wtorek, 13 października 2009

Nauczyciele jak uczniowie.


W niedługiej mojej karierze miałam do czynienia z zaledwie dwoma szkołami, jedną podstawową i jednym gimnazjum. Zadziwia mnie tylko, że właściwie w obu szkołach panowały te same zasady i zakazy dotyczące nauczycieli. Oczywiście są to zasady, których przyczyn nie znam i nie rozumiem, ale jednoznacznie kojarzą mi się ze zrównywaniem nauczycieli z uczniami bądź też uczniów z nauczycielami (nie wiem, co gorsze, chociaż na jedno wychodzi). Oczywiście wszystko można wytłumaczyć „dawaniem dobrego przykładu” uczniom i w sumie z tym się zgodzę, ale to nie oznacza, że NIE MOGĘ, tylko że być może nie do końca powinnam. Są jednak sprawy i sytuacje, które mnie bulwersują.
Przede wszystkim picie napojów na lekcji. Uczniowie mają całkowity zakaz spożywania napojów oraz posiłków na lekcji, co jest absolutnie zrozumiałe. Co mnie dziwi to fakt, że nauczycielom również nie wolno pić na lekcji. I tego nie rozumiem. JA NIE JESTEM UCZNIEM! Kiedyś byłam i nie przyszło mi do głowy wyjąć jakiegokolwiek soku na lekcji. Nie miało tutaj znaczenia, czy nauczyciel pił czy nie, po prostu uczniom nie wolno i już. Tymczasem ja, jako nauczyciel, zdzieram sobie gardło ciągłym gadaniem i potrzebuję je od czasu do czasu przepłukać. Dlatego nie rozumiem, dlaczego nie mogę mieć kubka w klasie, żeby sobie z niego popijać.
Kolejną kwestią jest sprawa mundurka, czy też, jak w mojej szkole, identyfikatora. Jestem absolutnie za mundurkami zarówno dla nauczycieli, jak i dla uczniów, ale prawdziwymi mundurkami, a nie tym badziewiem, które próbowali nam wcisnąć (koszulki, kamizelki, etc.). Po prostu w mundurkach wygląda się ładnie i schludnie i to mi pasuje jak najbardziej. Noszenie identyfikatora również mi nie przeszkadza, bo to świetnie identyfikuje rozmówcę i już żaden uczeń nie powie, że nie wie, z kim rozmawia. Jednak dochodzi do takich absurdów, że kiedy zdarzyło mi się zapomnieć identyfikatora, uczniowie zwracali mi uwagę! I wtedy też mam ochotę krzyczeć: JA NIE JESTEM UCZNIEM! To ich obowiązkiem jest noszenie identyfikatorów zamiast mundurków, ja mam tylko taką opcję.
I ostatnia sprawa-strój. Naprawdę staram się ubierać odpowiednio, czyli żadnych krótkich spódniczek (jakby z moją figura to w ogóle było możliwe), żadnych wielkich dekoltów do pępka, żadnych innych tego typu perwersji. Zdarza mi się jednak założyć bluzkę na cienkich ramiączkach, oczywiście już latem, gdy ukrop szaleje. I oto któregoś pięknego dnia dostaję ochrzan od samej pani dyrektor, bo nie wolno nosić bluzek na cienkich ramiączkach. Komu nie wolno? Uczniom. I znowu na usta ciśnie mi się: JA NIE JESTEM UCZNIEM! Ale mam dawać dobry przykład, więc w efekcie mnie też nie wolno.
Mój dziadek z uporem powtarzał mi pewne przysłowie: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie.” Nie powiem, podobało mi się ono zawsze, nawet jak byłam dzieckiem, jednak ostatnio nabrało nowego znaczenia. Mówiąc szczerze, mam ochotę powtarzać je uczniom, kiedy zaczynają te swoje mądrości pod tytułem: „A dlaczego pani wolno, a mnie nie?” albo „A dlaczego pani nie ma identyfikatora?”
Gdzieś po drodze zagubiła nam się różnica pomiędzy dzieckiem a dorosłym. Ja rozumiem, że dziecko ma swoje prawa, że nie wolno sprowadzać go do roli przedmiotu  w naszym życiu, że to myślące i wyciągające wnioski stworzenie. Jednak dziecko to dziecko, a dorosły to dorosły i nie widzę powodu, żeby traktować tą dwójkę tak samo. Dając dziecku tylko prawa, zapomnieliśmy, że powinno ono mieć pewne ograniczenia, że powinno umieć się do nich dostosować. Umknęło nam gdzieś, że dorosły też ma swoje prawa i muszą się one różnić od praw dziecka, bo inaczej dziecko czuje się dorosłe (bo skoro pani wolno, to mnie też), a skutki tego stanu bywają opłakane.
Pozwolę sobie więc powtórzyć po raz kolejny głośno i wyraźnie: JA NIE JESTEM UCZNIEM!

poniedziałek, 5 października 2009

Żale nauczycielki.


Czasami zastanawiam się, czy dobrze wybrałam zawód. Chyba czasami każdy zadaje sobie takie pytanie i nie zawsze znajduje na nie odpowiedź. Ja właściwie znajduję, bo zawsze po takich przemyśleniach wzdycham sobie pod nosem i idę dalej. Jednak takie przemyślenia pod tytułem „i co ja robię tu?” zdarzają mi się w złych chwilach. Najczęściej oczywiście wynika to z zachowania uczniów albo nawału pracy papierkowej, ale czasami przychodzi tak samo z siebie.
Dzisiaj miałam krótka rozmowę z panią dyrektor na temat zupełnie niezwiązany z przemyśleniami, ale pojawił się też wątek wymagań wobec uczniów. Otóż teraz kładzie się nacisk na „komunikację” językową. Co to oznacza? Można mówić byle jak, byle tylko ktoś, kto ma dobrą wolę, mógł to zrozumieć. Obniża się wymagania, bo wszystko jest dla uczniów za trudne. W związku z tym uczniowie uczą się jeszcze mniej, bo im się mniej chce. Efektem tego jest kolejne obniżenie wymagań, „bo uczniowie nie potrafią, bo za trudne”. I tak w kółko to samo…
I tak zaczynam się zastanawiać, po co to??!! Po co w ogóle uczyć, skoro zamiast wymagać rzetelnej wiedzy, mam „starać się” zrozumieć co uczeń miał na myśli i jak się domyślę to wystarczy. W związku z tym czytam potem kwiatki w sprawdzianach „Me names is Patryk” albo „fiveeti sewen” (powinno być „my name is Patryk” i „fifty-seven”). I co, mam to zaliczyć? Bo intencja jest zrozumiała bez wątpienia, przynajmniej dla mnie. Tylko właściwie dlaczego mam kogoś skazywać na rozszyfrowywanie złotych myśli ucznia, skoro jego obowiązkiem jest się tego nauczyć i nie robić byków. Ja wiem, że można nie mieć serca do języków, że można ich nie rozumieć, ale jednak słówek trzeba wykuć się na pamięć i nie ma tu większej filozofii.
Pamiętam, jak w szkole pani nie chciała mi postawić szóstki, bo napisałam zdanie POPRAWNIE, ale nie tak, jak ona chciała. Kłóciłam się o tą popapraną szóstkę, jak o nic innego w moim życiu, bo chciałam iść na filologię angielską. Wykłóciłam w końcu, ale wiele mnie to kosztowało. Przypominam jednak, że ja to zdanie napisałam bez błędu, spójnie i logicznie. Nie było wtedy mowy o „komunikacji”, bo komunikacja to była poprawność i bezproblemowe zrozumienie interlokutora. Nie było mowy o tym, żeby nauczyciel musiał domyślać się, co uczeń ma na myśli i jak zgadnie, to mu postawi dobrą ocenę. Trzeba było UMIEĆ. No i człowiek uczył się i musiał umieć. Jeden lepiej, drugi gorzej, tak bywa na każdym przedmiocie (ja byłam tępa z bilogii, ale podstaw nauczyć się musiałam, choćby na pamięć). Jednak na pewno żaden nauczyciel nie musiał domyślać się, co mam na myśli, bo jak robiłam błędy i gadałam bzdury to dostawałam banię i nie ma przebacz…
Podobne podejście mam do „zaliczeń” egzaminu gimnazjalnego czy matury. Pomijam już słynną amnestię dla maturzystów, którą zafundował nam minister Giertych, bo to już przeszłość i legenda. Mówię tylko i wyłącznie o tych nieszczęsnych 30%. No cóż, będę bezwzględna i być może niesprawiedliwa, ale uważam, że nawet małpa napisałaby na te 30%. Kilka pytań testowych, kilka trafień i po sprawie, taki człowiek ma maturę! Nie wiem, ile trzeba było mieć procent, kiedy ja zdawałam maturę, bo inaczej się wtedy oceniało, ale nie było szans na ściemnianie. Pisało się pracę i trzeba było wiedzieć, o czym się pisze. Potem studia, gdzie co bardziej sympatyczni wykładowcy dawali zaliczenie przy 60 procentach, ale byli i tacy, co cenili się na 75% (a to tylko minimalna ocena). Licencjat można było zaliczyć od 60%. Nie ma mowy, żeby ktoś z 30% się przedostał przez sito.
Dlatego właśnie tak bardzo teraz razi mnie i denerwuje wszystko, co wiąże się z „obniżeniem wymagań”, naciskiem na „komunikację” i inne bzdury. Uczniowie się nie uczą, a my tylko im w tym pomagamy. Kurczę, tak mnie szlag trafił, że nie mogę dalej pisać :(.