piątek, 24 lutego 2012

Poradnik dla maturzystów, część 3.


Zaniedbałam się nieco, ale już wracam.
W takim razie teraz przechodzimy do tego, JAK jest to wszystko oceniane i jak wyglądają same zadania. Jest to część wyjątkowo trudna, bo ciężko jest przewidzieć wszystkie sytuacje, które mogą wystąpić. Dlatego pozostaje mi jedynie udzielić kilku podstawowych wskazówek. O resztę będziecie musieli zatroszczyć się sami.
Wchodzi się do sali, pada nieśmiertelne „good morning”, ewentualnie „good afternoon” (pamiętajcie, że zaczynamy od razu z angielskim), siadacie, egzaminator przedstawia siebie i kolegę/koleżankę. Prosi Was o przedstawienie się, wylosowanie zestawu i zaczyna się część właściwa.
Rozmowa wstępna. Niby dla rozluźnienia, niby nie oceniana jako zadanie, ale jednak oceniana w ramach poprawności, wymowy i płynności. Co ta rozmowa ma wspólnego z rozluźnieniem, to zabijcie mnie, ale nie wiem. Ja bym się zestresowała jeszcze bardziej, gdybym na przykład nie zrozumiała jakiegoś pytania albo nie umiała na jakieś odpowiedzieć. Na szczęście nie trzeba się na tych pytaniach aż tak spinać. Jeśli nie wiemy, co powiedzieć, można się określić i egzaminujący może zadać inne pytanie. Może zadać jedno, jeśli uczeń się produkuje, może zadać 10, jeśli uczeń ma problemy. Także jeśli egzaminator zmienia pytanie, a w Waszych głowach jest pustka i coraz bardziej zaczynacie panikować, że skoro on zadaje już siódme to jest źle, przystopujcie z czarnymi myślami. Dodatkowo nauczyciel musi pytać z zakresu, który nie obejmuje Wasz zestaw. Więc jeśli w zestawie macie napisane, że zdajecie z „kultura, człowiek i nauka i technika” to egzaminator spyta Was z innych działów. Na tą część przewidziane są dwie minuty.
Potem zadanie pierwsze. Dostajemy polecenie i cztery „chmurki”, zwane też przez nauczycieli „jajami”. I tak na przykład (cytując za informatorem):
Przebywając za granicą, doznałeś/aś kontuzji w czasie zajęć sportowych. Jesteś u lekarza. Poniżej podane są 4 kwestie, które musisz omówić w rozmowie z egzaminującym.
  • okoliczności zdarzenia
  • objawy
  • wpływ kontuzji na Twoje najbliższe plany
  • zalecenia i następna wizyta
Trzeba poruszyć i rozwinąć WSZYSTKIE punkty. Czasami wystarczy jedno zdanie (i już traktowane jest jako rozwinięcie), czasem warto pogadać nieco dłużej. Wygląda znajomo? Bo jest podobne do rozmowy sterowanej, która była w tamtej maturze. Ale jednak jest trudniej i to o wiele. Ważne jest (po raz pierwszy, w przeciwieństwie do poprzedniej matury), żeby słuchać tego, co mówi do nas egzaminator. A skoro słuchać, to i rozumieć (co nie jest takie oczywiste, ale tu trzeba). Choćby dlatego, że trzeba reagować na to, co się do nas mówi, a nie tylko realizować „dymki”. Tutaj nie przejdzie numer, że egzaminator o coś nas pyta, a my płynnie przechodzimy do następnego tematu, bo w sumie to nie ważne, co on do nas powiedział, my mamy punkty do odhaczenia. Jak się nie zrozumie, a będzie udawało idiotę, zabiorą nam punkty. Na to zadanie przewidziane są 3 minuty (razem z czasem na przygotowanie).
Drugie zadanie to opis obrazka i odpowiedź na trzy pytania egzaminatora (nie, jak do tej pory, dwa). Nie ma czasu na przygotowanie, bo obrazek można zacząć opisywać z biegu. Jest tylko około 10 sekund na ogarnięcie obrazka. Najważniejsze informacje w tym przypadku to KTO? GDZIE JEST? i CO ROBI? Na te trzy pytania trzeba odpowiedzieć podczas opisu obrazka, żeby zostało to zaliczone jako odniesienie się i rozwinięcie. Oczywiście nie ograniczamy się do dwóch słów na zdanie, ale też nie robimy z tego epopei, łącznie z kolorem ubioru jakiejś osoby. Potem już można dodać kilka zdań od siebie, ale nie przesadzać, bo trzeba zostawić sobie czas na odpowiedzi na pytania. Pytania są w jakiś sposób (bezpośredni lub pośredni) z rysunkiem. Jeśli na przykład na rysunku jest kobieta (nauczycielka?) z grupą dzieci, które pracują z jakimiś wycinankami (przykład z informatora) pytania brzmieć mogą:

  1. Do you think the children are enjoying the lesson? (Why? Why not?)
  2. Would you like to be a teacher in the future? (Why? Why not?)
  3. What was your first English lesson like?
Na każde pytanie trzeba odpowiedzieć krótko, ale konkretnie, żeby wypowiedź została uznana za rozwinięcie (trzeba podać minimum dwa argumenty). W trzecim pytaniu ZAWSZE trzeba użyć czasu przeszłego. Minimum to Past Simple, więc ci, którzy go nie opanowali mają pytanie (a tym samym punkty) z głowy.
Jeśli ktoś zajrzał do informatora to ma jakieś pojęcie, jak opisane przeze mnie zadanie wygląda. A oto przygotowana przeze mnie przykładowa wypowiedź:
I can see a group of children with one adult woman. She is propably a teacher and they are in the classroom, having a lesson. I think this is a school in England, because the children are wearing uniforms. On the desk I can see pieces of paper, I think the children have to put them in oder to make words or a story. I think the children like the lesson, because they look very focused and engaged, they are working eagerly.
I tu zaczyna się mały problem. W zasadzie w tej wypowiedzi odpowiedziałam już na pierwsze pytanie. Co w takiej sytuacji? Egzaminujący poinformuje ucznia, że teraz zada mu dwa pytania, ponieważ na jedno już odpowiedział w swojej wypowiedzi. Czyli nie trzeba dwa razy powtarzać tego, co już zostało powiedziane.
A oto odpowiedzi na dwa pozostałe pytania:
2. I wouldn’t like to become a teacher, because it is a very difficult job. Children are very often rude and they don’t like to study. Also, a teacher must be patient, and I am not. This is also a very low – paid job, and in the future I want to make a lot of money.
Jest to oczywiście wypowiedź rozwinięta. Bez przesady, można by było oczywiście powiedzieć o wiele więcej, ale pamiętajmy, że czas goni.
4. I remember my first English lesson very well, although I was only seven years old, because our teacher was very young and pretty. She was smiling all the time and that is why we liked her from the first minute. The lesson was very involving, because the teacher prepared a lot of materials for us. We had to work alone, in pairs and in groups. It was a very nice lesson and time flew very quickly.
Wystarczy. Czas przewidziany na to zadanie to 4 minuty.
Na razie koniec. Ostatnie, najtrudniejsze (bo wzorowane na starej maturze rozszerzonej) zadanie następnym razem.

niedziela, 19 lutego 2012

Kursy czy korepetycje?


Odpocznijmy chwilowo od tematyki maturalnej i popłyńmy na nieco inne wody. Wiele razy podczas swojej kariery pytano mnie, co lepsze – kursy czy korepetycje, a może jeszcze jakiś inny wynalazek. Głównie pytanie pochodziło od rodziców małych dzieci albo rodziców moich uczniów, rzadziej od ludzi dorosłych. I jak ja mam na to odpowiedzieć? Dla każdego coś dobrego. 
Zacznijmy od małych dzieci. Tutaj polecałabym metodę kursu. Dziecko jest w grupie, uczy się przy okazji i choć nam może wydawać się, że jest na wiedzę wyjątkowo odporne, bo nie recytuje angielskich wierszyków w domu to tak naprawdę korzysta na tym więcej niż nam się wydaje. Efekty widać słabo, bo takie małe dziecko nie jest jeszcze nastawione na produkcję. Nie można od niego oczekiwać, że zacznie płynnie mówić po angielsku, a nawet że powtórzy słówka uczone na lekcji. I to jest właśnie często błąd rodziców, posyłających dziecko na lekcje czy zatrudniających korepetytora. Oczekują, że skoro płacą to mogą trenować dzieciaka i oczekiwać, że będzie ładnie wszystko powtarzał przy nich i oczywiście przy gościach (najbardziej szkoda mi dzieci znajomych, których odwiedzam i którzy w dobrej wierze chcą pokazać „cioci, która uczy angielskiego”, jak to potomek nauczył się angielskiego). A tak nie ma. Dzieci mają swoje tempo, swoją nieśmiałość czy inne hamulce. Jeden będzie powtarzał wszystkie piosenki i wierszyki, które choćby raz zostaną zaśpiewane w przedszkolu, a inny będzie udawał, że nie wie, o co chodzi, aż złapiemy go w jakimś kąciku nucącego jakąś tam melodyjkę, która okaże się tą wymarzoną. Oczywiście nie każde dziecko lubi przebywać w grupie. Można więc zainwestować w korepetytora, ale (tak samo jak w przypadku kursu) nie odsądzajmy nauczyciela od czci i wiary tylko dlatego, że potomek nie chce powtarzać słówek. Niech za przykład posłuży tu historyjka jednej mojej znajomej, której dziecko za żadne skarby nie chciało powtórzyć żadnego słówka, którego się nauczyło. Pewnego dnia wybrali się do ZOO i nagle okazało się, że dziecko lata od jednego zwierzaka do drugiego i krzyczy ich nazwy… po angielsku. Także nie wszystko stracone. Jedno jest pewne – nie wolno pod żadnym pozorem zmuszać dziecka do powtarzania, Ono może i się nauczyło, ale powtarzać nie chce. Zmuszanie go do tego sprawi tylko tyle, że dziecko zniechęci się do uczenia się języka. 
Człowiek młody (taki już szkolny powiedzmy) potrzebuje większej uwagi, skupienia na nim samym, dokładnego wytłumaczenia w sposób przystępny i wesoły wszystkich tych regułek i słówek. Ponadto zaczyna się szkolny rygor, gdzie nie tylko MOŻE umieć, ale już MUSI umieć pewne rzeczy. Dlatego tym razem możemy od potomka wymagać, żeby coś powtórzył, zaprezentował, zaśpiewał czy wyrecytował (bo i tak tą wiedzą musi wykazać się w szkole). Oczywiście taki siedmiolatek pewnie nie musi stać przed całą klasą i recytować regułek gramatycznych, ale jakąś tam wiedzą powinien się wykazać, choćby kolorując angielskie malowanki i nazywając kolory. Im starszy, tym więcej można wymagać. I tutaj wkracza korepetytor. Grupa nie załatwi sprawy, moim skromnym zdaniem. W grupie można łatwo zniknąć, pozostać niezauważonym, jeśli tylko się chce. Z korepetytorem trzeba się wysilić. I tutaj prośba do rodziców – jeśli korepetytor mówi, że dziecko się nie uczy to nie dlatego, że chce być wredny (przecież poniekąd strzela sobie w kolano), tylko po to, żeby uświadomić rodzica, że jego pieniądze się marnują i może powinien uświadomić w tym względzie potomka. Znam jednakże takich rodziców, którzy posyłali dziecko na korepetycje tylko i wyłącznie dla prestiżu posiadania korepetytora i nie interesowało ich, że dziecię się nie uczy. No ale nie można mieć wszystkiego. Punkt widzenia korepetytora to zupełnie inna bajka.
Wkraczamy w erę gimnazjum i szkoły ponadgimnazjalnej. I tutaj upierać się będę, że tylko korepetytor załatwi sprawę. Oczywiście nie mówię o osobach, które świetnie uczyły się angielskiego w szkole i potrzeba im tylko lekkiego treningu, który uzyskają w jakichśtam szkołach pracując jakimiś tam metodami, ale o dzieciach, z którymi trzeba pracować, żeby sobie dali radę. Czyli dzielimy na dwie grupy. Tym słabszym dajemy osobistego nauczyciela. Musi się sprężyć i ćwiczyć, żeby się poprawić i być może nawet osiągnąć całkiem fajny poziom. To można osiągnąć metodę „one on one”. Nauczyciel przychodzi i wymaga, bo w grupie po raz kolejny zniknie i będzie jak w szkole. Lepsi uczniowie, którzy w szkole przyswoili wszystko, co mogli, mogą pokusić się o kursy, ale tylko wtedy, gdy mają na tyle samozaparcia, że będą dużo pracować w domu. Oczywiście ten z korepetytorem też musi pracować trochę sam, ale ten na kursach chyba jednak bardziej. No i trzeba być na tyle otwartym, żeby zgłaszać się na lekcjach i udzielać, bo takie siedzenie w kąciku niewiele da.
A dorośli? Tutaj radzę korepetytora i to takiego, który nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać i będzie wymagał. Wiele razy popełniałam ten błąd, że „wie pani, jak to jest, dzieci, praca, pranie, zmywanie, sprzątanie, nie miałam/em czasu zrobić tej pracy domowej i przygotować się do lekcji”. I odpuszczałam. A to tak nie działa. Nie dosyć, że w pewnym wieku jest nam trudniej uczyć się języków, to jeszcze wymyślamy sobie tysiąc powodów, żeby tego nie robić,  mimo że wydajemy własne pieniądze na tą późną edukację. Dlatego pierwszym zadaniem takiego nauczyciela jest pilnowanie i naciskanie na ucznia. Po tylu latach pracy doszłam do wniosku, że jest to mimo wszystko najbardziej niewdzięczny typ uczących się. Bo co mam powiedzieć? „Przecież jedynym Pana/i obowiązkiem jest się uczyć”? (to jest metoda „na ucznia”). Skoro tak nie jest. „No tak, rozumiem, ok., odpuszczę Panu/i tym razem”… i następnym, i następnym. I przychodzę tylko po to, żeby posiedzieć, bo skoro nie ma opanowanego materiału z poprzednich zajęć to co mam właściwie do roboty? A kaska leci. Tutaj trzeba ostrego zawodnika, który uświadomi szybko i boleśnie, że skoro nie ma nauki, nie ma lekcji. I trudno, niech tak się stanie za cenę moich pieniędzy (po raz kolejny strzelam sobie w kolano), ale nie będę udawać, że uczę tylko po to, żeby potem usłyszeć, jaka to ja jestem nieudolna, że dawałam korepetycje przez ileś tam, a on/a nadal nic nie umie. 
Postanowiłam sobie, że nie zająknę się o przeróżnych metodach, krążących w świecie, ale ponieważ nie jestem zbyt konsekwentna to może jednak się skuszę. Ale na to trzeba dużo czasu i muszę zaprzęgnąć swój ośrodek badań (bo sama nie uczę żadną konkretną metodą), a to może potrwać. Także proszę nie czekać z zapartym tchem na notkę o metodzie Helen Doron czy innym Callanie. 

piątek, 17 lutego 2012

Poradnik dla maturzystow, część 2.


Ok., podstawowe zasady zdawania są jasne. Oczywiście pewnie zapomniałam o co najmniej kilku sprawach, do których odniosę się w epilogu. Teraz jednak chciałabym napisać o samym egzaminie. I znowu nie dam rady opisać całego na raz, bo okazuje się, że wychodzi z tego nie tylko dłuuuuuuugi post, ale i cała epopeja.
Maturę trzeba nauczyć się zdawać – taki jest mój wniosek po ostatnim szkoleniu. Teoria wygląda tak, że wystarczy znać język na poziomie komunikacyjnym, żeby poradzić sobie ze zdaniem matury ustnej. Szlachetny wniosek, ale z rzeczywistością ma niewiele wspólnego. Jak już wspomniałam w poprzednim poście, podczas symulacji udało mi się uzyskać 3 na 6 możliwych punktów, mimo że „grałam” prymuskę. Po prostu czegoś tam nie zauważyłam, bo 30 sekund na przeczytanie wszystkiego, przetworzenie tego i rozpoczęcie produkcji to stanowczo za mało. Jestem jednak przekonana, że zdawania matury można się nauczyć, trzeba tylko dużo ćwiczyć. I tutaj kilka rad.
Najpierw przyjrzyjmy się, CO jest oceniane.

  • po pierwsze za każde zadanie można otrzymać od 0 do 6 punktów. Zadań są trzy, więc jak można wywnioskować, punktów zdobywa się 18. I to jest baza.
  • potem zakres struktur leksykalno – gramatycznych, czyli po prostu jakie słownictwo i na jakim poziomie gramatyka jest przez ucznia używana. Jeśli uczeń opisuje mieszkanie jako „ładne, fajne, duże” (zamiast na przykład „przestronne, położone w spokojnej dzielnicy i urządzone ze smakiem”) dostanie mniej punktów. Jeśli użyje słów z wyższej półki, ma zapewnione maksimum. Ta sama sytuacja z gramatyką. Jeśli skupiamy się na Present Simple i nic więcej nie umiemy to lipa. Jeśli jest i Present Perfect, i tryby warunkowe, i strona bierna, jest git. (4 punkty)
  • dalej poprawność struktur leksykalno – gramatycznych. Oczywiście sam fakt używania strony biernej nie jest tożsamy z używaniem jej poprawnie. Tak samo jakiegoś słowa można użyć w niewłaściwym kontekście. I to właśnie jest tu oceniane. (4 punkty)
  • wymowa. Nie chodzi tu o to, żeby popisać się brytyjskim czy szkockim akcentem, ale o to, żeby mieć jakieś pojęcie o wymowie. Czyli „maj haus is big end weri nis” nie przejdzie (tak na marginesie – My house is big and very nice”).  Jakiekolwiek pojęcie wystarczy, żeby otrzymać minimum z 2 możliwych punktów. Już niezła (nie doskonała) wymowa zapewnia nam 2 punkty. 
  • na koniec płynność wypowiedzi. Jeśli ktoś co chwila wtrąca „yyyyy”, zacina się, często nie wie, co powiedzieć, więc długo milczy, to ma pecha. Od czasu do czasu można się zatrzymać, a nawet wtrącić „yyyy”, byle nie za często. (2 punkty)

Za cały egzamin można dostać 30 punktów. Jak łatwo obliczyć, wystarczy 9, żeby zaliczyć.

czwartek, 16 lutego 2012

Poradnik dla maturzystów, wstęp.


Ponieważ po wczorajszym kursie czuję się bardzo wyedukowana, postanowiłam dać maturzystom kilka rad odnośnie egzaminu ustnego z języka angielskiego (tudzież niemieckiego, ogólne zasady te same). Dzisiaj wstęp, bo temat przydługi i naprawdę tych absurdów nie da się wyczerpać jednym krótkim postem.
No właśnie, absurdy. Egzamin jest ich pełen. Pierwszym i nie jedynym jest brak czasu na przygotowanie. Zarówno dla ucznia, jak i nauczyciela. Skutki mogą być naprawdę opłakane i bolesne, o czym przekonałam się na symulacji. Okazało się, że mimo odgrywania roli prymuski, dostałam 3 punkty na 6 możliwych, bo sama nie wyczerpałam tematu, a nauczyciel nie miał już czasu mi pomóc. To naprawdę szaleństwo. Na przeczytanie zadania pierwszego jest 0,5 minuty, trzeciego 1 minuta, a drugiego wcale. Nerwy, rozbiegane literki, trzęsące się ręce… i nie mówię tu wcale o zdającym, a ten ma jeszcze gorzej. Ciężko jest się skupić w takim czasie, a egzaminujący ma do przeczytania więcej niż uczeń. No i przy którymś tam uczniu każdy jest najzwyczajniej w świecie zmęczony. 
Kolejna dziwna rzecz to kwestia tego, że jeśli uczeń nie przystąpi do jakiegoś zadania (ma takie prawo), odejmowane są mu punkty za gramatykę, wymowę i płynność. Jednak jeśli przystąpi do wszystkich zadań, ale na jedno lub dwa nie powie ani słowa (i mam tu na myśli siedzenie tych kilka minut w całkowitym milczeniu, bo uczeń nie ma nic do powiedzenia), tych punktów mu się nie odejmuje. Efekt niby jest taki sam, czyli uczeń nie wykonuje zadania, ale ocenianie inne. Wniosek: za żadne skarby NIE REZYGNUJCIE Z WYKONANIA ZADANIA!!! Lepiej sobie pomilczeć i przejść do następnego niż oficjalnie zrezygnować.
No i wisienka na torcie. Zadania muszą być wykonywane w takiej kolejności, w jakiej są w arkuszu. Kiedyś pytało się ucznia, czy woli zacząć od sytuacji, czy od obrazka. Teraz tego problemu nie będzie. Najpierw zadanie pierwsze, potem drugie, na końcu trzecie. I nie da się inaczej. Nie można też wrócić do poprzedniego zadania, żeby coś dodać, bo akurat przypomniał się jakiś zwrot czy jakieś słówko. Jedno zadanie od A do Z i koniec. Póki jesteśmy przy danym zadaniu, można coś dodawać, jak jest już następne to pozamiatane.
Ostatnią kwestią, jaką poruszę w tej części będzie rola egzaminatora. Bardzo trudna, choć może wydawać się banalna, bo przecież on język zna. I nie będę się rozpisywać, jak to jesteśmy zmęczeni po przepytaniu 10 uczniów, bo nie o to tu chodzi. Egzaminator ma pomagać, ale nie za bardzo. W żadnym razie nie może podpowiadać. Może tylko naprowadzać. Czyli jeśli ktoś nie zrealizuje jakiejś części zadania (bo się zdenerwował na przykład) egzaminator nie powie: „Jeszcze jedna kwestia”, tylko „czy ma Pan/Pani coś do dodania?”. To może być sygnał do tego, że o czymś zapomnieliście, ale nie musi. Egzaminator może o to samo zapytać, jeśli po prostu nie jest pewny, czy uczeń już skończył.
Po drugie egzaminator musi liczyć czas. I to nie tak, że „mniej więcej” dwie minuty na rozmowę wstępną, ale DOKŁADNIE dwie minuty na rozmowę wstępną. Czyli nerwowe spoglądanie na stoper czy zegarek nie będzie oznaczać tego, że egzaminator się nudzi czy chce szybciej skończyć, ale po prostu MUSI kontrolować czas. Jeśli więc zobaczycie zegarek, telefon ze stoperem czy stoper leżący na stole to nie denerwujcie się, drodzy maturzyści. Takie mamy procedury.
Egzamin przeprowadzany jest w całości w języku obcym. Od momentu wejścia do momentu wyjścia egzaminator i uczeń muszą mówić po angielsku (niemiecku/francusku/włosku…). Jest jednak JEDEN WYJĄTEK. Jeśli uczeń rezygnuje z jakiegoś zadania (co może zrobić, ale zupełnie mu się to nie opłaca) egzaminator musi poinformować go PO POLSKU, że nie ma możliwości powrócenia do tego zadania. Czyli jak już raz zrezygnowałeś to koniec, przepadło. Wszystkie pozostałe polecenia, pytania, rozmowy przeprowadzane są po angielsku.
No i egzaminator jest zobowiązany zwracać się do ucznia per Pan/Pani. Oczywiście to samo dotyczy drugiej strony. Angliści mają łatwo, bo niczym nie różni się to od "Ty", ale już w innych językach słychać różnicę. Także żadnych "koleżeńskich" wtrętów i luźnej atmosfery. Egzamin to egzamin, z całą jego powagą i oficjalnością. Dodatkowo egzaminator nie może być zbyt uśmiechnięty. Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale nie powinniśmy uśmiechać się od ucha do ucha i przytakiwać przy każdym pytaniu, bo to może wprowadzać ucznia w błąd. Oczywiście to nie tak, że mamy siedzieć skwaszeni, miły uśmiech nie zaszkodzi. Ale jeśli egzaminator będzie miał poważną minę to nie dlatego, że źle mówicie, nie lubi Was czy też ma zamiar dać Wam banię, ale dlatego, że jest już zmęczony albo nie ma już siły przemiło, ale nie zanadto, się uśmiechać :)
W następnym odcinku napiszę o samych zadaniach, a na koniec o sposobie oceniania. Na każde pytanie odpowiem, czyli komentarze mile widziane. I na koniec zapraszam każdego maturzystę do odwiedzenia strony OKE (w linku wrocławski) i przeczytanie informatora maturalnego. To może naprawdę pomóc, a na pewno nie zaszkodzi.

piątek, 10 lutego 2012

Kolejne reformy.


Ktoś gdzieś ostatnio pastwił się nad pomysłem ministerstwa w temacie specjalizacji w szkołach ponadgimnazjalnych.  Jak to ma wyglądać w praktyce? Ano znalazłam coś takiego:

  • kontynuacja kształcenia ogólnego w I klasie i wybór przedmiotów do wyboru w klasach II i III (możliwy również od klasy I), w tym obowiązkowa kontynuacja języka polskiego, języków obcych, matematyki, wychowania fizycznego i religii/etyki oraz realizacja 2-3 przedmiotów według programu rozszerzonego i przynajmniej jednego przedmiotu uzupełniającego;
  • możliwość wyboru trzeciego języka obcego;
  • możliwość odejścia od systemu klasowo-lekcyjnego i tworzenie z mniejszej liczby klas większej ilości grup, co w efekcie daje obniżenie liczebności uczniów w grupie i zwiększenie efektywności nauczania;
  • wprowadzenie dodatkowych zajęć uzupełniających do wyboru przez uczniów: zajęć artystycznych oraz ekonomii w praktyce;
  • wprowadzenie obowiązujących uczniów bloków uzupełniających edukację: historia i społeczeństwo – dla uczniów, którzy wybrali przedmioty przyrodnicze w zakresie rozszerzonym lub przyroda – dla tych, którzy w zakresie rozszerzonym uczą się przedmiotów humanistycznych;
  • nowa organizacja egzaminu maturalnego.
Z tych wszystkich punktów najbardziej zainteresowały mnie pierwszy i trzeci. Oznacza to, że przechodzimy na „system amerykański”, że tak to nazwę na potrzeby tego postu. I tu zaczyna się wojna. Oczywiście powstały dwie grupy. Jedna broni dotychczasowej „ogólnej” edukacji jak niepodległości, a druga zachwyca się, że w końcu nie trzeba będzie zakuwać wszystkiego, nie wynosząc z tego kucia niczego. I tutaj, jako nauczyciel, mam oczywiście swoje zdanie.
Chodziłam do liceum ogólnokształcącego. Nie wynikało to raczej z faktu, że byłam jakoś szczególnie zdolna czy też chciałam być wielce wykształcona w zakresie ogólnym, a z tego, że żadna inna szkoła nie miała mi do zaoferowania takiego profilu, jakim byłam zainteresowana, czyli nauki języka angielskiego po to, żeby w efekcie zostać nauczycielką. Za moich czasów nie było już szkół nauczycielskich, które na poziomie liceum przygotowywały uczniów do pracy.
Problem polega na tym, że nauka wszystkiego to był dla mnie koszmar. Fizyki, chemii i biologii nie rozumiałam WCALE. I to naprawdę nie jest przenośnia. Nie byłam w stanie nauczyć się choćby podstaw fizyki, nie byłam w stanie niczego zapamiętać. Biologia była chyba nawet gorsza niż fizyka. Z geografią i historią miałam mniejsze problemy, ale nie powiem, że jakoś szczególnie je sobie ukochałam (choć to w zasadzie przedmioty humanistyczne). Polskiego nienawidziłam (ale to z powodu mojej „ukochanej” pani, bo w podstawówce polski uwielbiałam), a resztę przedmiotów tolerowałam. Skupiałam się tylko i wyłącznie na angielskim, bo tu tkwiła moja pasja. I można sobie nazywać mnie ograniczoną, źle wyedukowaną ignorantką, ale taka jest prawda. Dopiero kiedy stałam się dorosła i byłam czegoś ciekawa, samodzielnie wyszukiwałam interesujące mnie informacje, bo ze szkoły nic nie pamiętałam, a uczyłam się nieźle (szkoła nie była może wybitna, ale to nie wina szkoły, że uczniowie nie do końca mają ochotę zdobywać wiedzę, kiedy mają ciekawsze rzeczy do roboty :)).
Kochałam, doprawdy uwielbiałam w czasie liceum „system amerykański” i gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że są plany wprowadzenia go w Polsce, pewnie bym się popłakała ze szczęścia. Co się zmieniło w moim postrzeganiu? Niewiele. Nadal jestem zdania, że ten system nie jest taki zły, jak się wszystkim wydaje. Owszem, kształci ludzi wybitnie uzdolnionych w jednym kierunku kosztem edukacji ogólnej, ale czy to naprawdę jest takie złe? I proszę darować sobie komentarze, które działają na mnie, jak płachta na byka, że przez tą edukację Amerykanie są idiotami i nie wiedzą, gdzie leży Polska. A czy my wiemy, gdzie dokładnie jest stan Ohio czy Utah? Czy znamy historię Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, że już nie wspomnę o RPA? Więc gdzie ta nasza ogólna wiedza, wynikająca z edukacji?
Dlatego właśnie uważam, że tamten system jest absolutnie wystarczający. Kształci ludzi, którzy staja się specjalistami w jednej konkretnej dziedzinie i (zakładam) w tej dziedzinie pracują. Rozwija zainteresowania i pasje i przekształca je w zawód. Problem z przeniesieniem tego systemu do Polski kryje się gdzie indziej. My po prostu nie mamy takiego zaplecza, jakie zobaczyć możemy w pierwszym lepszym amerykańskim filmie. I mam tu na myśli zwykłe szkoły ponadgimnazjalne, a nie te profilowane (bo takie jest założenie reformy). Nie mamy porządnych laboratoriów chemicznych, fizycznych, czy biologicznych, w których uczniowie mogliby ćwiczyć. Nie mamy porządnych pracowni artystycznych, żeby rozwijać talenty plastyczne czy muzyczne. Nie mamy porządnego zaplecza sportowego, żeby zająć się talentami sportowymi.
Dlatego właśnie uważam, że to jednocześnie dobry i zły pomysł. Dokładnie tak samo, jak posyłanie sześciolatków do szkoły (tak, tak, jestem za, ale nie na tych warunkach, jakie oferuje nam państwo). Zabieramy się do reformy od dupy strony już nie pierwszy raz. Zamiast przestudiować, dostosować i dopiero wtedy wprowadzać, państwo najpierw wprowadza, licząc, że jakoś to będzie i to „jakoś” zostaje już na stałe, bo nie stać nas na dostosowanie, a skoro działa bez dostosowania, to po co to zmieniać i się szarpać?

czwartek, 9 lutego 2012

Coś śmiesznego.

Zanim opublikuję post nad wyraz poważny i trudny, trochę rozrywki (jakbym moich uczniów widziała :)).


Diament.


Serce mi się raduje, bo znalazłam diament. Wczoraj uczniowie czytali tekst na role. Klasa średnia, dążąca do słabej, niestety. I nagle każę czytać jednej uczennicy, nazwijmy ją Gaja, a ona leci niemal bezbłędnym, płynnym angielskim, zważając na znaki przestankowe i nawet mając coś w rodzaju akcentu! O ludzie! No ale dobra, myślę sobie, nie podniecać się, pewnie chodzi na korepetycje. Proszę ją, żeby została po lekcji, żebym mogła z nią porozmawiać i pytam:

Ja: Czy Ty chodzisz gdzieś na dodatkowe lekcje z angielskiego, Gaja?
Ona: Nie, a dlaczego?
Ja: Bo świetnie poszło Ci czytanie, dziewczyno. W takim razie chylę czoła, bo z pewnością masz talent, skoro uczysz się tylko na lekcjach, a mimo to tak dobrze Ci to wychodzi.

 I tu kilka słów wyjaśnienia. Nie jest tak, że uważam się za wybitnie złą nauczycielkę, skoro zakładam, że lepsi uczniowie muszą chodzić na korepetycje, żeby wypadać lepiej na lekcji. Chodzi po prostu o to, że uczniowie rzadko uczą się z własnej woli i znalezienie nagle takiej osoby, której idzie tak dobrze, mimo że nie wkłada w to żadnego ekstra wysiłku, sprawia, że szczęka opada do samej podłogi.

Oczywiście nie jest tak, że Gaja jest genialna i doskonale sobie radzi. Ma dużą znajomość słówek, bo się ich uczy. Świetnie mówi, o czym właśnie się przekonałam. Jednak gramatyka i pisanie idą jej o wiele gorzej. Nad tym trzeba by było popracować. Dlatego też spytałam, czy nie byłaby chętna chodzić na dodatkowe lekcje i uczyć się języka „na serio”. Oczywiście nie usłyszałam mega entuzjazmu, ale też się go nie spodziewałam. Umówmy się, kto chciałby uczyć się dodatkowo, jeśli nie musi tego robić? :)
No i teraz mam zagwozdkę. Jak oszlifować ten diament? Jak sprawić, żeby się nie zmarnował? Z tego, co wiem, rodzina na dodatkowe lekcje pieniędzy nie ma. Na konsultacje dziewczyna pewnie nie chciałaby chodzić, bo jak to tak – przyznać się, że chodzi się do nauczycielki po lekcjach, jeśli się nie musi. I naprawdę zastanawiam się, co z tym fantem począć…

sobota, 4 lutego 2012

Tramwajowe młodzieży rozmowy i znak czasów.


Ostatnio zdarzyło mi się kilka razy jechać w tramwaju. To wprawdzie nic dziwnego, ale ogólnie rzecz biorąc nie zdarza mi się zbyt często. A że miałam akurat humor na podsłuchiwanie i obserowanie ludzi toteż skrupulatnie wykorzystałam sytuację. I oto, co usłyszałam (mniej więcej).
Czterech przedstawicieli młodzieży licealnej (wiek około 16-17 lat), jeden chłopak i trzy dziewczyny. Rozmawiają o wielu rzeczach, ale mój słuch przykuł fragment o komunii.

D1: A wiecie, co moi rodzice kupili mojej kuzynce na komunię? Najnowszy model (tu pada nazwa telefonu, nie znam się, więc nie pamiętam) za prawie dwa tysiące i jeszcze dają kasę. No ale oni są rodzicami chrzestnymi. Chciałam jej zabrać i podłożyć swój, ale za bardzo porysowany, skapnęłaby się. 
Ch: No dajcie spokój, za naszych czasów to się takich rzeczy nie dostawało. Ja na przykład dostałem nowy telewizor, komputer i trochę kasy.
D2: No ja też raczej kasę.

Zatkało mnie. Co miałabym powiedzieć tym dzieciom w tym innym świecie, w którym żyją? Że ja dostałam trochę biżuterii, trochę pieniędzy i biały zegarek z długopisem i kalkulatorem (swoją drogą to było moje marzenie :))? Że dostanie roweru (to też było moje marzenie, ale poza zasięgiem) było szczytem możliwości? Że ktoś, kto miał rower, szpanował przed wszystkimi w klasie? 
Taki widać znak czasów.

P.S. Żeby nie było to wyjaśniam, że nie byli to puści przedstawiciele swojej społeczności. Rozmawiali na wiele tematów i to wcale nie głupio. Po prostu akurat ten temat przykuł moją uwagę i zapadł w pamięć.

środa, 1 lutego 2012

Wisława Szymborska.

Wstyd przyznać, ale w szkole nienawidziłam poezji Wisławy Szymborskiej. Nigdy nie przepadałam za poezją, a ta, którą nam wkładali do głów w szkole była najgorszą, z jaką miałam do czynienia. I dlatego właśnie jej nie lubiłam. 
Teraz już wiem, że gdybym miała szansę jej o tym opowiedzieć to z pewnością śmiałaby się z tego. Wtedy tego nie wiedziałam. 
Teraz już wiem, że napisała wiele wspaniałych wierszy i że ten znienawidzony przeze mnie w szkole nie był taki okropny, a po prostu niezrozumiany. 
Teraz już wiem, że nie wszystko jest takie, jakie nam się wydaje, kiedy jesteśmy dzieciakami. I dlatego płaczę, choć właściwie nigdy nie nauczyłam się kochać poezji. Ale to właśnie Jej wiersze sprawiły, że nauczyłam się ją doceniać. Dziękuję.