Wiele już napisano o ADHD i wcale nie mam zamiaru tego powtarzać. Jedni
są za, inni przeciw, niektórym to zwisa. Dla jednych to tylko i wyłącznie
kaprys, dla innych realny problem. A jak jest naprawdę? Przede wszystkim trzeba
stwierdzić, że ADHD wcale nie dotyka tak szerokiej rzeszy populacji, jak się
zwykło wydawać. Jest to około „4-8% dzieci w wieku wczesnoszkolnym (6–9 lat)”
(Wikipedia), czyli całkiem niewiele. Jest to jednak doskonała wymówka dla
rodzica, który nie może zapanować nad dzieckiem. I nie mówię tu o ruchliwym
trzylatku, który jest po prostu ruchliwy, czy o uczniu drugiej klasy, któremu
ciężko jest usiedzieć w miejscu przez 45 minut. Mówię o uczniu gimnazjum, który
powinien nad sobą w minimalnym stopniu panować i znać wszelkie normy oraz ich przestrzegać,
choćby nawet zdarzało mu się wybuchnąć od czasu do czasu. Jeśli tego nie robi,
to nie jest ADHD, bo nad ADHD DA się zapanować, pomimo powszechnej
opini, jakoby było to niemożliwe.
Ileż to już razy słyszałam teorię, że któryś z naszych uczniów ma ADHD.
Jeśli tylko nie potrafi się zachować na lekcji, przeszkadza, jest chamski czy
wulgarny, rodzic od razu wyskakuje z teorią, że jego dziecko na pewno ma ADHD.
I tu zaczyna się cyrk, bo żadnego stwierdzenia oczywiście dziecko nie ma, ale
rodzic oczekuje od nas, że będziemy traktować go łagodnie i delikatnie, bo
przecież jego dziecko jest chore, a nie niewychowane. I nie dociera
tłumaczenie, że żadne ADHD nie wchodzi tu w rachubę, że powinien bardziej
zapanować nad swoim dzieckiem i wpoić mu kilka zasad. Nad dzieckiem chorym
trzeba się litować, a nie egzekwować od niego właściwe zachowanie.
Nie wiem, skąd przekonanie, że skoro dziecko jest chore, to nie należy
od niego niczego wymagać. Po mojemu powinno być normalnie – czyli oczekujemy,
że dziecko dostosuje się do norm na tyle, na ile jest w stanie, będzie uczyło
się nad sobą panować i pomimo faktu, że wymaga to od niego niezwykłego wysiłku,
musi to wyćwiczyć. Tymczasem większość rodziców po pseudodiagnozie dochodzi do
wniosku, że już wszystko w porządku i nic nie muszą, bo im dzieciom należy się
specjalne traktowanie.
Wtręt: Bardzo podobny mechanizm działa w przypadku dysleksji czy innych
dys. Jak tylko zostaną stwierdzone, i rodzic, i uczeń czują się
usprawiedliwieni i szczęśliwi, bo oni już nic nie muszą. I nie dociera
tłumaczenie, że praca dopiero się tutaj zaczyna. Według nich dziecko nic już
nie musi robić, a wszystko zostanie im zaliczone. Tymczasem według mnie dzieci
ze wszelkimi dys powinni mieć obowiązkowe lekcje dodatkowe, gdzie będą ćwiczyć
i pracować i powinni być z tych godzin rozliczani. Koniec wtrętu.
Oczywiście nauczyciele już tacy współczujący nie są i próbują jeszcze
choć trochę „niesfornego” nastolatka wychować, ale szarpanie się z nim, podczas
gdy w domu panują zupełnie inne zasady, jest całkowicie bezcelowe. I tak
zostajemy na placu boju z uczniem rzekomo mającym ADHD, nad którym nikt nie
jest w stanie zapanować. Rodzice czują się rozgrzeszeni, my miotamy się jak lwy
w klatce, a dzieciak ma niezły ubaw.
No i ostatnia sprawa, która mnie bulwersuje. Mianowicie to, że każde
dziecko z ADHD, z którym miałam do czynienia, było wulgarne i agresywne.
Bardzo. Przekleństwa, bicie, „stukanie” kolegów i koleżanek po głowie podczas
chodzenia po klasie – to była codzienność. I zastanawiam się, czy to faktycznie
wina choroby, czy po raz kolejny zaniedbanie rodziców. I znowu kolejny raz
obawiam się, że choroba to kwestia drugorzędna. Dlatego właśnie rozumiem
rodziców, którzy bulwersują się, gdy do klasy z ich dzieckiem chodzi dziecko z
ADHD. Bo dla nich liczy się ich własne dziecko, które nagle zostaje narażone na
„stukanie” po głowie czy zarzucenie przekleństwami.
I oczywiście w tym wszystkim najbardziej cierpią dzieci, które są
faktycznie chore, bo postrzegane są przez pryzmat tych wykorzystujących
sytuację.