wtorek, 23 grudnia 2014

Mało liczne (albo i nie) klasy.


Ktoś kiedyś wmówił rodzicom, że klasy składające się z 25 dzieci (6 czy 7 latków, to nie ma znaczenia) to mało liczne grupy. Ok, mogę pogodzić się ze stwierdzeniem, że to lepiej niż 35 czy nawet 40, ale na pewno nie jest to optymalna ilość dzieci, z którymi można efektywnie pracować. Ba, to nawet nie jest optymalna i efektywna ilość dorosłych, z którymi można pracować na raz. Gdybyśmy chcieli iśc na kurs do prywatnej szkoły językowej i zaproponowano by nam grupę 25 osobową pewnie byśmy się roześmiali i pokiwali z politowaniem głową, że czego można nauczyć się w tak dużej grupie, gdzie lektor nie ma czasu poświęcić mi odpowiedniej ilości czasu i uwagi. W takiej szkole dąży się do grup co najwyżej 15 osobowych. Tymczasem wychodzi na to, że coś, czego w prywatnej szkole językowej nie da się nauczyć w grupach 25 osobowych jest jak najbardziej prawdopodobne do nauczania, jeśli mówimy o szkole. Absurd.
Wyobraźmy sobie salę w szkole. Nie wiem, ile taka sala mierzy sobie metrów kwadratowych, ale pewnie nie są to ilości imponujące swoją wielkością. W takiej klasie ma się zmieścić 13 ławek (po 2 uczniów w każdej ławce), miejsce dla nauczyciela (choćby to biureczko mu dajmy, żeby miał gdzie temat zapisać) i miejsce zabaw dla młodych uczniów (niekoniecznie szafki pełne zabawek, ale przynajmniej dywanik). I pamiętajmy, że dywanik ma zmieścić 25 małych osóbek (bo nauczyciel usiądzie na podłodze). 13 ławek na trzy rzędy to około pięć ławek w rzędzie (no może cztery, jak da radę). Ostatnio jak byłam w swojej sali i próbowałam ustawić tak ławki z tyłu zostało mi miejsca niewiele. No ale ok, dla małych dzieci ławki są mniejsze to i miejsca więcej zostaje. Tylko o ile więcej? Czy wystarczy na dywanik?
No dobrze, przestanę dywagować i przejdę do rzeczy. Wspaniałe założenia naszego wspaniałego i miłościwie panującego nam rządu są niemożliwe do zrealizowania, chyba że mamy do czynienia z super nową szkołą, w której sale budowane są już na nieco innych warunkach, czyli są po prostu większe. W starej szkole dzieci będą kisić się w ławkach, bo miejsca na "dywanik" zostanie co najwyżej tyle, żeby sobie matę łazienkową położyć. Można stwarzać pozory, kłaść wykładzinę i udawać, że a jakże, czemu nie, 25 dzieci to się tu zmieści jak nie wiem co, a właściwie to przecież nie wszystkie odpoczywają w tym samym czasie, więc o co ta afera. Zostawmy więc dywanik, przejdźmy do nauki.
Dzieci w pierwszej klasie mają się uczyć.
"w zakresie umiejętności czytania i pisania (uczeń kończący pierwszą klasę):
a)  rozumie sens kodowania oraz dekodowania informacji; odczytuje uproszczone rysunki, piktogramy, znaki informacyjne i napisy,
b)  zna wszystkie litery alfabetu, czyta i rozumie proste, krótkie teksty,
c)  pisze proste, krótkie zdania: przepisuje, pisze z pamięci; dba o estetykę i poprawność graficzną pisma (przestrzega zasad kaligrafii),
d)  posługuje się ze zrozumieniem określeniami: wyraz, głoska, litera, sylaba, zdanie,
e)  interesuje się książką i czytaniem; słucha w skupieniu czytanych utworów (np. baśni, opowiadań, wierszy), w miarę swoich możliwości czyta lektury wskazane przez nauczyciela,
f)  korzysta z pakietów edukacyjnych (np. zeszytów ćwiczeń i innych pomocy dydaktycznych) pod kierunkiem nauczyciela;" (pogrubienia moje)
To tylko maluteńki fragment z podstawy programowej dla pierwszej klasy szkoły podstawowej (tylko edukacja polonistyczna i tylko fragment z tejże). Ten, kto wmówił nam, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie i dzieci będą się bawić całkiem jak w przedszkolu i zerówce chyba nie czytał podstawy programowej. I to jest założenie, że dziecko wszystkiego ma nauczyć się w klasie pierwszej, bo ani w zerówce (aktualnie oddziale przedszkolnym bodaj), ani w starszakach w przedszkolu panie nie mają prawa uczyć dzieci czegokolwiek. Dzieciaki zdane są na rodziców i choć moje dziecko interesuje się literkami i pisze, i czyta, to nie każde dziecko tak musi mieć. 
Dygresja: z drugiej strony niekonsekwencja poraża. Ostatnio moje pięcioletnie dziecko miało diagnozę gotowości szkolnej. I według tej diagnozy powinien poprawnie literować i sylabizować wyrazy. Czyli uczyć się czytać i pisać nie, a umieć literować i sylabizować już tak. No cóż... Koniec dygresji.
No i na koniec  w tym wszystkim mamy nauczyciela. Jednego nauczyciela na 25 dzieci. Jednego nauczyciela, który musi znaleźć czas na każde dziecko z osobna, bo inaczej nie będą one dobrze się rozwijały i z pewnością będą niedowartościowane. Indywidualizacja i podmiotowość to słowa klucze. Mamy więc tego nauczyciela, który w jakimś tam czasie (bo czas lekcji i przerw nie obowiązuje w pierwszej klasie) podejdzie i pochyli się nad każdym dzieckiem z osobna. Reszta dzieci w czasie, kiedy on się pochyla jest oczywiście mega zorganizowana, grzeczna, no i siedzi sobie na tym dywaniku cichutko (bo ten, nad którym się  pochyla musi się skupić). Jest pięknie.
A teraz rzeczywistość zgrzyta. Pracuję aktualnie w społecznej szkole podstawowej, w której mogę pochylić sie nad każdym uczniem, na każdego zwrócić uwagę i które rzeczywiście mają dywanik, a nawet pufy, na których mogą odpocząć. Mogę się z nimi bawić, wyszaleć się, zapewnić im i ruch, i trochę bezruchu. Tych uczniów w jednej klasie mam.... pięcioro. Tak, tak, nie pomyliła mi się klawiatura. PIĘCIORO. A i tak czasami ledwo wyrabiam. Każdy ma swoje pięć minut i z każdym mogę popracować, ale tak się dzieje przy pięciu, a nie dwudziestu pięciu dzieciakach. Nawet wyobrażać sobie nie chcę, że pracuję w dwudziestopięcioosobowej klasie sześcio czy siedmiolatków. Jeszcze nie miałam tej "przyjemności". Jeszcze 15 to rozumiem, 25 już nie.
Dlatego bardzo proszę nie ściemniać mi tu, że klasy 25 osobowe są mało liczne i optymalne przy sześciolatkach czy nawet siedmiolatkach. Proszę nie wmawiać mi, że rząd robi mi przysługę. I proszę nie próbować robić ze mnie idiotki, wmawiając, że moje dziecko będzie miało za rok kącik do zabawy, bo zabiję śmiechem. Nie przyjmuję też tłumaczenia, że kiedyś było gorzej, a dzieci się uczyły i żyją do dziś. Albo równamy w górę, albo w dół, a ambicje przeważają teoretycznie w tą pierwszą stronę. I ja wiem, że ta porażka to nie wina nauczyciela, dyrektora czy nawet kuratorium, o czym niektórzy zdają się zapominać. Tylko rządzącym możemy podziękować za to, że jest jak jest i że system kuleje. I nie mam tu na myśli rządu PO, choć pewnie wtedy byłabym modna, plując jadem na rząd Tuska. Chodzi mi o KAŻDY rząd, JAKIKOLWIEK rząd. Każdy popełnia te same błędy, nie słucha, wydaje się być ślepy, głuchy i głupi, kiedy przychodzi do rozmowy o edukacji (i tak, wiem, że tak samo jest choćby ze służbą zdrowia). I wiem też, że utopia nie istnieje, ale można zrobić lepiej. 

niedziela, 21 grudnia 2014

Wielkie korzyści.


Jak było kiedyś.
Jeśli decydowałam się na daną książkę dostawałam do niej zestaw nauczycielski, a czasem nawet jakiś gratis w postaci kubka termicznego z reklamą innego podręcznika (na przykład takiego z wróżką - dziś mój znak rozpoznawczy). Mogłam też poszczycić się otrzymaniem podręcznika do gramatyki albo innej książki do nauki języka angielskiego, która ułatwiała mi, a czasem nawet ratowała życie (dodatkowe ćwiczenia gramatyczne). Raz w roku miałam szansę dostać paczkę z nagrodami dla uczniów. Strasznie się wtedy mogłam wzbogacić, bo paczka pełna była książek albo gadżetów z logiem wydawnictwa (na przykład smycze, jakaś torba też się trafiła). Doprawdy, w d... mi się poprzewracało od tych wszystkich bogactw.Uczniom też, bo w końcu to do nich trafiały nagrody. Doprawdy, miałam wszelkie powody, aby wybrać wydawnictwo A, a nie B, bo to drugie nie dawało mi kubka z wróżką, a tylko książkę nauczyciela. 

Jak jest teraz.
Wydawnictwa nie dają NICZEGO. Gdybym chciała zdecydować się na nowy podręcznik wszystkie pomoce musiałabym kupić sama. Książka dla nauczyciela to wydatek rzędu 100 zł. (księgarnie w ramach dni litości dla nauczycieli wprowadziły w tym roku szalone promocje, ale co będzie potem to nie wiem...). Na nagrody nie mam co liczyć, a że szkoła pieniędzy też nie ma to już w ogóle mogę zapomnieć o nagradzaniu swoich uczniów. Oczywiście rząd nie pomyślał o niczym w zamian. Nie dostaliśmy pieniędzy na pomoce naukowe czy nagrody, nie dostaliśmy pieniędzy ani sprzętu w postaci choćby tablic multimedialnych czy projektorów. Oczywiście w teorii dyrektor musi zapewnić, ale żeby zapewnić to temu dyrektorowi też musi ktoś zapewnić, a tego nie wzięto pod uwagę. Żadnej alternatywy.

Ale teraz jest lepiej. W końcu ci wstrętni nauczyciele nie będą jeździli na Hawaje, nie będą pławić się w tych wstrętnych tablicach mutimedialnych, nie w głowie im będzie drink z palemką czy najnowsze technologie w nauczaniu. Doprawdy, cofnijmy się do czasów, kiedy jedyną pomocą dla nauczycieli była tablica i rysik. Wtedy na pewno będziemy nadążać za uczniami. I niech mi rząd nie gada, że to obowiązek szkoły zakupić dla nauczycieli pomoce naukowe, bo szkoła z pustego nie naleje. Jak pieniędzy brak to brak i żadnych pomocy mi szkoła nie stworzy (ani mnie, ani żadnemu innemu nauczycielowi, żeby nie było, że tylko angliści tacy biedni). Najpierw niech dofinansują edukację, niech dadzą pieniądze szkole na pomoce naukowe, a potem niech się wymądrzają, że nauczyciele doją wydawnictwa.
I tak, wiem, że wybieranie danego podręcznika czasami odbywa się na zasadzie- "ci proponują nam tablicę multimedialną za złotówkę, to wybierzmy ich podręcznik". I zastanawiam się, czy to naprawdę jest takie złe? Podręczniki nie różnią się aż tak bardzo. WSZYSTKIE dostosowane są do nowej postawy programowej i zatwierdzone przez ministerstwo, więc z założenia nie mogą być złe. Jedyna różnica (jeśli możemy w ogóle mówić o różnicy, biorąc pod uwagę małe zmienne w słownictwie) obejmuje poziom trudności. W różnych książkach nie mogą znaleźć się różne tematy czy różne zagadnienia gramatyczne, bo są one regulowane podstawą programową i żadne wydawnictwo, żaden autor niczego nowego tu nie wymyśli. A przynajmniej szkoła miała tablicę multimedialną, rzutnik czy co tam jeszcze innego. Dlatego uważam, że rząd wylał dziecko z kąpielą.