wtorek, 19 listopada 2013

Zmieniony punkt siedzenia.


Kiedyś myślałam, że nauczyciele i w ogóle dorośli chcą nam zrobić na złość. Nie wypuszczają wcześniej z zajęć, bo mają taki kaprys. Wymyślają jakieś głupie nakazy i zakazy, bo w ogóle młodych nie rozumieją i nie wiedzą, co my przeżywamy. I zapewne po części tak było. Nie przewidziałam jednak tego, czego nie przewiduje żaden młody człowiek - że ja też któregoś dnia dorosnę i stanę po drugiej stronie barykady. I niekoniecznie muszę być nauczycielem, żeby to zauważyć. Wystarczy, że jestem dorosła, że stanę się rodzicem, a jeśli do tego jestem nauczycielem, to już w ogóle pozamiatane.
Dopiero teraz dostrzegam, że odpowiedzialność karna na takim nauczycielu, który wypuszcza z lekcji ciąży ogromna. I że może to jednak nie był jego kaprys, a strach przed naszymi odpałowymi pomysłami (chodź, pójdziemy środkiem jezdni, przecież nic się nie stanie...). I że może te wszystkie zakazy i nakazy miały w sobie jednak ziarnko sensu i nauczyły mnie czegoś, czego niektóre dzisiejsze dzieci (choć umówmy się, nie tylko dzieci) nie mają za grosz - szacunku do drugiego człowieka. 
Jestem już w takim momencie swojego życia, że od czasu do czasu (coraz częściej, zauważam) powtarzam słynne "a za moich czasów...". Bo wtedy było inaczej. Zawsze jest inaczej. Nasi rodzice mieli inaczej od nas, bo nie mieli kolorowych telewizorów, jeśli w ogóle mieli szczęście mieć telewizor. Ich rodzice mieli inaczej od naszych, bo była wojna. I w końcu my mamy inaczej od naszych dzieci, bo za naszych czasów nie było internetu i tych wszystkich czających się na nas niebezpieczeństw. Ciekawe, co takiego powiedzą ci młodzi ludzie, którym staramy się coś wbić do głowy za kilkanaście lat, kiedy to na nich przyjdzie pora powiedzieć swoje pierwsze "a za moich czasów...".
Za każdym razem kiedy odchodzi kolejna klasa, nie ważne czy "lepsza" czy "gorsza", zastanawiam się, jacy z nich wyrosną dorośli. Czy czegoś się tu nauczyli - i wcale nie mam na myśli jakże wspaniałej wiedzy książkowej - czy coś zrozumieją, tak jak ja zrozumiałam, czy podziękują kiedyś choć w myślach, jeśli nie na żywo. I tylko od czasu do czasu dręczą mnie takie wątpliwości - czy rację mają ci, którzy opowiadają się za zniesieniem obowiązku szkolnego, bo instytucja tylko tłamsi, czy jednak coś w tej szkole jest takiego, że powinna być obowiązkowa? Nie mam gotowej odpowiedzi na to pytanie, bo nie wszyscy są tacy sami. Jedno wiem - nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Mimo że dziś uważam, że wielu rzeczy uczyłam się bez sensu i wiele zmieniłabym w dzisiejszej szkole (może nie tak, jak robi to dzisiejsza władza, ale jednak), to uważam, że szkoła czegoś mnie nauczyła i mogę być jej wdzięczna. Stamtąd mam przyjaciół, tam przecież odkryłam swoją pasję i chociaż również tam byłam przezywana i wyśmiewana, to gdybym miała zdecydować, czy uczyć się w domu, czy w szkole, wybrałabym to drugie.
Jak widać - punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia. Kiedyś znienawidzona, dziś chętnie bym do niej wróciła (chociaż wolałabym z takich charakterem i pewnością siebie, które mam dzisiaj). Kiedyś obiecywałam sobie "nigdy nie będę taka jak moi nauczyciele", teraz mam w sobie więcej pokory (choć nie powiem, taką jak moja polonistka z liceum rzeczywiście być nie zamierzam). I pewnie kiedyś na naszych uczniów też przyjdzie czas, że zrozumieją, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - oby mieli na tyle autorefleksji, żeby umieć to przyznać.


sobota, 2 listopada 2013

Zlikwidujmy pracę domową.


Ha, ha, ha, ale mi się tytuł udał :) Doprawdy, nie mogę przejść obok problemu obojętnie.
Ostatnio strasznie wpadają mi w oczy artykuły o tematyce wiadomej. A to sześciolatki w szkołach, a to o przedszkolu za złotówkę, a to w jeszcze jakimś tam innym temacie. Oczywiście się oburzam i zieję prawdziwym ogniem (nauczyciele tak mają). I, jak zwykle, mam własne zdanie.
Po pierwsze - przeładowany program. Chyba nie wiemy, o czym mówimy. "Za moich czasów" (i żeby nie było, że tak strasznie mi żal i tęsknię) materiału było więcej, a  źródeł wiedzy o wiele mniej. Drogie dzieci, nie otwierało się laptopka i nie wchodziło na wiecznie żywą Wikipedię, bo ich po prostu nie było (przynajmniej nie w Polsce, bo rozszerzonej historii internetu nie znam). Ani laptopa, ani Wikipedii, a jak ktoś miał komputerek z SuperMarioBros to był szał ciał i klękajcie narody. Ja nie miałam, a pewnie jakbym miała to bym nie zdawała z klasy do klasy, bo gierkę uwielbiałam z uporem wartym większej sprawy.
Trzeba było iść do biblioteki albo posłużyć się podręcznikiem, a potem jeszcze zdobytą wiedzę utrwalić długopisem na papierze, bo nie było szans postukać w klawiaturę, że o drukowaniu nie wspomnę. Żadne prezentacje też nie wchodziły w rachubę... no, chyba już wicie, rozumicie.
Pracy było o wiele więcej, a jednak nie czułam się przesadnie ciemiężona. Odrabiałam lekcje (tak, nawet po kilka stron zadań z matematyki), a potem szłam na dwór szaleć z koleżankami albo w razie wyjątkowo niesprzyjających warunków atmosferycznych - siedziałyśmy u którejś z nas, uskuteczniając dokładnie takie same wariactwa i ploteczki.
Dzisiaj biedne dzieci się nie wyrabiają i w związku z tym rodzice chcą im zafundować kolejną rewolucję - czyli po drugie - zlikwidujmy pracę domową, bo jest zua, nie poczebna, gupia i w ogóle bezurzyteczna. Fajnie się czyta? No i super! Zwija mi się wszystko w supełek jak czytam radosną tfórczość tych, co zapewne nie odrabiali pracy domowej, jeśli w ogóle mieli czas i ochotę zawitać do szkoły, bo fejsbuś i słit focia stoją nieco wyżej w hierarchii. A takiej twórczości w komentarzach, na forach, a nawet w przestrzeni publicznej coraz więcej.
I coraz częściej słyszę opinie moich kolegów i koleżanek z pracy, że ja głupia jestem i po co czytam te wszystkie niepoważne wypociny i babram się w tym syfie. Otóż po to, żeby w przeciwieństwie do nich wiedzieć czym żyją uczniowie. Już i tak niejednokrotnie nie nadążam, bo nie oglądam Szpitali, Wawy non stop, Pamiętników z wakacji czy innych ambitnych programów, ale przynajmniej choć trochę wiem, o czym mówią uczniowie na przerwach.
Swoją drogą ciekawe, że ta jakże przeładowana młodzież nie ma doprawdy czasu usiąść nad dwoma czy trzema zadaniami, a ostatni odcinek Szpitala są w stanie streścić z precyzją godną cięcia chirurga z dwudziestoletnim stażem. Może to i jakieś rozwiązanie - każmy im pisać streszczenia i charakterystyki postaci z serialików zamiast jakichś tam "Kamieni na szaniec" czy innych bzdurnych książek. Bo któż dziś czyta jakieś tam książki, skoro dzisiaj wszystko można dostać w skróconej, zzipowanej formie.
I tylko na koniec malutki pozytyw i kaganek oświaty - są jeszcze dzieci, które nie do końca oszalały i chociaż oglądają Pamiętniki... to pracę domową też odrabiają, a nawet się jej domagają. I jeszcze jedna scenka rodzajowa, pokazująca, że jednak w narodzie drzemie potencjał. W dobie Justinów Bieberów przebija się taka piosenka, która (tu cytat moich dzieci) "ma jakiś taki tekst o dzieciach i nauczycielach, coś z kids i teachers". Tak, chodziło o "Another brick in the wall", którąś gdzieś kiedyś słyszeli i która im się spodobała. Jest więc nadzieja...