictwa (no ale czego innego można się spodziewać). Dostać można podręcznik, plakat, długopis itp. (ale bez szleństw, nic kosztownego, żadnych wycieczek na Bahamy nam nie dają). I tak sobie dogadzamy. Oni czują się spełnieni i zareklamowani, a my mamy nowe książki albo plakaty, a przy okazji niejednokrotnie jesteśmy zwalniani z zajęć, bo te szkolenia najczęściej są w trakcie lekcji.
Typ drugi to już nieco bardziej skomplikowany mechanizm. Ośrodek organizuje szkolenia, które teoretycznie (z nazwy) powinny być pomocne. I niektóre z nich są. Naprawdę. Tylko że nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Rekordy pobiło szkolenie, które dotyczyło radzenia sobie z agresją i na  którym pani nie potrafiła dać nam konkretnych rozwiązań (po przedstawieniu konkretnej sytuacji stwierdził, że ona „nie wie, jak sobie z tym poradzić”) i z problemem zostaliśmy sami.
Niektóre są po prostu sztuką dla sztuki i z takimi niestety stykam się najczęściej. Prowadzący powtarza jakieś schematy, które są mi doskonale znane ze studiów i, co najważniejsze, zupełnie nie przekładają się na dzisiejsze czasy. Albo okazuje się, że dla naszego problemu nie ma rozwiązania, bo prawo w naszym kraju takowego nie przewiduje. Albo przepisy zmieniają się tak często, że właściwie po jednym kursie trzeba iść na kolejny, żeby odświeżyć swoją wiedzę. Ogólnie rzecz biorąc – kicha.
Zdarzają się jednak i takie, które naprawdę się przydają. Są konkretne, merytoryczne, trudne, ale i przydatne. Właśnie ostatnio na taki trafiłam i bardzo się z tego cieszę. To znaczy jestem absolutnie załamana, co widać było tutaj, ale jednocześnie bardzo się cieszę, że nie uczestniczę po raz nie wiadomo który w kolejnej hucpie.

środa, 18 stycznia 2012

wtorek, 17 stycznia 2012

Dobre chęci.


Jak wiadomo już od jakiegoś czasu, robię awans. W teorii ma być bardzo mądrze i pięknie, w praktyce jest jak zawsze, czyli tony niepotrzebnych nikomu papierków i na końcu wielki egzamin z teorii. Ale ja nie o tym. Chciałam się jakoś wykazać. Nie tylko na moim poletku, jakim jest angielski, ale też na forum szkoły. Bo tak. No to dostałam w dupę tak skutecznie, że już raczej więcej z żadną propozycją nie wyskoczę.
Otóż chciałam pisać bloga. Nie takiego, jak teraz, bo ten jest anonimowy i w ogóle. Chciałam promować szkołę. Wiadomo, że jak nie ma cię w sieci to nie istniejesz. A nasz szkoła stronę ma słabą. Co chwila coś tam szwankuje, wiadomości aktualnych nie ma, no ogólnie bida z nędzą. Nie interesuje mnie, czyja to wina i z jakiego powodu tak się dzieje. Byłam gotowa iść na kurs i się tym zająć, okazało się jednak, że nie ma takiej potrzeby, bo ktoś już się tm zajmuje. Ok., nie ma sprawy. Pół roku regularnie wchodziłam na stronę, a dupa jak była, tak jest.
No i w końcu pomyślałam sobie, że jak nie z jednej strony, to może z drugiej. Blogi piszę, wiem, jak to jest, więc może tutaj zabłysnę. Pani dyrektor nieco zaniepokojona, że uczniowie będą sobie poczynać, że głupie komentarze wstawiać… Uspokoiłam ją, że postów pisać bez mojej zgody nie będą, bo od tego jest hasło, a komentarze można moderować. Wiem, że wszędzie można się włamać, ale to temat na inną bajkę. Pozostało uzyskać zgodę Rady Pedagogicznej. I tu zaczęły się schody. Nie, nie do końca z Radą.
Ponieważ na ostatniej Radzie (dość intensywnej zresztą i męczącej) padł temat promocji szkoły (bo mają otwierać się nowe oddziały) pomyślałam, że można w tym miejscu wspomnieć o blogu. Bo ulotki, lekcje pokazowe, spotkania z rodzicami są dobre, ale internet to potęga. Usłyszałam dwa zdania:
„No wiesz przecież, jaki rodzaj ludzi pisze blogi.”
oraz
„Nikt już blogów nie czyta, Facebook to potęga.”
Dowiedziałam się więc dwóch rzeczy. 1) Jestem jakimś tam rodzajem człowieka (zboczeńcem? małolatem? nienormalnym? nie zdążyłam sprecyzować). 2) Jestem przestarzała, bo z Facebookiem nie potrafię się zaprzyjaźnić, a pisanie bloga sprawia mi przyjemność (ale ja zawsze dość wolno do wszystkiego dojrzewam, więc jak Facebook przestanie być modny to możecie mnie tam szukać).
Oczywiście pani dyrektor dość szybko zareagowała, stwierdziwszy, że nie mamy na dyskusje czasu. Powiedziała, żebym założyła sobie bloga o sobie (ale nie takiego anonimowego, tylko z nazwą szkoły, etc.) i pisała tylko o swoich osiągnięciach, a inni zastanowią się, co o tym myślą przez ferie i po powrocie zdecydują.
Dlaczego jestem taka wkurzona? Przecież na pierwszy rzut oka wszystko gra. Nie ma zgody, ale nie ma też jej braku. Otóż niezupełnie. Nauczyciele są negatywnie nastawieni dokładnie z tego samego powodu, co pani dyrektor (bo uczniowie). Nie miałam czasu wyjaśnić, jak to działa (bo z pewnością mało kto pisze u nas blogi). Swojego bloga nie założę (i powiedziałam to na głos), bo zainteresowanie będzie nikłe. Przecież nawet zdjęć nie będę mogła dodawać, nawet nazwisk uczestników konkursów nie będę mogła wpisywać, bo nie ma zgody Rady. To kompletny bezsens.
Tak, przemawia przeze mnie ŻAL. Bo można było to załatwić inaczej. Bo można było całą dyskusję przenieść na później. Bo można było dać mi się wypowiedzieć. Można było zrobić wiele rzeczy, które nie zostały zrobione, a żal pozostał. Dlatego też podjęłam decyzję, że nie będę się już udzielać publicznie. Wszystko będzie się odbywać w czterech ścianach mojej sali, a inicjatywy szkolne dusić będę w zarodku wlasnego mózgu. I tyle.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Dla kogo te ferie?


Kiedyś myślałam, że ferie są dla uczniów. Bo zmęczeni nauką i życiem potrzebowaliśmy nieco spokoju. Dziś już wiem, jak bardzo się myliłam. Jestem gotowa postawić tezę, a nawet ją udowodnić, że ferie i wakacje zostały stworzone dla nauczycieli.
Rozumiem, że uczniowie się męczą. Mają dużo nauki, właściwie z roku na rok coraz więcej. Wszystko się zmienia, świat jest bardziej dynamiczny i trudniej się do niego dostosować. Jednak to właściwie nic w porównaniu z tym, z czym zmagają się dorośli. I faktem jest, że zazwyczaj przysługuje im nieco mniej wolnego, niż nauczycielom, ale mają też zupełnie inny typ pracy. Gdyby ktoś kazał im cały czas stać, mówić, zmagać się z dzieciakami, bardzo prędko zamieniliby rok szkolny z wakacjami (uczymy się dwa miesiące, dziesięć wolnych – od lat niezrealizowane marzenie każdego ucznia).
Po pracy wcale nie jest lepiej. Ciągłe doszkalanie się zabiera drugą połowę dnia. I tak w efekcie częściej nie ma mnie w domu (bądź fizycznie, bądź umysłowo) niż w nim jestem, a w życiu rodzinnym niemal nie uczestniczę. Gdyby nie to, że dziecko posiłki je w przedszkolu, zapewne już w tym wieku żywiłoby się zupkami chińskimi albo zeszłoby z głodu. Kiedy w końcu uda mi się wrócić do życia, czeka na mnie pranie, sprzątanie, gotowanie, prasowanie, zmywanie, bawienie się z dzieckiem… czyli normalne życie. Wieczorem (około 8, razem z moim synem) padam na twarz. A tu jeszcze czekają na mnie papierki.
Gdybym miała tak funkcjonować przez większość roku, mając przerwę jedynie dwóch czy trzech tygodni w roku, pewnie bym oszalała. Żółte papiery i heja, żyjemy na koszt państwa. A tak przynajmniej po semestralnym szaleństwie możemy odpocząć i to jedyny powód, dla którego żółte papiery nam się nie należą.


A na deser ciekawostka. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale dowiedziałam się ostatnio, dlaczego lekcja trwa 45 minut. Otóż podobno dawno temu zatrudniano wielu nauczycieli emerytów. Ci z kolei mogli wytrzymać bez przerwy na siusiu właśnie nie więcej niż 45 minut :) I dlatego tyle trwa lekcja.

niedziela, 15 stycznia 2012

sobota, 14 stycznia 2012

Kreatywne tłumaczenia.


Uwielbiam oglądać seriale. Nie tylko dlatego, że po prostu lubię je oglądać, ale również dlatego, że są niekończącym się materiałem na zajęcia szkolne dla moich dzieci. I bynajmniej nie chodzi tutaj o poznawanie akcentów, ćwiczenie budowy zdania, czy też uczenie się najpopularniejszych zwrotów. Chodzi tu przede wszystkim o kreatywne tłumaczenia. Całkiem jak kreatywna księgowość J. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tych seriali nie tłumaczą profesjonaliści, dopóki nie pojawią się w polskiej telewizji (a ostatnio zaczynam zauważać, że nawet wtedy nie ma szaleństwa), ale mimo wszystko skoro ktoś się za to bierze, to musi mieć świadomość, że to jednak nie bułka z masłem. Sama podjęłam to ryzyko i poszło mi nawet nieźle, ale w porównaniu do innych faktycznie byłam w tym gronie profesjonalistką.
Zacząć trzeba chyba od tego, że często takich seriali nie tłumaczy jedna osoba, a kilka. Ponadto autorzy szumnie ogłaszają, kto robił korektę. I niejednokrotnie najchętniej bym ich wszystkich na drzewo wysłała. Bo jeśli już tak duża grupa ludzi nie zauważa tak banalnych błędów, to raczej proponuję trzymać się z daleka od tłumaczeń. Żeby nie być gołosłowną, kilka przykładów. Te akurat pochodzą z American Horror Story, ale ostatnio zdarzyło mi się obejrzeć serial Chuck z równie wspaniałymi efektami.
„You can go ahead and make fun of us” – możesz iść dalej i świetnie się bawić.
Pewnie, tylko nie wszyscy świetnie bawią się przy tym tłumaczeniu, bo wyśmiewać kogoś, kpić z niego to  nie zawsze to samo, co dobrze się bawić. Na pierwszą część tłumaczenia spuszczę miłosierną zasłonę milczenia.
“Emergency c-section” – pogotowie ratunkowe.
No w sumie na cesarkę można jechać na pogotowie ratunkowe.
“I can beat the shit out of you” – mogę robić ci to gówno cały czas.
Nie wiem, jakie gówno chce robić komuś autor, ale warto byłoby zaznaczyć, że bohater będzie spuszczał wpierdol.
”Why does a ghost need a watch?” – dlaczego duchy muszą to oglądać?
Pewnie dosięgnęła ich klątwa źle przetłumaczonego serialu. A tak przy okazji: po co duchom zegarek?
“You disappeared on me.” – rozczarowałaś mnie.
Ty mnie rownież, dlatego wolałabym, żebyś zniknął, całkiem jak bohaterka.
“No, it’s too soon” – nie, jest za późno.
W sumie za wcześnie, za późno, co za różnica…
A już wisienką na torcie jest tłumaczenie w połowie seriali jakże popularnego „look,…” jako „patrz,…”. Zęby mnie bolą od ciągłego zgrzytania, bo nie trawię tego „patrz”. Jak można być tak ograniczonym, żeby po iluśtam latach oglądania amerykańskich seriali, w których „look” pada co trzy minuty nie wiedzieć, że najbardziej adekwatne tłumaczenie na polski to „posłuchaj”. I mamy takie wynalazki jak „look, we can’t be together any more” – „popatrz, nie możemy być dłużej razem”. Znaczy co, na czole ma to napisane, czy jak???
Takich wspaniałych tłumaczeń jest więcej. Niektóre wynikają z trudności usłyszenia jakiegoś słowa albo z trudności jego przetłumaczenia (dlatego na przykład Shrek, choć wybitny, chwilami różni się od oryginału, jak dzień od nocy) i te błędy mnie nie denerwują. Wiem, że samam miałabym z nimi problem. Ale takie, jak podałam, z pierwszego lepszego serialu, to doprawdy plaga złych tłumaczeń. Tłumaczeń robionych przez ludzi, którzy nie mają większego pojęcia o języku, a przy trudniejszych frazach zwracają się do internetowych translatorów, które też nie mają o nim pojęcia. Na szczęście są też przypadki doskonałych tłumaczeń (vide: Shrek, ale również choćby House) i za to trzeba być wdzięcznym.

wtorek, 10 stycznia 2012

Angielska język trudna język.


Uczniowie piszą wypracowania. Piszą, bo im każę. Każę im, bo na egzaminie gimnazjalnym jest wymóg, żeby umieli je pisać. Oczywiście krótkie i na miarę gimnazjum, ale zawsze. A że język angielski trudna język, to trzeba znaleźć sobie pomoc. Wszystko byłoby w porządku, gdyby pomocą okazywały się bryki, tak często znajdywane na stronach internetowych, ale widocznie nie wstrzelam się w tematy, bo moi uczniowie korzystają z Google translator.
Jakie są efekty? Natychmiastowe. Translatora wyczuję na kilometr i uważam, że jeśli jakiś nauczyciel nie jest w stanie tego wyczuć to nie powinien uważać się za nauczyciela. Bo wychwycić translatora jest więcej niż łatwe – jest dziecinnie proste. A oto kilka perełek z wypracowania na temat: How do I celebrate my birthday? (mogli też na pisać o ostatnich urodzinach, co byłoby w czasie Past Simple).
Birthday – Christmas custom handling (sometimes carnival) anniversary of the date on which someone was born. (w dość luźnym tłumaczeniu: Urodziny – świąteczny zwyczaj dawanie (czasami karnawał) rocznica daty, w której ktoś się urodził).
Birthday perhaps the most like children because they get presents and have a lot of sweets and even the cake. (Urodziny prawdopodobnie najbardziej lubić dzieci, bo dostają prezenty i mają dużo słodyczy i nawet tort).
Ok., poddaję się, nie jestem w stanie dłużej pisać tych bzdur, ale w dalszym ciągu jest podobnie. Całe wypracowanie jest w tym tonie. Czytając to, nawet jestem w stanie sobie wyobrazić, co ona wpisała do translatora, że pojawiły jej się takie cudaczki, ale to nie o to chodzi. Gdyby napisała to samo, korzystając z własnej wiedzy, pewnie wyszłoby jej 100 razy lepiej (mimo że z błędami), ale to byłby za duży wysiłek…
Dodam tylko, że kilka tygodni później ta sama osoba napisała kolejną pracę, tym razem recenzję filmu. I tutaj byłam w stanie podać zdania, przy których posiłkowała się translatorem, ale ogólnie było dużo lepiej. Albo korzystała również z czyjejś pomocy, albo napisała to sama, ale faktem jest, że poszło jej o niebo lepiej niż poprzednio.
Dlatego apeluję do uczniów – nie używajcie tych tłumaczy internetowych, bo jakkolwiek dobre by nie były, nie znają języka angielskiego. A ma on wiele niuansów, które jesteście w stanie wyłapać tylko ucząc się go samodzielnie, bo tłumacz internetowy ich nie zna.
A na koniec zagadka dla odważnych. Co miał na myśli translator, tłumacząc coś jako from mountain to feet?
Może nawet mała nagroda się znajdzie…
P.S. Uczennica od "from mountain to feet" korzystała najwidoczniej z jeszcze innego translatora, bo Google tłumaczy mi to dobrze. No ale nadal czekam na propozycje :)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Koniec semestru nadchodzi.


Ostatnio po mojej stronie biurka zaczął się straszny okres – koniec semestru. Nie jest wprawdzie tak straszny, jak koniec roku, ale nerwówka jest porównywalna. Jednak, jak się okazuje, nerwówka w zasadzie dotyczy tylko i wyłącznie nauczycieli. Muszą wpisywać, podliczać, poprawiać, analizować, uzasadniać i w ogóle uwijać się jak w ukropie, żeby wszystko było na czas. Ja już nie wspomnę, jak okropny to czas dla wychowawców, bo póki wychowawstwa w tym roku nie mam, wolę o tym nie myśleć.
Tymczasem uczniowie podchodzą do tego z nieco większym luzem. W sumie skoro przepuszczali mnie do tej pory, czemu mieliby nie przepuścić teraz? W efekcie mam klasę, w której zagrożonych jest ponad 50% dzieciaków. I ktoś może powiedzieć, że to moja wina, bo wkońcu to ja ich uczę. Cały ambaras tkwi w tym, że – jak już wielokrotnie pisałam i po wielokroć jeszcze napiszę – do tego trzeba dwojga. Nauczyciel MUSI umieć dobrze wytłumaczyć, bo od tego się zaczyna. Jednak uczeń musi również dać coś od siebie. Tymczasem przy nauczaniu czasu Past Simple napotkałam na mur godny tego chińskiego.
Ci, którzy się uczą, wiedzą, że podstawą w tym czasie są czasowniki nieregularne. Trzeba je wkuć i innego sposobu nie ma. Nie ma też przebacz. Kto się nie wykuje, nigdy nie opanuje tego w zasadzie podstawowego czasu i nie ma co iść dalej. Jednak klasa, a przynajmniej większa jej część, uznała że te czasowniki do niczego im się nie przydadzą, w związku z tym sprawę olała. Efekt jest taki, że jedynki sypią się jak grzyby po deszczu i żadne prośby, groźby ani sugestie nie pomagają.
Pewnego dnia usłyszałam, że oni tego czasu nie rozumieją i pewnie dlatego tak ciężko im się tego nauczyć. Przygotowałam ćwiczenia – zero zainteresowania. Ani przy zabawach, ani przy ćwiczeniach pisemnych. Argument – my nadal nie rozumiemy. No ale ile można pałować się z jednym czasem??? Moja decyzja: przyjdźcie na konsultacje. Specjalnie dla was cała godzina do tłumaczenia. Zainteresowanie ogromne, wszyscy jednym głosem krzyczą, że przyjdą. Frekwencja ZEROWA. Nie przyszła ani jedna osoba.
I oczywiście wspaniała wisienka na torcie. Mam wytłumaczyć się, dlaczego postawiłam tak dużo ocen niedostatecznych w tej klasie. W zasadzie problemu nie ma, bo mogę to uzasadnić wieloma zmarnowanymi godzinami mojego czasu i żadną reakcją publiczności, tylko zastanawiam się, czy dla pani dyrektor te wyjaśnienia będą wystarczające…

piątek, 6 stycznia 2012

Coś za coś.


Wszystko zawsze dzieje się kosztem czegoś innego. Pół biedy, jeśli coś na tym zyskujemy, gorzej jeśli trzeba wybrać mniejsze zło i nijak nie można cieszyć się z dokonanego wyboru. Wybrałam pracę w pobliskim gimnazjum kosztem dojazdu do podstawówki i w zamian za spokojnych uczniów zyskałam możliwość chodzenia do pracy w kapciach. Pogodziłam się z tym i jest dobrze. Muszę odwalać warsztat, żeby dzieci mogły zdać egzamin zamiast porządnie ich nauczyć i to już jest wybieranie mniejszego zła. Frustruje mnie to.
Jest jednak coś, co frustruje mnie o wiele bardziej. Fałszywie pojęta integracja, brak dyskryminacji i poprawność polityczna. Nie powiem, czasem się to przydaje i nie jest złe samo w sobie, jednak użyte w niewłaściwy sposób i w nieodpowiednich celach potrafi napsuć nerwów. A o co konkretnie chodzi? O dzielenie uczniów na klasy lub na grupy.
Z pewnością istnieją szkoły, które są idealne i ich nauczyciele nie mają takich problemów, jak ja, jednak o takich szkołach pisać nie będę, bo w nich nie uczę. Napiszę przykład swój własny, z życia wzięty i bynajmniej nie fikcyjny.
Przychodzi nowy rok szkolny. Uczniowie podzieleni są już na klasy. I tu pierwszy zonk. Bo w ramach braku dyksryminacji dzieciaki nie są podzielone według ocen z podstawówki (wiem, że czasami te oceny nie są adekwatne do wiedzy, ale jednak nie rozmijają się z nią aż tak bardzo). To byłoby niesprawiedliwe i skandaliczne, gdybyśmy dzieci mieli dzielić na te „gorsze” i te „lepsze”. I nikt nie rozumie, że tu nie chodzi o podział na „gorsze” i „lepsze”. O ironio, tu chodzi właśnie o brak dyskryminacji. Bo kiedy mamy tak zróżnicowaną w poziomach grupę, zawsze ktoś zyskuje kosztem kogoś innego.
Albo przerabiam materiał powoli i od początku, żeby słabsi uczniowie mogli sobie poradzić, a tym samym uczniowie mocniejsi mdleją z nudów; albo gnam z materiałem, żeby ci mocniejsi mieli jakieś wyzwanie, ale wtedy ci słabsi siedzą z ustami „na karpika”, bo za nic w świecie nie są w stanie niczego zrozumieć. Uprzedzając pytania, nie jestem w stanie zrobić każdemu dobrze. Jeśli mocniejszej grupie dam trudniejsze zadania, to nie mam kiedy ich sprawdzić, bo muszę skupić się na grupie słabszej (próbowałam, więc wiem, jaki to koszmar i jak szybko kończy się porażką). Coś za coś.
A wystarczy, żeby uczniowie byli mniej więcej na tym samym poziomie i wszystko byłoby prostsze. Tempo dostosowywałabym do danej grupy i już, pozamiatane, wszyscy mieliby szansę się czegoś nauczyć, gdyby tylko chcieli.
Tak samo mam w tym roku z grupą podstawową. Mają jedną godzinę w tygodniu i podejrzewam, że gdyby mieli więcej, pozabijalibyśmy się na 100%. Bo połowa klasy miała angielski jako język dodatkowy w podstawówce i już coś z niego kuma, a „good morning” przyprawia ich o paroksyzmy ziewania, a druga połowa umie powiedzieć tylko „I love you” i „f****”. MUSZĘ zacząć od „good morning” i nie ma przebacz, ale przez to grupa mocniejsza gada, przeszkadza, nudzi się. I ja jestem w stanie to zrozumieć, co nie zmienia faktu, że denerwuje mnie to niezmiernie. Coś za coś.
Nie podoba mi się to, bo pod płaszczykiem integracji robimy krzywdę dzieciakom. Oni albo sobie nie radzą w „lepszej” klasie i załamują się bardzo szybko, a zaległości odrobić nie dają rady, co powoduje kolejne załamania; albo narzekają, że szkoła jest głupia i niczego ich nie uczy, a właściwie to tylko ich cofa i muszą brać korepetycje, żeby w ogóle czegoś się nauczyć. To również powoduje frustracje i załamania, bo tacy uczniowie po prostu nie mają przed sobą żadnych wyzwań, wszystko przychodzi im za łatwo i nudzą się przez to na potęgę.
Nie wiem, jak rozwiązać ten węzeł gordyjski, ale wiem, że dopóki będziemy kierować się głupio pojętą integracją, nie zmieni się nic.


środa, 4 stycznia 2012

Niedouczona.


Straszna wiadomość dla wszystkich uczniów, ich rodziców, mojej dyrektorki i mnóstwa innych osób, a przede wszystkim dla mnie samej. Jestem niedouczonym szarlatanem, który zamiast znać fachowe pojęcia ze swojej branży, po prostu robi swoje. Skąd takie przemyślenia? Ano ostatnio zdarza mi się uczestniczyć w kursach (z racji robienia awansu i tak ogólnie, w celach dokształcania się) i na jednym z tych kursów doszłam do wniosku, że jestem naprawdę wyjątkową ignorantką, na dodatek nie posiadającą teoretycznej wiedzy z zakresu pedagogiki i metodyki.
Panie prowadzące ten kurs są naprawdę sympatyczne i ja do nich nic nie mam, ale emanują taką wiedzą i roztaczają taką aurę profesjonalizmu, przy której moje poczucie wartości spada poniżej zera. I na dodatek robią to zupełnie bez wyrachowania, tak całkiem nieświadomie. Bo ja nie czytam każdej kolejnej ustawy, nowelizacji, rozporządzeń ani innych papierków, a one tak. Bo nie wgłębiam się w publikacje naukowe na temat metodyki, a tych ze studiów już dawno wyrzuciłam z pamięci, a one nie. Nie rozpoznaję żadnego z nazwisk, które te panie traktowały jako coś tak oczywistego (znaczy że powinnam znać te nazwiska i prace tych ludzi), że zrobiło mi się wstyd i się popłakałam.
Nie, to nie żart i nie ironia. Siedziałam tam, robiłam minę w stylu: znowu ta głupia alergia (a trzeba nadmienić, że żadnej alergii na stanie nie posiadam) i łzy spływały mi po policzkach, a oczy świeciły jak latarnie o północy. Nie chlipałam ani nie wydawałam żadnych innych serce rozdzierających jęków i pewnie dlatego panie miłosiernie spuściły zasłonę milczenia w temacie moich łez, bo nie wierzę, że tak po prostu ich nie zauważyły (chyba że wzięły moje ciągłe pocieranie gałek w celu pozbycia się wyżej wymienionych za oznakę zmęczenia).
No tak, wniosek jest jeden – należy się dokształcić, i to jak najszybciej i jak najrzetelniej. Jest jednak pewien problem, który chyba uwiera w tym wszystkim najbardziej i robi ze mnie jednostkę niedouczoną i niedorozwiniętą niemalże – ja po prostu wielu z tych rzeczy nie rozumiem. A nawet jak rozumiem, to nie widzę w nich sensu. Debatowanie nad tym, jakimi metodami uczę i jakich technik używam w pracy z dziećmi wydaje mi się absurdalne. Już samo poznawanie nazw tych metod, ich charakterystyki, już sam fakt, że ktoś miał ochotę i kaprys je ponazywać, scharakteryzować i kazać się komuś ich uczyć jest dla mnie fenomenem samo w sobie.
Nie teoretyzuję. Uczę. Może to dobrze, może źle. Nie mam czasu na czytanie tych wszystkim mądrych książek i ustaleń, rozporządzeń i innych papierków (chociaż właściwie powinnam, bo przecież traktują o moim zawodzie). Uczę. A przynajmniej staram się to robić, bo coraz bardziej rozszerzona papierologia zaczyna mi to skutecznie uniemożliwiać.
No i w końcu ostatnie stwierdzenie, które w zawodzie nauczyciela jest najbardziej adekwatne do sytuacji – papier wszystko przyjmie. Tak było do tej pory i tak będzie zawsze. Możemy napisać cuda na kiju i nawet wykazać się jakimś tam wynikiem, ale prawda jest taka (przynajmniej w moim przypadku), że robię, co mogę. Nie zawsze jest to zgodne z tym, co napisałam, bo jakim cudem w kwietniu mogę przewidzieć, na jakim poziomie będę miała uczniów i co uda mi się z nimi zrobić. A potem trzeba robić poprawki, aneksy, a potem zdarza się lepsza klasa i cały cyrk z papierkami zaczyna się od nowa. Ale papier wszystko przjmie.
No i postanowienie na nowy rok – dokształcić się w zakresie teorii.


poniedziałek, 2 stycznia 2012

Języki w gimnazjum.

Dużo się w szkole pozmieniało w ramach tej reformy edukacji. Przede wszystkim powstały gimnazja, które teraz wszystkim się czkawką odbijają. To nie był dobry pomysł i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. I nie chodzi mi nawet o to, że w najgorszym możliwym wieku dzieciaki rzucone są na pastwę hormonów w jedno miejsce. Raczej o to, że co kilka lat dostają nową klasę, nowych nauczycieli i zanim zdąży dojść do jakiejkolwiek przyjaźni, zanim klasa zdąży się zgrać, już czas zaczynać wszystko od nowa. To jest chore, niedobre i nic mnie nie przekona, że jest inaczej.
Druga rzecz to te egzaminy. Najpierw sprawdzian szóstoklasisty, który też ma się zmieniać i dodawać coraz to nowe wymagania i przedmioty do listy. Potem egzamin gimnazjalny, który mnie tak naprawdę dotknie dopiero w tym roku (bo dopiero od tego roku punkty z języka będą liczyły się do rekrutacji do szkoły średniej). Egzamin dzieli się na część podstawową i rozszerzoną. Podstawowa będzie liczyć się do rekrutacji już w tym roku, rozszerzona dopiero za kilka lat.  I w końcu po kolejnych trzech latach matura. To jest idiotyczne, ale niemal coroczne zmiany w tych egzaminach są jeszcze gorsze. Co chwila dowiaduję się, że znowu ma być inaczej, że nowa matura jest w zasadzie już bardzo starą maturą, bo teraz jest jeszcze nowsza nowa matura. Co chwila ktoś ma inny pomysł na egzamin gimnazjalny i wciela go w życie, jakby uczniowie byli masą, na której można bezkarnie eksperymentować. 
A tak nie jest. Uczniowie są bardzo zmęczeni (i widzę to doskonale po moich dzieciach). Przerzucani są wymaganiami do egzaminu z każdego przedmiotu. Gubią się w tych zmianach, nie potrafią tego wszystkiego ogarnąć. Żeby uczyć się dobrze, muszą zasuwać ponad miarę, a tu jeszcze czeka na nich projekt edukacyjny, czyli kolejny dziki pomysł, stworzony przez dziwnych ludzi w ministerstwie rzekomo dla dobra uczniów, w rzeczywistości gnębi ich niemiłosiernie. Dla tych lepszych nie ma przebacz – wykorzystywani są do wszystkiego i w trzeciej klasie wypruci są już ze wszelkich dobrych chęci (ale to materiał na dłuższego, i innego, posta).
Wracamy do reformy. Konkretnie do egzaminu gimnazjalnego z języka obcego. Mam trzy lata, żeby dzieciaki do niego przygotować. Tak, przygotować ich do egzaminu, bo na prawdziwą naukę zostaje niewiele czasu. Jeśli ktoś myśli, że w cztery godziny tygodniowo jestem w stanie zrobić to wszystko, czego się ode mnie oczekuje, to gratuluję dobrego samopoczucia. A już nie wspomnę o sytuacji, gdy jakiś nauczyciel ma tych godzin trzy. Nie wyobrażam sobie tego w żadnych koszmarach. I największym problemem nie jest to, że dzieciaki często przychodzą z niemal zerową wiedzą z podstawówki, bo i tak większość książek zakłada powtarzanie wszystkiego od czasownika „to be”. Problemem jest NAUCZENIE czegoś tych uczniów. Najlepiej uczy się poprzez ćwiczenia i powtórzenia (oczywiście nie mówię tu o bezmyślnych powtórkach  - robotach), a na ćwiczenia i powtórki trzeba mieć czas. Jednym wystarczają dwie lekcje, innym potrzeba pięć albo sześć. I tu jest pies pogrzebany – nie mam na to czasu.
Żeby przerobić narzucony mi materiał przez trzy lata na czterech lekcjach tygodniowo, musiałabym chyba mieć klasę geniuszy. Bo nie mam szans, nawet przy grupie trzynastoosobowej, przepytać ich wszystkich, nauczyć wymowy, poćwiczyć słówka (najczęściej w formie gier i zabaw, bo to sprawdza się najlepiej), wytłumaczyć i poćwiczyć gramatykę, nauczyć pisać poprawnie… Mogłabym pisać o tym godzinami, ale wniosek jest jeden – nie jestem w stanie tego zrobić.
A skoro nie mogę NAUCZYĆ, to pewnie mogę chociaż przygotować ich do egzaminu. Otóż pudło. Żeby przygotować ich do egzaminu, muszę ich najpierw czegoś nauczyć, bo jednak egzamin bazuje na wiedzy. Ale załóżmy optymistyczną wersję, że jednak coś tam im do głowy nakładłam, a dodatkowo oni sami są wyjątkowo zdolni i nawet czegoś się tam nauczyli. Przychodzi do egzaminu, który w takim razie powinien być bułką z masłem. I kupa. Bo okazuje się, że pojawia się tam takie coś, jak parafraza zdań. A dzieciaki w ogóle nie wiedzą, o co chodzi, bo nigdy wcześniej nie mieli z czymś takim do czynienia. Może nawet mają wiedzę, która jest od nich wymagana, ale wierzcie mi, parafraza jest naprawdę trudna. Tak samo jak słowotwórstwo, które również jest od nich nagle wymagane. I wszystkie moje dzieci poległy na tych zadaniach, chociaż już znały podstawy tworzenia parafraz i słowotwórstwa (dodam tylko, że mówię tutaj o tych mocniejszych dzieciakach). Dlatego właśnie szlag mnie trafia, kiedy myślę o egzaminach.
I ostatnia sprawa. Teoretycznie uczniowie mają wybór, który język chcą zdawać na egzaminie. Schody zaczynaja się w momencie, kiedy młody człowiek uświadomi sobie, że drugiego języka ma tylko jedną godzinę, szczęśliwcy może dwie (ucząc się od podstaw), a materiał do opanowania taki sam, jak ci przy czterech godzinach na część podstawową. Wtedy nagle przychodzi otrzeźwienie, że wybór jest pozorny i może otworzyć furtkę komuś, kto uczy się języka dodatkowo, na kursach, ale na pewno nie temu, kto zaczął nowy język w gimnazjum.
I tak kręci się to kwadratowe kółko, zwane w naszym pięknym kraju edukacją.

niedziela, 1 stycznia 2012

O kulinariach nieco inaczej.


Moja koleżanka kiedyś powiedziała mi, że jestem nienormalna, bo potrafię ugotować dwa różne obiady tylko dlatego, że chcę zjeść coś, co mojemu mężowi nie smakuje. Ona gotuje jednorazowo dla wszystkich i nie interesuje jej, że mąż czegoś nie lubi. Jest na stole to ma to zjeść i tyle. Skoro ona może, to on też. I on się na ten układ godzi. I tak jest dobrze. Tylko że u nas jest zupełnie inaczej.
Odkąd pamiętam, nikt w domu nie zmuszał mnie do jedzenia rzeczy, których nie lubiłam. Nie było ich wiele, ale mama za każdym razem pytała mnie, na co mam ochotę. Przy każdym posiłku. I często gotowała właśnie to, co sobie zażyczyłam (nie zawsze, czasami miała już gotowy obiad i podstawiała mi go pod nos). Jeśli czegoś nie lubiłam, nie gościło to na moim talerzu. Nie wiem, czy to mama nauczyła mnie lubić to samo co ona, czy po prostu odkąd się urodziłam nie jadła potraw, które ona lubi, a ja nie. Faktem jest, że nie musiałam wciskać w siebie znienawidzonego jedzenia tylko dlatego, że mama tak powiedziała.
Taką samą zasadę stosuję wobec mojego męża. Wiadomo, że każde z nas przyszło do tej wspólnej norki z własnymi przyzwyczajeniami i że w swoich rodzinnych domach mieliśmy własne upodobania. Docieramy się nawzajem, bo tak trzeba. Jednak docieranie nie polega na wzajemnym zmuszaniu się do przyjęcia zasad tej drugiej osoby. Docieranie się polega na kompromisach, również tych kulinarnych. Jeśli jego mama robiła jakąś potrawę inaczej niż ja to daję mu posmakować mojej, a potem staram się zrobić, jak u niego i sama jej posmakować. Raz tak, raz tak.
Jeśli mój mąż czegoś nie lubi (a ja owszem), mam trzy wyjścia. Postawić mu to pod nos i zażądać konsumpcji. Nigdy tego nie gotować. Ugotować dwa obiady. Pierwszej opcji nie wyobrażam sobie w ogóle. Druga wymagałaby ode mnie zbyt wielkiego poświęcenia. Jeśli coś lubię, chciałabym to od czasu do czasu zjeść. Dlatego w grę wchodzi tylko opcja trzecia. Dlatego jeśli ja akurat mam ochotę na szpinak, to mężowi smażę karkówkę (za którą sama nie przepadam). Jeśli on chce zjeść pierogi z mięsem (lubię, ale nie za często), ja gotuję sobie kurczaka w sosie śmietanowo – ziołowym. I tak dalej…
Jest to dla mnie tak naturalne, jak oddychanie. Jednak coraz częściej zauważam, że jestem raczej wyjątkiem niż regułą. Kobiety nie lubią chodzić na kompromis (nie tylko kulinarny), często żądają od partnera, żeby zachowywał się tak, jak one tego oczekują. Nie może iść z kolegami na piwo, bo się spije. Nie może oglądać się za kobietami, bo ją zdradzi. Nie może oglądać pornosów, bo na pewno jest zboczeńcem. I tak na okrągło. Za to ona może iść z koleżankami do kawiarni, bo one tak kulturalnie tylko sobie pogadają. Ona może być obiektem pożądania innych mężczyzn (wśród nich są mężczyźni innych kobiet, a te kobiety nie pozwalają się oglądać za innymi, itd.), bo to takie miłe.
Najwidoczniej ja jestem jakaś inna, ale dobrze mi z tym :)