sobota, 25 kwietnia 2015

O uczeniu się słów kilka.


Wiele jest teorii, jak nauczyć się czegokolwiek, a języków w szczególności. Cudowna zasada "Powiedz mi, a zapomnę.
 Pokaż – zapamiętam.
 Pozwól wziąć udział, a… wzbudzisz we mnie pragnienie." Konfucjusz
W nieco zmienionej formie "pozwól wziąć udział a zapamiętam". Zasada "zanurzania się" w języku, chłonięcia go całym sobą. Metoda powtarzania do skutku, jak papuga. Metoda Callana, czyli mówienie tylko po angielsku, bez względu na to, czy uczniowie rozumieją czy nie. Metoda dedukcji, czyli "domyślania się", czyli właśnie "brania udziału".
No cóż, te zasady z pewnością coś w sobie mają. Nie zamierzam teraz obalać tylu lat badań nad ludzkim rozumem. Napiszę tylko, jak to się ma w stosunku do mnie. Czyli kilka słów o tym, jak JA się uczę, a najbardziej jak ja się uczyłam, bo teraz - mimo że dowiaduję się wielu nowych rzeczy - o takim typowym uczeniu się na razie nie ma mowy. Zaznaczę jeszcze raz - JA. Nie każdy, nie większość, a ja.
Przede wszystkim nie lubię nie rozumieć. Żadna metoda poznawcza ani dedukcyjna nie robiła na mnie wrażenia, a jedynie mnie frustrowała. Jakim cudem mam wywnioskować coś z niczego? Moje zdolności dedukcyjne może nie dorównują Holmes'owi, ale też nie są upośledzone, a mimo to zawsze miałam zamknięty umysł na takie zagadki "wywnioskuj coś z niczego". Jak nie wiem to nie wiem. Jak ktoś mi pokaże podobny mechanizm to pewnie go skopiuję, głupia nie jestem, ale to nie jest równoznaczne z nauczeniem się czy zrozumieniem. Chcę się dowiedzieć, zrozumieć, zastosować, poćwiczyć i zapamiętać. Dokładnie w tej kolejności.
Słówek trzeba się wykuć. Nie słuchać ich do śmierci próbując odgadnąć ich znaczenie z kontekstu. Ewentualnie jeśli coś jest podobne do języka polskiego to super, ale w przeciwnym razie trzeba sprawdzić co ono znaczy i nauczyć się go na pamięć, a potem powtarzać. Inaczej nie ma bata, nie zapamiętam. Nie pomagają mi żadne mapy myśli, żadne "skojarzenia", żadne tego typu sztuczki. Tłumaczenie, wykucie, powtarzanie. W tej kolejności.
Nie umiem uczyć się z kimś. Grupa nigdy nie była dla mnie inspiracją czy pomocą, a jedynie przeszkodą. Owszem, w przypadku, gdy trzeba było coś wymyślić, wpaść na nowy pomysł - wtedy grupa jest nieoceniona. Gdy trzeba się czegoś nauczyć muszę być sama. Sama ze swoimi myślami, swoimi dziwnymi przyzwyczajeniami i swoimi metodami.
Wiem, jestem jednostką upierdliwą i niewyuczalną. Nie dostosowuję się do nowych metod nauczania. Nie jestem kreatywna i wszechstronna, ale też na taką nie pozuję. Uczę się po cichu, po swojemu i niech nikt mi się do tego nie wciska tylko pozwoli na moje własne sposoby i metody. I co z tego, że niezgodne z tymi nowoczesnymi?

czwartek, 16 kwietnia 2015

Urzędnik.


Ostatnio na szkoleniu koleżanka powiedziała, co demotywuje ją najbardziej w kwestii wykonywania naszego zawodu. Bo to nie tak, że tylko uczniowie są demotywowani, że tylko oni mają dość, a my sobie siedzimy jak pączki w maśle. I okazało się, że ja się z nią calkowicie zgadzam. Tą demotywacją są papiery. My już właściwie nie mamy czasu uczyć. Staliśmy się urzędnikami, którzy zamiast przygotowywać się do lekcji i wkładać w to 90 procent mojego czasu, przez te rzeczone 90% wypełniają i tworzą papiery. Mówi się, że lekarze stali się urzędnikami i właściwie tylko wypisują papierki zamiast realnie leczyć, ale nikt nie zauważa, że z nauczycielami stało się to samo.
Diagnozy i ich analizy, potwierdzenie otrzymania zagrożeń, protokoły z zebrań, dokumentowanie każdego wydarzenia z życia szkoły, analiza egzaminu, analiza tego i owego, sprawozdanie z tego czy owego, wypełnianie dzienników, arkuszy, pisanie planu pracy, potwierdzenie realizacji planu pracy i czego to sobie nie wyobrazicie. Nauczyciel oficjalnie stał się urzędnikiem. Na pisaniu papierków schodzi mi większa część czasu mojej pracy (i nie, nie jest to 18, a właśnie dobrze ponad 40h tygodniowo), a i tak tonę w nich po sam czubek głowy. Tam gdzie skończę jeden okazuje się, że już trzeba pisać kilka kolejnych. Przestaję ogarniać rzeczywistość.
I po co to? Po to, żeby jeden z drugim z kuratorium miał co sobie poczytać zamiast dać mi robić swoje? Weźmy choćby diagnozy i ich analizę. Robimy diagnozy, bo tak trzeba. Potem kilka godzin zabiera nam ich analiza, bo trzeba naprodukować tabelek, wykresów, żeby ładnie i profesjonalnie wyglądało. Na końcu wnioski, które wynikają z tych wykresów i tabelek. Jaki jest tego skutek? Jak dla mnie kilka godzin wyjętych z życiorysu. Bo wszystko to, co produkuję w te kilka godzin mogłabym powiedzieć w kilka minut nawet bez produkowania tej diagnozy. Dlaczego? BO JA TE DZIECI UCZĘ. Widzę, jak im idzie, co umieją, a czego nie i zupełnie nie potrzeba mi do tego kolejnego papierka. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby moje obserwacje powiedziały coś innego niż te diagnozy i ich analiza.
Dygresja: jest diagnoza na wejściu i tą jedyną uważam za uzasadnioną, bo dzieciaków jeszcze nie znam, ale potrzebna mi ona li i tylko w celu określenia poziomu i tak powinna być traktowana, a nie jak coś, co trzeba koniecznie rozłożyć na czynniki pierwsze (bo i po co).
Weźmy inny przykład - wydarzenia w szkole. Coś planujemy, coś robimy, coś kończymy, wyciągamy wnioski i albo robimy to ponownie, albo nie. Z każdego z tych etapów musimy wyprodukować papierek, bo a nuż przyjdzie ktoś z kuratorium i zobaczy, że skoro nie mamy papierków to znaczy, że nic nie robimy. Zgroza! Dlatego odechciewa się robić cokolwiek, bo zamiast zajmować się pracą, siedzę nad karteluszkami.
Nie twierdzę, że wszystkie papiery są złe i niepotrzebne. Sama lubię mieć wszystko jasno i na papierze, ale to są papiery robocze, które krążą gdzieś między nami i na tym ich rola się kończy. Nie musimy wtłaczać ich w jakieś ramy, tabelki, wykresy. Niestety, dopóki papierologia będzie się mnożyć, dopóty ta praca będzie katorgą. Bo śmiem twierdzić, że o wiele gorsza od najgorszego ucznia jest ta biurokracja.