wtorek, 28 sierpnia 2012

Niemoc twórcza.


Już na początku tego roku szkolnego zostałam mianowana na koordynatora do spraw projektów oraz koordynatorem do spraw WKE. Nie ważne nawet, co to oznacza. Dla mnie oznacza to po prostu masę roboty. Dodatkowo muszę prowadzić swój własny projekt (bo już najwyższy na to czas). Oczywiście poza tym mam i tak kupę pracy, bo łapię się za wszystko w związku z awansem.
I właśnie przez te wszystkie jakże kreatywne aktywności zdałam obie sprawę z jednej podstawowej rzeczy – nie jestem kreatywna. Jestem odtwórcza. Onieśmiela mnie fakt, że są wokół mnie ci wszyscy kreatywni ludzie, którzy mają tyle pomysłów podczas gdy ja siedzę i nie potrafię wymyślić nawet głupiego tematu dla własnego projektu. Oni wszyscy wymyślają nie tylko tematy, ale mają w głowie całe scenariusze. A ja potrafię jedynie wykonać polecenia, skorzystać z czyichś pomysłów i wprowadzić je w życie, ale kiedy przychodzi do wymyślania, zastygam jak żona Lota. Spełniam się w realizacji. Wymyślanie to nie dla mnie.
Nie wiem, czy to coś złego. W dzisiejszym, jakże pełnym kreatywności, świecie - pewnie tak. Przynajmniej tak czuję. Zastanawiam się jednak, czy tak być powinno. Nie wszyscy muszą być super kreatywni, tak jak nie wszyscy muszą mieć maturę. Nie powinnam czuć się gorsza tylko dlatego, że zamiast rzucać pomysłami jak z rękawa potrafię jedynie grzecznie siedzieć i te pomysły przyjmować. W grupie takich ludzi czuję się jednak jak nieudacznik, który nie umie wykrztusić z siebie słowa. I to nie jest wina tych ludzi, bo oni nijak nie dają po sobie poznać, że uważają mnie za gorszą. Ale przecież musi tak być. Skoro zgadzam się na wszystko, nie wysuwam własnych pomysłów, nie wyrażam swoich myśli, to musi być ze mną coś nie tak.
I tu dochodzi drugi problem. Nie potrafię pracować w grupie. Samej mi lepiej. Jak tak sobie spokojnie usiądę w kąciku to jest szansa, że może coś jeszcze spłodzę. Kluczem jest samotność i dużo czasu. A w grupie czuję się głupio. Patrzę na tych ludzi pełnych werwy, przerzucających się pomysłami i zastygam. Prawdopodobnie nie za dobrze wybrałam sobie zawód, skoro mam problemy pracować w grupie. Tyle że ja się spełniam w pracy z uczniami. To jest mój żywioł, to kocham. I myślę sobie, co z tymi uczniami, którzy tak jak ja zupełnie się w grupie nie odnajdują, a każe im się pracować nad projektem z kilkorgiem innych osób. Jak biedne muszą być te dzieciaki, którym głos zastyga w gardle i wydaje się, że nic do pracy nie wnoszą? Dlaczego zmuszane są do czegoś, w czym się nie odnajdują? Dlaczego każe im się działać wbrew sobie, przymusza do „nauki” pracy w zespole, skoro oni wspaniale radzą sobie sami ze sobą? 
Nie rozumiem tego i chyba nie będzie mi dane zrozumieć. Być może to ja nie mam racji i powinnam zastanowić się nad zmianą zawodu, ale mimo wszystko uważam, że również jako nauczyciel wcale nie muszę mieć talentu pod tytułem „pracujmy wszyscy razem i bądźmy kreatywni”.

P.S. Temat projektu wstępnie wymyśliłam i brzmi chyba dumnie :)
‘W krainie skrzatów i elfów, czyli jakie legendy i baśnie skrywają Wyspy Brytyjskie?’
Oczywiście do dalszych konsultacji z dzieciakami.


piątek, 24 sierpnia 2012

Kim mam być dla swoich uczniów?


Pod ostatnią notką pojawił się wpis od niejakiego Rémo. Ucznia. Nie mojego :) I dzięki niemu będzie dzisiaj ten wpis.
Kiedy nadchodzi czas, że przychodzi nam stanąć po drugiej stronie biurka, oprócz masy papierkowej roboty czeka nas jeszcze jeden (a właściwie jeden z wielu) problemów do rozwiązania. Kim mam być dla swoich uczniów? Srogą harpią, która tylko czeka na jego najmniejsze potknięcia i wytyka każdy błąd? Poganiaczem niewolników, który uważa, że jego i tylko jego przedmiot jest najważniejszy? Wielką Panią Profesor, która wszędzie już była, wszystko widziała i w końcu jest starsza, więc należy ją szanować? Spokojną i nawet trochę pierdołowatą panią od angielskiego, której można założyć kosz na głowę? Przyjacielem, który uśmiecha się życzliwie i twierdzi, że zawsze jakoś tam będzie?
Wiem, że wszystkie te postaci przedstawiłam dość tendencyjnie i właściwie żadna nie ma pokrycia w rzeczywistości (chociaż harpię i poganiaczy niewolników spotkałam osobiście, spuśćmy zasłonę milczenia). Jednak chodzi tu o ogólny zarys, a nie o naukowe przedstawianie nauczycielskich charakterów. Charaktery są różne, jak różni są ludzie, ale jednak w jakąś rolę musimy się wpisać. Nie ma siły, nie da się być wszystkim na raz.
Można jednak być wszystkim po trochu. Nie zamierzam być ani harpią (nie mam predyspozycji, wyraz twarzy nie pasuje, jakoś tak za miłą minę mam i jak robię groźną to się dzieciaki śmieją, a nie boją), ani poganiaczem niewolników. Z całą pewnością nie będę Wielką Panią Profesor, bo ani nie wszędzie byłam, ani nie wszystko widziałam, a szacunek zdobywa się innymi sposobami niż wiekiem. Nie dam sobie powiesić kosza na głowie. Ale przyjaciółką uczniów również nie będę.
Zaskoczeni? Być może. Jednak nie ma się co specjalnie dziwić. Nie da się być przyjacielem, kiedy przyszło nam pełnić całkiem inną rolę. Mam być nauczycielem. Po prostu. Ani przyjaciółką, ani popychadłem, ani osobą, która leczy sobie kompleksy wyimaginowanym poczuciem władzy (chociaż trochę jednak tej władzy tam jest...). I wiem, że ten termin jest nieco wyświechtany, ale mam być przede wszystkim mentorem. Mam dawać przykład, ale nie zapominać o swoim człowieczeństwie, o swoich słabościach. Nie mogę być dla uczniów alfą i omegą, bo nie jestem nią naprawdę. A jak mit runie? Co im pozostanie? Lepiej pozostać kimś, kto wskazuje drogę, pokazuje rozwiązania, ale pozwala też podejmować własne decyzje i ponosić za nie konsekwencje.
I to staram się robić. Nie zawsze wychodzi. Ja też popełniam błędy. Unoszę się, buntuję, czasami przestaje mi zależeć. Jestem tylko człowiekiem. Ale jednak wiem więcej niż oni, moi uczniowie. I czasem zdarza mi się mądrze mówić ludzkim głosem. A chcę wierzyć, że dzięki temu, że nie jestem wszystkowiedzącą wyrocznią, oni mnie słuchają.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

I kolejny nowy rok szkolny...


Coraz większymi krokami nadchodzi nowy rok szkolny. Najważniejszy moment w pracy nauczyciela. Trzeba w końcu zacząć się do niego przygotowywać. O tak. Dla tych, co to myśleli, że nauczyciele nie muszą nic robić przez cały rok, a na pewno nie przez wakacje to z pewnością jest zaskoczenie. Jednak prawda jest taka, że jeśli ktoś ma odpowiednią motywację (na przykład lubi swoją pracę), musi zacząć się starać nieco przed pierwszym września. Nie ma mowy o leniuchowaniu przez bite dwa miesiące.
No ale do rzeczy. Po pierwsze primo, zmienia nam się pani dyrektor. Wprawdzie stara zostaje na stanowisku wicedyrektor, ale jednak co nowa twarz to nowa twarz. Tym samym nowe wymagania. Jakie, nie wiem. Dowiemy się pewnie na początku współpracy. Po drugie primo, jest to drugi rok mojego awansu zawodowego. A jak wiadomo, przy trzyletnim cyklu drugi rok jest najgorszy. Najbardziej pracowity, najbardziej zajęty. W pierwszym roku człowiek się wdraża, w trzecim przygotowuje do egzaminu, a w drugim zapiernicza. Takoż i ja mam zamiar zapierniczać. Po trzecie primo, muszę w końcu przystąpić do projektu edukacyjnego. Na jaki brandzel ktoś to wymyślił, tego nigdy pewnie się nie dowiem, ale jest i trzeba w tym cyrku udział wziąć.
I właśnie dlatego teraz siedzę i wymyślam wygląd gazetek klasowych, dumam sobie nad konkursami szkolnymi, próbuję wymyślić temat projektu (jeszcze do uzgodnienia z dzieciakami), debatuję nad pomocami naukowymi, planuję lekcje otwarte, etc. Pod koniec minionego roku szkolnego aktualna (jeszcze) pani dyrektor zarzuciła mi, że za mało robię „na zewnątrz”. Owszem, spełniam się we wszystkich inicjatywach, które nie wymagają pokazywania się w szkole/poza szkołą, a pozostają w zaciszu klasowym (ewentualnie jakieś wyjście z klasą na pokaz/projekcję), ale w ogóle nie pokazuję szkoły na zewnątrz. Dlatego też w tym roku zamierzam się rozdwoić i poświęcić wszystkie moje nerwy na wszelkiego rodzaju inicjatywy, i te wewnątrz, i te na zewnątrz.
Dlatego trzymajcie za mnie kciuki, bo ten rok będzie doprawdy pracowity.