wtorek, 10 grudnia 2013

Co robi nauczyciel?


Myliłby się ten, który zawód łączyłby z jego etymologicznym znaczeniem. Dziś ten zawód powinien nazywać się "kursobieg" albo "szkoleniokurcgalopek" (no dobra, trochę za długo). Bo tym właśnie dzisiaj jesteśmy. W tym roku pobiłam chyba jakiś rekord. W przeciągu tych kilku miesięcy byłam na sześciu szkoleniach, kursach doskonalących czy jak tam zwał. I to nie takich dwu- czy trzygodzinnych, część trwała po 20 godzin, część z nich wciąż trwa. Oczywiście kilka tych wielogodzinnych odbywało się w weekendy, co skutecznie zabiło moje życie rodzinne.
Niby nic takiego, nauczyciel ma obowiązek się doszkalać i doskonalić swój warsztat pracy. I wszystko byłoby dobrze, gdybym ja ten warsztat rzeczywiście doskonaliła. Tymczasem w ciągu tych kilkunastu (no dobra, w sumie dwunastu, ale dziesięciu brzmi mało dumnie :)), jakby nie było, latach pracy były dokładnie CZTERY szkolenia, które realnie mi coś dały. Jedno traktowało o pracy wychowawcy i podsunęło mi dużo pomysłów na pracę z wychowankami, drugie uczyło o zapobieganiu szeroko pojętej dyskryminacji, trzecie dotyczyło awansu zawodowego, a czwarte trwa teraz i odsłania mi kulisy Worda i Excela, którego nienawidzę i muszę ujarzmić.
Cztery na dziesiątki, bo przesadziłabym pewnie mówiąc o setce (chociaż kto wie, kto wie...). I nie ma tu znaczenia, czy szkolenie wybrałam sama, bo miało ciekawy i fascynujący opis i założenia, a okazało się totalną klapą, czy też wysłała mnie na nie Pani Dyrektor. Nie miało też znaczenia, czy zapłaciłam za nie z własnej kieszeni, zapłaciła szkoła czy też było to szkolenie darmowe. Nic tu nie ma znaczenia, nie ma żadnej regularności, żadnych zasad i powtarzalności. Czyli lecimy na chybił trafił.
Nie jest też tak, że jestem okropną malkontentką i nic mi się nie podoba, a moi znajomi są zachwyceni. Większość osób uważa te szkolenia, które nam się oferuje za stratę czasu i energii, bo o pieniądzach już nie wspomnę. Niby próbuje się ofertę do nas dostosować, niby wychodzi się nam naprzeciw, ale efektów nie widać żadnych. Ciągle to samo, ciągle mało praktycznie.
No i tutaj oczywiście pada pytanie - jak w takim razie rozwiązać problem szkoleń, które zapewne być powinny, tak żeby każdy (albo niemal każdy, bo przecież jeszcze się taki  nei urodził...) byl zadowolony. Prowadzący - bo zarobi, a na szkoleniach na przykład unijnych zarobić się da niemało (wiem, bo koleżanka prowadziła i albo miała wyjątkowego fuksa, albo kaska spływa strumieniami), nauczyciel - bo ma realne korzyści dotyczące jego warsztatu pracy.
Otóż po pierwsze - nie zmuszać nikogo do niczego. Nie posyłać na szkolenie, bo miasto zapłaciło, bo się miastu wydawało, a jak przyszło co do czego to się nasłuchałam rzeczy, które już dawno wiedziałam. Jeśli będę czuła potrzebę, szkolenie znajdę sama. Po drugie - pisać to, co się naprawdę zamierza robić, ewentualnie modyfikować pod potrzeby uczestników w trakcie. Nie ściemniać, że dowiem się tego czy tamtego, a jak idę na szkolenie to się mnie zmusza do zalogowania na pewnej stronie bez żadnej chęci i przede wszystkim podstawowej wiedzy po co (bo tak).
I w końcu po trzecie - realia. Jeśli pani na szkoleniu zapobiegania agresji nie jest w stanie powiedzieć mi jak poradzić sobie z agresją tylko podaje wyświechtane schematy, które już przerobiliśmy to jest to dla mnie pomyłka. Ewentualnie niech powie - "nic już nie mogą państwo zrobić, ewentualnie proszę poczekać aż kogoś zabije to się nim nawet media zainteresują". A nie wciskać cały czas ten sam kit i jeszcze twierdzić, że gdzieś coś chyba jednak zrobiliśmy źle, bo to powinno zadziałać.
Ogólnie rzecz biorąc ciężko dzisiaj znaleźć szkolenie, które faktycznie coś by ze sobą niosło, czemuś służyło (albo ja na takie nie trafiam, co też jest możliwe, nie powiem...). I mam tylko nadzieję, że tak nie będzie do końca mojej kariery.