sobota, 25 stycznia 2014

Wojna o gender.


Zacznę od tego, że do języka polskiego wkradła się kolejna angielszczyzna, czego nienawidzę. Rozumiem jednak, że pojęcie "płeć kulturowa" jest nieco za długie i kłopotliwe, dlatego też z braku laku używam tego jakże mądrego słowa. A teraz ad rem.
Otóż wojna o gender trwa w najlepsze, jakbyśmy nie mieli innych, bardziej realnych problemów. Dlatego też postanowiłam dorzucić swoje trzy grosze. A to za sprawą pytania, które padło ostatnio - czy nasza szkoła uczy gender? Nie ważne jest, kto to pytanie zadał. Ważne, że odpowiedź brzmi "NIE". I teraz, prawdę mówiąc, zastanawiam się - dlaczego nie? Polecę za Wikipedią:
Gender to "suma cech, zachowań, stereotypów i ról płciowych przyjmowanych przez kobiety i mężczyzn w ramach danej kultury w drodze socjalizacji, nie wynikających bezpośrednio z biologicznych różnic w budowie ciała pomiędzy płciami, czyli dymorfizmu płciowego. Gender, czyli kulturowy komponent tożsamości płciowej, przekazywany jest poszczególnym jednostkom w sposób performatywny, czyli poprzez uczenie się, odgrywanie i powtarzanie zachowań innych osób tej samej płci. Na płeć społeczną składać się może np. sposób ubierania się, sposób zachowania, oczekiwane funkcje w ramach społeczeństwa, sprawowana władza itp." (podkreślenie moje)
Od dawna widzę dokładnie, że Polska jest państwem mocno patriarchalnym i każde odstępstwo od normy nie jest tu mile widziane. Jeśli kobieta bierze się za robienie kariery, a mężczyzna zostaje z dziećmi w domu to ona okazuje się być bezduszną, złą matką, a on spantoflałą karykaturą mężczyzny. Na półkach z zabawkami mamy oczywisty podział na chłopców i dziewczynki, który to podział widoczny jest nie tylko w kolorach (rurz, rurz, rurz :)), ale także w rodzaju zabawek. Bo przecież tylko dziewczynka może sprzątać pięknym, różowym odkurzaczem i gotować na różowo - żółtej kuchence. Chłopiec zaś zasuwa samochodzikami i strzela z jakże zaawansowanej broni, ewentualnie buduje. Dziewczynka też może sobie zbudować - różowy zamek... Jakoś nie widziałam, żeby ktoś wyprodukował stylowy, czarny odkurzacz z dodatkową miotełką, żeby pokazać chłopcom, że on też może ruszyć zadek i machnąć szczotą.
Oczywiście zmienia się to powoli, choć przynajmniej na lepsze. Wśród dorosłych jest moda na równy podział obowiązków w związku. Panowie coraz częściej podejmują się prac domowych i to niekoniecznie tych w zakresie przykręcenia śrubki. Paniom natomiast zdarza się odpocząć po męczącym dniu pracy. Problem polega na tym, że te zmiany następują baaaaaaaaaaaaaaaardzo powoli i w bólach, a przede wszystkim w konkretnych środowiskach. Podejrzewam, że nadal w większej części kraju zmywający czy robiący pranie mężczyzna jest jak Yeti.
I o tym mówi gender. Nie o przebieraniu chłopców w dziewczynki i vice versa. Nie o tym, że chłopcy mają stać się zniewieściali i ubierać spódniczki albo nosić biżuterię. Nie mówi też o tym, że mężczyźni nie mogą tego robić. Nie twierdzi, że dziewczynki mają stać się nagle owłosionymi prymitywami, które będą pierdzieć, palić i żłopać piwo przed telewizorem (przepraszam za stereotyp). Chodzi najzwyczajniej w świecie o to, żeby uświadamiać już od dziecka, że sprzątanie, pranie, opiekowanie się dzieckiem, praca zawodowa to coś, co powinno nas łączyć, a nie sprawiać, że chcąc nie chcąc przyjmujemy podział na role - pan i władca robi karierę, a kobieta sprząta, pierze, opiekuje się pociechą/ami, a w wolnym czasie machnie trzydaniowy obiadek. Oczywiście w tenże czas wliczona jest JEJ praca, bo ciężko wyżyć z jednej pensji. 
Stąd zostało ukute pojęcie "urlop macierzyński", który wprawdzie od pracy zawodowej urlopem w technicznym tego słowa znaczeniu jest, ale niektórzy wypierają ze świadomości fakt, że na tym "urlopie" kobieta zasuwa jak potłuczona, bo ma na głowie cały dom i nowo narodzone dziecko (pół biedy, jeśli tylko jedno i pierwsze, bo wtedy łatwiej). Stąd biorą się przekonania, że za tą samą pracę kobiety powinny dostawać mniejszą pensję, bo zawsze jest ryzyko, że zaciąży i zostawi firmę na lodzie. Innymi słowy - rola kobiety w społeczeństwie jest niedoceniana, bo przecież od zawsze było wiadomo, że bycie kurą domową to nie praca, a przyjemność (SARKAZM). I o tym traktuje gender. I tego boją się... właściwie kto się tego boi?
I tu chyba dojdę do sedna tego problemu. Bo przecież tak naprawdę to najgłośniej krzyczy kościół. Zdarza mi się oglądać jakieś tam wiadomości od czasu do czasu i właściwie jedyne osoby, które nader aktywnie angażują się w walkę z gender i które szukają w niej diabła to właśnie przedstawiciele kościoła. W mniejszym stopniu politycy. Oczywiście w pierwszym rzędzie broniących gender są feministki. I to też źle się kojarzy (nie bez powodu, wiem, ale to materiał na całkiem nowy post). Bo taka zagorzała feministka to samo zło - i aborcję przeprowadza, i stanikami gardzi, i męska jest bardziej niż sam Steven Seagal i Jean Claude Van Damme razem wzięci. No toż tak się nie godzi! Kobieta powinna być zwiewna  niczym łania, ładnie wyglądać i pachnieć, a ust lepiej nie otwierać, bo i tak nic mądrego nie ma do powiedzenia.
Czuję się feministką. Taką, która siedzi spokojnie na tyłku, nie pali staników, nie przeprowadza aborcji, ale swoje zdanie ma. I wyraża je - mniej lub bardziej głośno, zależy od okoliczności. I fakt, że nie ze wszystkimi akcjami feministek się zgadzam i popieram nie zmienia faktu, że uważam, że zmiany są potrzebne. I jeśli jedynymi osobami, które mają odwagę o nie zabiegać są te skrajne feministki, to ja się pod tym po cichutku podpisuję.
Dlatego właśnie uważam, że gender w swojej PRAWDZIWEJ, nie spaczonej ideologii powinien być wprowadzany w szkołach, przedszkolach, na studiach i wszędzie tam, gdzie ktoś ma szansę nauczyć się, że chwycenie w łapę odkurzacza nie jest kompromitacją, a kobieta tak samo pracuje i powinna tyle samo zarabiać co każdy inny CZŁOWIEK. Bo koniec końców wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi.