sobota, 21 kwietnia 2012

Co z tymi cenami przedszkoli?


Nadchodzi gorący okres walki o miejsce w przedszkolu. Każdy rodzic posiadający dziecko wie, jaka to katorga. Czekanie na dzień, kiedy można się zalogować do systemu, zaniesienie podania i czekanie... na wyniki. I wypatrywanie tych wyników, całkiem jak za moich czasów wypatrywanie wyników przyjęcia na studia na drzwiach placówki (wtedy nie było jeszcze ochrony danych osobowych, szukało się swojego nazwiska :)). Straszna nerwówka. Nie ważne, czy decyzja była pozytywna, czy też niekoniecznie, musimy zacząć płacić za ten przybytek i za jedzenie, które jest tam naszym dzieciom serwowane. Jeśli przedszkole jest państwowe, opłaty nie są zabójcze (powiedzmy), ale już prywatne... O ho ho. To jest ciekawszy temat do rozważań.
Kilka dni temu TVN podał, że koszt prywatnego przedszkola to około bodajże 800 – 1000 złotych. Ostatnio natomiast w Faktach kwota ta magicznie wzrosła do „średnio” 1200 złotych (czyli są takie za 800, ale i takie za 1800). Dlaczego? Pewnie dlatego, że straszenie rodziców jest fajne. Można ponarzekać, jakie te przedszkola są teraz drogie, jak to się ich właścicielom w głowach poprzewracało, że chcą zarobić miliony kosztem biednych dzieci, których rodzice ciężko pracują. Co z tego wynika? Nic. Absolutnie jedno wielkie nic. Oczywiście oprócz palpitacji serca u biednych rodziców, którzy nagle zaczynają się zastanawiać, czy urlop wychowawczy to naprawdę taki zły pomysł i czy jeśli wezmą jeszcze trzy pożyczki to czy sobie poradzą...
Tymczasem jak tylko taki biedny rodzic zacznie się rozglądać to zauważy, że nie takie przedszkole straszne, jak je w TVN malują. Mieszkam wprawdzie na obrzeżach, ale jednak we Wrocławiu i doprawdy nie ma tu przedszkola droższego niż 800 złotych, oczywiście razem z wyżywieniem. Ja nie twierdzę, że to mało, ale jednak nieporównanie mniej niż ich „średnio 1200”. Przedszkole tak drogie po prostu nie miałoby prawa bytu, bo nikt by tyle kasy nie zapłacił. Może w takim razie Warszawa narzuca tak wysokie ceny? No fakt, znalazłam (oczywiście online) przedszkole w Warszawie, które proponuje mi posłanie tam dziecka za skromne 1800 miesięcznie, ale jest to przedszkole dwujęzyczne. Przy „normalnych” cena zamyka się zazwyczaj w okolicy 1100 złotych.
Wniosek z tego jeden – sezon na denerwowanie rodziców i zwiększanie szaleństwa przedszkolnego uważam za otwarty.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Liceum Profilowane.


Ostatnio szlag mnie trafia, kiedy pomyślę o uczniach naszego liceum. Mam dwie klasy i obie wywołują we mnie dziką furię, za to każda z innego powodu. Jest sobie klasa pierwsza z podstawowym językiem angielskim i jest sobie druga z zaawansowanym (że niby w gimnazjum się uczyli). Każda z tych klas jest zupełnie inna i inne ma podejście do nauki. I właśnie to podejście doprowadza mnie do furii.
Klasa pierwsza to ludzie, którzy w gimnazjum mogli cieszyć się jeszcze nauką tylko jednego języka obcego. Uczyli sie więc niemieckiego i wszystko było w porządku. Nikt im angielskim głowy nie zaprzątał, a i oni, mimo że bombardowani tym językiem z wielu stron, nie dali się ponieść szaleństwu. I oto nagle ktoś każe im się uczyć drugiego języka. Skandal! Niemiecki chcą zdawać na maturze, więc jakoś tam musza z niego wypadać, ale przecież angielski to tylko tak dla jaj. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że po rzeczach łatwych do zapamiętania przyszedł czas na nieco trudniejszy materiał. Trzeba zacząć uczyć się w domu, bo ćwiczenia w szkole nie wystarczą.
I tu zaczynają się schody. Bo angielski jest głupi i niepotrzebny, bo po co im drugi język, bo oni w ogóle nie chcą się go uczyć. Jałowe dyskusje, dziwne komentarze. Nie mogę narzekać na pracę tej klasy, bo to byłby grzech. Na lekcji pracują wzorowo, uzupełniają ćwiczenia, zgłaszają się nawet. Tyle że nic w nich nie zostaje, a ponieważ nie uczą się w domu, ja muszę cały czas smęcić ten sam materiał, nie mogąc iść do przodu z powodu braku wiedzy. Na lekcji się męczą, bo nie umieją najprostszych rzeczy. Pracują, ale jest to dla nich i dla mnie katorga, bo żadne ćwiczenie (nawet krzyżówki) nie idą im sprawnie. I ja nie mówię tu o jakichś czasach czy czymś równie trudnym, bo zaczynam z nimi od zera.
Druga klasa to zupełnie inna bajka. Ci mają ambicje zdawać z angielskiego maturę. MATURĘ! Nie potrafią powiedzieć nic na temat czasu Present Simple, a ponieważ podobno gramatyka nie jest najważniejsza to powiem, że zaprosić koleżanki na imprezę też nie potrafią. Nie uczą się w domu w ogóle. W klasie nie jestem w stanie zrobić z nimi nic, bo skoro nie opanowali materiału z poprzedniej lekcji, to jakim cudem mogę robić coś, co jest z tą lekcją powiązane. I tak od kilku tygodni (trzy godziny tygodniowo) tłuczemy cztery podstawowe czasowniki modalne. I nic.
Obie klasy ponadto mają bardzo słabe wyniki frekwencji. Zrywanie się z angielskiego czy jakiegokolwiek innego przedmiotu to dla nich norma. Bo przecież w ogólnym rozrachunku i tak ich przepuszczą. Bo po co mieliby ich zostawiać na drugi rok i męczyć się z biednymi uczniami. Matura dla każdego! Nie matura lecz chęć szczera... Tyle że chęci też nie ma. Im się najczęściej wydaje, że skoro już poszli do tej szkoły średniej i od czasu do czasu zaszczycają ją swoją obecnością to już wystarczy. Na studiach też przecież tak jest – pojawia się na zajęciach od czasu do czasu, a przez resztę albo się imprezuje, albo pracuje. I my im powinniśmy wybaczyć i być dla nich wyrozumiali, bo oni właśnie to robią. Czują się dorośli, czują się jak studenci.
Szaleństwo. Takie, w którym nie zamierzam już brać dłużej udziału. Staram się nauczyć, reszta zależy od nich.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Inne szkoły.


Uczyłam kiedyś w szkole podstawowej w pewnej wsi. Przez trzy lata. Potem przeniosłam się do mojego obecnego miejsca pracy. Różnica kolosalna. I nie chodzi już o to, że jedna szkoła to podstawówka, a druga to gimnazjum. Chodzi o to, że zwyczaje są zupełnie inne. Dzieciaki się uczyły. Nie mogłam narzekać na brak zadań domowych, na brak pracy w domu.Niektóre były nawet mniej dopilnowane niż te gimnazjalne, a jednak się uczyły. W klasie cisza, czasami tylko ktoś zaczynał gadać, ale szybko był uciszany. Nie było większych problemów z dyscypliną. Dlaczego zmieniłam pracę? Bo miałam strasznie daleko. Wstawałam o 4, żeby zdążyć na pociąg o 5.20, żeby zacząć pracę o 8. No i nie było godzin. Szkoła mała, ledwo z zerówką i przedszkolem (bo te były w tym samym budynku) wyrabiałam cały etat. Czas było się przenieść. 
Teraz znajomi pytają mnie, czemu nie przeniosę się do podstawówki. Być może tam byłoby lepiej, spokojniej. Tylko że ja... nie chcę. W podstawówce było fajnie, można  było się powygłupiać, nie ma takiego parcia na egzamin. Ale też trzeba o wiele więcej przygotowywać, bo dzieci dużo szybciej się nudzą. Nie wyobrażam sobie aktualnie przenosin do szkoły podstawowej.
Zostawmy jednak podstawówkę. Pewien mój znajomy przeniósł się do innej szkoły. Liceum. Nie ważne dlaczego i nie ważne gdzie. Musiał. I opowiada mi teraz o tej szkole. Jest inaczej. Być może lepiej. Nie ma większych problemów z dyscypliną, do uczniów łatwiej jest dotrzeć, uczą się. A mimo to tęskni. Jakiś czar jednak ta nasza szkoła ma :)
No i jeszcze jedna sprawa. Miałam kiedyś taką klasę, którą prowadziłam od początku, jakoś na początku swojej kariery w tym akurat przybytku. W klasie prawie sami chłopcy, może ze cztery dziewczyny. Koszmar. Panowie rozwalali lekcje, nie uczyli się, prowadziłam zajęcia dla około 5 osób. To była katorga, mogłabym ich wszystkich w zasadzie usadzić. Walczyłam z nimi bezustannie. Aż w końcu, gdzieś około połowy drugiej klasy okazało się, że już nie walczę. Bo nie muszę. Lepiej się dogadujemy, zaczęli się uczyć, w sali cisza. W trzeciej klasie mogłam z panami konie kraść. Dorośli. Zrobili się tak zwyczajnie fajni. Wyszli na ludzi. 
I takich właśnie doświadczeń by mi brakowało, gdybym przeniosła się gdzie indziej. Brakowałoby mi pewnej klasy, w której większość osób się uczy, chociaż są już bardzo zmęczeni. Chodzą do kina w sobotę, bo tak. Przychodzą na dodatkowe zajęcia, bo im zależy. Brakowałoby mi Ani, która prawie cały czas się śmieje. Darii, która świetnie się uczy i bardzo pilnie pracuje. Patryka, który okropnie pisze, ale świetnie maluje. Konrada, który zmotywowany przez prywatną nauczycielkę zabrał się do pracy i zaczyna mu iść świetnie. I wielu innych z tej samej klasy. I wielu innych z innych klas.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Walka o historię.


Festiwal pod tytułem „przywróćmy historię do szkół” trwa w najlepsze. Wszyscy pławią się w rzucaniu kalumni na rząd, bo ten śmiał obciąć liczbę godzin historii w liceum. Ciekawi mnie tylko jedno – dlaczego ci sami ludzie nie bronią fizyki czy chemii, które to również zostaną obcięte (swoją drogą na poczet historii właśnie). Ja rozumiem, że historię swojego kraju trzeba znać i niedobrze jest wychowywać analfabetów, ale ludzie, obudźcie się!
Tu nie chodzi o historię, bo większość naszych wspaniałych dzieci już jest analfabetami, a my (jako rodzice) nic z tym nie robimy! Będę upierać się, że ktoś, kto nie przeznacza czasu na naukę w domu, nie ma szans na opanowanie materiału. I nieważne, jak bardzo rozbudowany czy okrojony on będzie, po prostu nie ma na to szans. Gdyby dzieciaki chciały uczyć się historii (czy jakiegokolwiek innego przedmiotu, jeśli mam być szczera) to wystarczyłby mu materiał szkolny, bo przy właściwej realizacji materiału można nauczyć się i o Katyniu, i o Popiełuszce, i o PRL. Problem w tym, że lekcje są „przedłużane”, czyli materiał, który powinien być realizowany na jednej czy dwóch lekcjach rozciąga się do pięciu czy więcej, bo dzieci nie uczą się w domu. A jak nie uczą się w domu, to całą wiedzę trzeba im wtłoczyć na lekcji. A tak się nie da.
Ponadto zastanawiam się, czy ktokolwiek, kto tak zajadle broni historii, przeczytał dokument, stanowiący o tej zmianie. W skrócie – robimy dwa profile w liceum. Jeden dotyczy przedmiotów ścisłych (i wtedy ilość godzin na te przedmioty jest powiększana kosztem przedmiotów humanistycznych – i o to właśnie biją się ludzie), a drugi to profil humanistyczny (i tutaj kosztem fizyki, chemii czy biologii wzrasta liczba godzin historii na przykład). Wychodzi więc na to, że ktoś zainteresowany historią może zgłębiać jej tajniki wzdłuż, wszerz i wspak. Na profilu humanistycznym. Dzięki temu przybędzie nam uczniów, którzy rzeczywiście CHCĄ się danego przedmiotu uczyć, bo go WYBRALI i można od nich wymagać więcej. O wiele więcej. 
Oczywiście nie chcę powiedzieć, że historia jest głupia i nie trzeba się jej uczyć. Problem w tym, że przymusowymi lekcjami historii niczego nie zdziałamy. Weźmy choćby mój własny przykład. Chodziłam do liceum ogólnokształcącego i historii miałam w brud. Czy nauczyłam się czegoś szczególnego? Nie. Nauczycielkę miałam wspaniałą i historię uwielbiałam, ale lubiłam tylko i wyłącznie słuchać nauczycielki, bo ona faktycznie mówiła z pasją. Tymczasem sama uczyłam się wymaganego minimum i po wyjściu ze szkoły prawie niczego już nie pamiętałam. Gdyby spytać mnie o powstanie styczniowe czy listopadowe, zamilkłabym haniebnie. Czy to dlatego, że nauczycielka nie miała czasu mnie tego nauczyć? Nie. To dlatego, że sama się tego nie nauczyłam i podejrzewam, że już raczej się nie nauczę. Historii zaczęłam „uczyć się” jako dorosła już kobieta, bo wtedy zaczęły mnie te wszystkie zależności między światem dzisiejszym a najnowszą historią interesować.
I nie mówię tu, że jestem tak wspaniała, że trzeba brać mnie za przykład i obcinać lekcje historii. Jestem przeciętna i uczyłam się pewnie tak samo, jak większość dzieciaków. Dlatego niech nikt mi nie wmawia, że większa ilość godzin zmieni stan rzeczy. Nie zmieni. I pisałam już o tym tu. Trzeba samemu do wielu rzeczy dorosnąć. Kto dorośnie, nauczy się sam. Kto nie dorośnie, pozostanie historycznym głąbem i ignorantem całe życie i żadna ilość godzin historii w szkole tego nie zmieni.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Zastępstwa.


Istnieje taka wspaniała instytucja, którą uwielbiają wszyscy nauczyciele. Zastępstwa. Zwłaszcza jak się je ma z klasą, której się nie uczy, albo taką, w której uczy się tylko jedną z grup, bo ta druga ma angielski na poziomie podstawowym (odwieczna zmora anglistów). I co tu z takimi robić? Nie da rady realizować tematu, bo od razu są walki, komentarze, wrzaski i na nic zda się tłumaczenie, że w klasie rządzi nauczyciel. Jak się klasa zaprze, to pracować nie będzie i koniec, mogę sobie powpisywać uwagi i podzwonić do rodziców, którzy zazwyczaj mogą tyle samo co ja, i to w stosunku do własnego potomka, czyli nic. Wcale nie pomaga, jeśli nauczyciel, za którego mamy zastępstwo, coś klasie zadał. Część jeszcze coś robi albo przynajmniej udaje, ale część olewa to całościowo, bo na ocenie im nie zależy, a tak sobie to raczej robić nie będą. Zaczynają się rozmowy, hałas, uciszanie i tak w koło Macieju.
Nienawidzę zastępstw. Zwłaszcza z klasami mieszanymi albo z takimi, których nie uczę. Ale nawet te, które uczę, potrafią mi dać do wiwatu tak bardzo, że zaczynam puszczać w myślach co ciekawsze wiązanki.  Jest takie przekonanie, że zastępstwo to czas wolny. Siedzenie, gadanie, słuchanie muzyki. W sumie sama nie przepadam za przemęczaniem tych, z którymi mam zastępstwo. Zwłaszcza że nierzadko dla mnie samej jest to problem (jeszcze raz czepnę się klas mieszanych, gdzie musiałabym robić dwa zestawy pracy). Dlatego jak tylko mogę, puszczam im jakiś film. Z reguły jest dobrze. Jakoś tam się wciągają i przynajmniej nie mam chaosu. Z reguły. Ale i od reguły muszą być wyjątki.
Są osoby, którym nie pasuje wszystko. Bo oni nie rozumieją po angielsku, a te napisy tak szybko znikają (nigdy nie puszczam z lektorem, bo w minimalnym stopniu jednak słuchać muszą). Bo to głupi film jest i oni wolą sobie posłuchać muzyki. Bo to wszystko jest bez sensu i oni woleliby zwykła lekcję. A jak mówię, że w takim razie proszę wyciągać książki, cała szopka zaczyna się od nowa, bo ten angielski jest taki głupi i po co im to, i oni w ogóle nic nie chcą. Problem w tym, że kiedy tylko daję im w końcu ten czas wolny, bo dostaję szału, oni zaczynają jęczeć, że im się nudzi i chcą coś robić. Nie wiem, czego oni oczekują? Że przyprowadzę na zastępstwo grupę striptizerek dla panów, a chippendalesów dla pań? Że przygotuję dla każdego z nich osobne zadania, które dopasują się cudownie do ich humorów i możliwości? Że odgadnę ich myśli?

niedziela, 8 kwietnia 2012

Śpiewać (po angielsku) każdy może?


Czasami tak sobie myślę, że angielski to naprawdę jest najłatwiejszy język na świecie i doprawdy nie wiem, dlaczego moi uczniowie zdają się nie zgadzać z tą teorią. Bo tak właśnie ostatnio oglądałam X Factor i zastanawiałam się, tylko ja tak mam, czy innych też uszy bolą.  Ja wiem, że piosenki amerykańskich wykonawców są u nas najbardziej popularne, ale może trzeba by było przerzucić się na repertuar włoski, niemiecki, czy chociażby nasz własny, polski. A skąd takie przemyślenia?
Ano stąd, że ci ludzie równie często, co nie znają angielskiego, nie wiedzą, o czym śpiewają. Nawet jeśli jakoś im tam to idzie, to wydaje im się, że jak zapomnieli jakiegoś słówka i zmienią je na inne albo zamruczą coś niezrozumiale, to będzie w sam raz, i tak nikt się nie zorientuje, i przecież główny wykonawca też mruczał tak, że nie dało się go zrozumieć. Do czego piję? Niegdyś wykonanie Californication, a ostatnio Man in the Mirror, z litości przemilczę nazwiska wykonawców.
Że już nie wspomnę o tych, którym naprawdę wydaje się, że jak coś zamruczą to już wystarczy i świetnie im idzie po angielsku. Wymiatają po prostu. I nie mówię tu o etapie, gdzie uczestnicy zmuszani są do zaśpiewania jednaj konkretnej piosenki i nikogo nie obchodzi, że on czy ona angielskiego nie zna. Mówię tutaj o eliminacjach, gdzie każdy śpiewa, co tylko zechce. I nawet wtedy rzuca się na tekst, którego nie zna, nie rozumie albo nie potrafi zaśpiewać.
Nie powiem, sama śpiewałam (jeśli tak można to szumnie nazwać :) ) piosenki Enrique Iglesiasa, mimo że hiszpańskiego znam tyle, co nic... tyle że śpiewałam je pod prysznicem. I to bynajmniej nie tylko dlatego, że nie mam na tyle dobrego głosu, żeby produkować się na wizji, ale również dlatego, że w życiu nie śpiewałabym czegoś, czego po prostu zaśpiewać nie potrafię, bo nie znam języka. Jakkolwiek dobra mogę być z wymową, to nadal jest język, z którym nie miałam do czynienia. I nie, nie uważam, że nauka w podstawówce, gimnazjum czy nawet liceum upoważnia kogokolwiek do twierdzenia, że angielski zna. Bo pracuję w szkole i widzę, jak to wygląda w praktyce. To tak, jakbym po tych kilku tygodniach chińskiego (a uczę się go naprawdę rzetelnie) zaczęła śpiewać po chińsku, bo przecież jak czegoś nie jestem pewna, to sobie tu i tam zamruczę. Szaleństwo!
Drugą stroną medalu jest zmuszanie do śpiewania po angielsku osób, którzy języka nie znają i wcale nie mają takich aspiracji, żeby po angielsku śpiewać. Mówię tutaj o poprzedniej edycji i pewnej pani (nie pamiętam nazwiska), której uparcie dawano do zaśpiewania piosenki angielskie, których nie potrafiła i tak naprawdę nie chciała śpiewać. Efekt? Mimo świetnego głosu, słuchać jej się nie dało. Jednak gdy tylko ulitowano się nad nią i dano jej polski repertuar, pani zabłysła. Niestety, za późno, wypadła z programu, prawdopodobnie dlatego, że ludzie nie mogli już dłużej słuchać, jak pani się poci. A przecież żyjemy w Polsce i nie każdy ma ambicje takie jak na przykład Doda, żeby robić karierę za granicą.
I nie wiem, kto uczestnikom ten repertuar układa i narzuca, ale apeluję, żeby mierzyć siły na zamiary i nie katować uczestników ani słuchaczy (poniekąd też widzów) tymi wspaniałymi niedoróbami. Kto potrafi i chce – proszę bardzo, bo są tam naprawdę ludzie, którzy umieją i nie mamroczą totalnych bzdur. Reszta niech śpiewa po polsku albo w innym języku, który zna. Przecież branża muzyczna jest zróżnicowana i można dobrać dla każdego coś miłego.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Moja nowa szkoła.


Przychodzę do szkoły na ósmą i od progu witają mnie szalone wrzaski, ale że pracuję nie od dzisiaj, to jestem do tego przyzwyczajona. Poza tym są to w miarę kreatywne wrzaski, bo część dzieciaków właśnie powtarza tekst, który mieli ćwiczyć na próbę teatralną. Idę do pokoju nauczycielskiego, gdzie spokojnie robię sobie kawę. Kiedy dzwonek oznajmia początek lekcji, idę do sali. Sprawdzam listę obecności, wpisuję temat, krótko pytam dwie czy trzy osoby. Nie wszyscy są świetnie przygotowani, ale jakieś pojęcie o temacie mają, więc możemy przejść do kolejnej lekcji. Quiz i zabawa, bo to akurat słownictwo. Wszyscy uczestniczą, niektórzy tylko nieco mniej :). Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, żeby wyciągnąć telefon czy słuchawki. Przecież mają zegar, który wisi im przed oczami i pokazuje, ile jeszcze tej męczarni zostało :) Po lekcji wszyscy spokojnie wychodzą, a ja mogę iść na dyżur. W sumie to tylko formalność, można sobie odpocząć, przespacerować się i poobserwować dzieciaki. Nikt nie dymi mi w twarz, bo każdy jednak na te parę godzin się powstrzymuje. Nawet jak palą, ja o tym nie wiem. No i raczej nie przeklinają, przynajmniej na terenie szkoły. I tak lekcje sobie mijają. Jeszcze tylko zastępstwo, ale że wiedzieli, to przygotowali się całkiem nieźle i lekcja prowadzi się gładko. Po lekcjach mam jeszcze chwilę czasu, żeby przygotować się na jutro, sprawdzić kartkówki, wpisać oceny do dziennika, no i wpuścić dziewczyny do klasy, żeby zawiesiły gazetkę, którą same zrobiły. Po ośmiu godzinach pracy idę do domu. Jutro będzie rada pedagogiczna, ale i tak wracam do domu o 15, bo przecież 40-godzinny tydzień pracy nam się kończy i trzeba by było płacić za nadgodziny. Już nie zostawiają nas na radach od 2 do 6, nie opłaca się.