niedziela, 20 grudnia 2009

Szpitalna rzeczywistość.


Ostatnio przez dwa tygodnie byłam  w szpitalu. Ze mną wszystko było w porządku, to mój młody miał zapalenie płuc. Faktem jest jednak, że leżałam sobie w sali chorych i korzystałam ze wszystkich szpitalnych przywilejów. A przywilejów było wiele, oj wiele. Przede wszystkim mogłam jeść posiłki i po nich nie zmywać, nie musiałam sprzatać, właściwie tylko sobie leżałam, chodziłam karmić syna… i tyle. Pobyt w Hiltonie musi być bardziej męczący niż mój pobyt w szpitalu. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie…
Sprzątanie. Bardzo skromna wersja. Żadnych detergentów, żadnych tego typu dziwactw. No może w wodzie do mycia podłóg coś było, jednak w ilościach bardzo skromnych. Oczywiście mycie podłóg również w wersji skromnej, czyli byle jakie przejechanie wykładziny PCV, tak mniej więcej co kilka metrów. Pod łóżkami walał się brud, ale przecież nikomu nie przeszkadzał. Od czasu do czasu (czyli przed poniedziałkowym obchodem) wparowywała pani pielęgniarka i grzmiącym głosem nakazywała nam sprzątnie pod łóżkami, bo oni nie mogą czystości utrzymać! Po czym pani salowa znowu byle jak rozbełtała syf, który był obecny na podłodze. Jeśli chodzi o przecieranie umywalki, parapetów i stołu to bywało. Oczywiście umywalka zarośnięta kamieniem i kurzem, ale jak się nie będzie myć wystarczająco długo to odpadnie samo. W ciągu dwóch tygodni ta umywalka widziała detergent jeden jedyny raz, w dniu mojego wyjścia. Ta sama sytuacja w sanitariatach. Kiedy pewna kobieta zemdlała pod prysznicem i upadła, ślady jej krwi zostały zachowane na kafelkach jeszcze przez tydzień, pewnie w ramach tygodnia pamięci o zemdlałych. Toalety lśniły równie nienaganną czystością.
Jedzenie. Absolutnie boskie. Nie da się ukryć, że oczekiwać cudów  nie mogłyśmy, bo byłyśmy na diecie dla matek karmiących, ale nie o samo menu tu chodzi, ale o jego realizację. Wszystko - czy to był ryż, czy ziemniaki, czy cokolwiek innego - rozgotowane albo niedogotowane. Z rzadka zdarzało się, że coś było odpowiednio przygotowane. Hitem tygodnia była piątkowa ryba. Pulpet albo klops rybny - tak się to coś nazywało. W rzeczywistości była to zmielona masa śmierdzącej, jakby zepsutej ryby z puszki, oczywiście zmielonej razem z puszką. Nikt ze szczątkowym zmysłem powonienia nie był w stanie tego zjeść. Śniadania z „pastą” jajeczną lub serową również biły rekordy popularności. Nie za bardzo było wiadomo, co w tych cudach jest, ale z pewnością nie było to do końca jadalne. Próbowałam…
Przynajmniej na lekarzy i pielęgniarki nie muszę się skarżyć, z jednym wyjątkiem. Po trzech dniach leżenia przyszedł moment na genialne pytanie: „Kiedy pani wychodzi?” I niby ja miałam to wiedzieć. Dziecko na górze, leczą je na zapalenie płuc, człowiek drży o jego życie i zdrowie, a lekarze bardzo subtelnie dają do zrozumienia, że lepiej  by było, gdyby nas już tu nie było. Oczywiście pytanie powtarzało się codziennie. Ile razy miałam ochotę odpowiedzieć: „Oj, nie wiem, tak mi tu dobrze. Warunki pobytu lepsze niż w pięciogwiazdkowym hotelu, jedzenie jak w restauracji Gordona Ramseya, po co miałabym wychodzić.” Oczywiście nigdy, nawet w ostatni dzień, nie odważyłam się tak odszczeknąć. Jednak mimo wszystko lekarze i pielęgniarki byli mili.
Muszę też podziękować jednej pani salowej, która na przekór wszystkiemu starała się bardzo dobrze wykonywać swoje obowiązki. Przy tak marnych środkach, jakimi dysponowała, nawet miło było iść pod prysznic po tym, kiedy to ona sprzątała. Przecierała nawet podłogę pod łóżkami.  Niestety, z niewyjasnionych powodów, na naszym piętrze witała dośc rzadko.
Ja rozumiem, że szpital stary, że pieniędzy nie ma, że trudne warunki, ale jakieś podstawowe zasady obowiązują. A może nie?

wtorek, 15 grudnia 2009

Zmiany.


Niektóre zmiany są dobre, niektóre nie. Jakoś tak szczęście miałam w życiu, że zdarzały mi się raczej te dobre. A nawet jak na pierwszy rzut oka było źle, to potem okazywało się, że jednak na dobre wyszło. No i dzisiaj napiszę właśnie o tych dobrych, bo jedna z takim dobrych zmian właśnie niedaleko mnie leży i jeszcze nie domaga się jedzenia :)
Pierwsza wielka zmiana w moim życiu to była przeprowadzka do Wrocławia na studia. Nigdy tego nie żałowałam. Nienawidziłam swojego miasta i w ogóle mi go nie brakuje. Za to Wrocław kocham niezmiennie już od dziesięciu lat. To moje miasto. Miasto, które kocham z całego serca i które nie przestaje mnie zadziwiać. Za każdym razem, kiedy idę przez Rynek, zachwycam się nim tak samo, jak to było po raz pierwszy. Za każdym razem od nowa odkrywam ZOO, budynek uniwersytetu, Ostrów Tumski, nawet okolice dworca głównego, jakkolwiek obleśne by nie były. Choćby zima. Nienawidzę tej pory roku, a jednak kiedy tylko jestem na Rynku i widzę te wszystkie dekoracje i światełka to łza mi się w oku kręci. Że można tak cudnie, że wszystkie brudy znikają, że wszystko tak ładnie się świeci. Niewiele było takich miast w moim życiu.
Drugą zmianą było poznanie mojego męża. Było to w czasach, gdy znajomości internetowe były rzadkością, a już internetowe miłości były ogóln atrakcją. Poznaliśmy się na czacie i jakoś tak poszło. Spotkaliśmy się w końcu, zamieszkaliśmy razem, wzięliśmy ślub i żyjemy sobie w całkowitej harmonii. Nie jesteśmy od siebie uzaleznieni, ale też nie lubimy się rozstawać. Przez ostatnie niemal dziewięc lat nie byliśmy osobno dłużej niż kilka dni. Ostatnio jednak zdarzyło nam się dwutygodniowe rozstanie. Niezaplanowane, niechciane, koszmarne. Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, jak bardzo wielką domatorką jestem, jak bardzo brakuje mi mojego męża, jak tęsknię za wszystkim co znane, domowe, kochane. Tęsknota to ogromna siła.
I w końcu ostatnia zmiana… Zdarzył nam się syn. Syn, który według USG miał być córeczką :). Jest jednak Adam i dobrze nam z tym. Teraz cały świat kręci się wokół niego. To on wyznacza rytm dnia, on narzuca plany, on dyktuje warunki. Jest kolejnym mężczyzną mojego życia, a nie da się ukryć, że mój dom został zdominowany przez mężczyzn. Jest mój mąż, kocur, a teraz doszedł syn. No cóż, taki już mój los.
Wraz ze zmianą rodzinną zmieni się też blog. Jakżeby inaczej, skoro sprawy szkolne są już nieco daleko ode mnie. Są już nieważne, bo mnie tam nie ma i nie mam zamiaru zadręczać się problemami, które mnie chwilowo nie dotyczą. Zacznę za to pisać o wszystkim, co ma związek z dziećmi. Mam nadzieję, że nie będzie nudno i monotematycznie, ale nawet jeśli będzie… To MÓJ blog :).

sobota, 7 listopada 2009

Darmowa godzina.


Wspaniały pomysł… nawet nie wiem czyj. Może ministerstwa, może kuratorium. Grunt, że w czyichś głowach to powstało, a teraz my zbieramy plony. Właściwie nie plony, a chwasty, bo pomysł od samego początku był po prostu głupi, absurdlany i kupy się nie trzymał. Chodzi natomiast o dodatkową, dziewiętnastą godzinę pracy, za którą nam nie płacą. Oczywiście już wiem, co powiedzą niektórzy - że już i tak wystarczająco dużo zarabiamy, jak na ilość pracy, którą wykonujemy, więc dodatkowa godzina nas nie zbawi, a może tylko potępić, co jest jak najbardziej słuszne. Jednak na temat swojej faktycznej pracy i zarobków pisałam już wcześniej i powtarzać się na razie nie będę.
W zamyśle tych, co to wymyślili, nauczyciele mają prowadzić kółka zainteresowań bądź inne zajęcia dodatkowe raz w tygodniu przez jedną godzinę zegarową. Mogą to być zajęcia dobrowolne lub obowiązkowe. No i zaczynają się haczyki. Jeśli będzie to godzina dobrowolna, mogę ją sobie ustalić w każdej chwili w ciągu dnia. Pytanie – czy ktoś będzie w nich uczestniczył? Według ministerstwa – jeśli zajęcia będą wystarczająco atrakcyjne, tłumy będą walić. Według mnie – gówno prawda. Dodatkowe lekcje angielskiego, niemal darmowe korepetycje i pusta sala. Chętnych brak. A tyle słyszy się, że korepetycje takie drogie, że nauczycieli brak… Jak już się trafił taki, co chciał dodatkowe lekcje prowadzić, zainteresowanie żadne. Oczywiście, że mogę ustalić takie zajęcia i siedzieć przy pustej Sali, ale wtedy obowiązkiem dyrekcji jest zwrócić mi uwagę, że tak nie może być i że muszę wymyślić coś, co sprawi, że uczniowie będą przychodzić.
No to mam rozwiązanie – zajęcia obowiązkowe. Choćby wyrównawcze. I kolejny haczyk. Uczniowie nie mogą mieć więcej niż siedem godzin obowiązkowych w ciągu dnia. I oczywiście ci uczniowie, którzy potrzebują wyrównawczych, niemal codziennie maja siedem godzin. Prawie robi wielką różnicę, więc ustalam moje zajęcia w jedyny dzień, kiedy klasa ma lekcji sześć. I co się okazuje? Połowa klasy ma treningi, inne zajęcia, wizyty u lekarzy, wizyty rodzinne i inne takie i im nie pasuje. Druga połowa łaskawie postanawia chodzić, ale godzina to dla nich za dużo, więc po 45 minutach marudzą. No trudno, jakoś ich przetrzymuję. Problem w tym, że na poczatku roku, przy zamieszaniu z planami, przepadło mi kilka godzin. Nie moja wina, siła wyższa, ale odrobienie tego to już mój problem. I powstaje pytanie – kiedy? Nie mogę już wymagać od uczniów, żeby przyszli na kolejną godzinę, bo prawo nie pozwala. I zostaję w związku z tym z jednym wielkim zonkiem.
Oczywiście kolejnym problemem jest fakt, że takich nauczycieli jak ja jest w szkole nieco więcej, w związku z tym na tą jedną wolną godzinę rzuca się co najmniej kilka osób i wszyscy mają do wszystkich pretensji, że oni nie mają kiedy tego wszystkiego odrobić. Pełen absurd. A odpowiedź ministerstwa brzmi: jakby zajęcia były ciekawe, to by uczniowie przychodzili. Wiara tej instytucji w uczniów mnie zdumiewa. Każda dodatkowa godzina spędzona w szkole, to godzina, która oddala ich od komputera albo kolegów na podwórku, więc bez żalu z niej rezygnują, choćby oferta była nie do przebicia. Noooooo, może jakbym oferowała zajęcia traktujące o seksie, oczywiście jak najbardziej szczegółowo omawianym, to może miałabym słuchaczy, ale mi nie wolno, bo nie mam uprawnień. Zostaje angielski, a tutaj zainteresowania żadnego.
I w ten sposób kolejny doskonały w zamyśle ministerstwa pomysł stał się kolejnym sposobem pognębienia nauczycieli. Ani to przydatne, ani sensowne, ani pożyteczne. Ale jacyś ludzie mogą poklepać się po ramionach, bo wpadli na kolejny wspaniały pomysł, jak by tu uszczęśliwić uczniów. Zapomnieli tyko, że na tym etapie to najlepiej ich uszczęśliwić, zabierając im zajęcia, a nie je mnożąc. 

piątek, 6 listopada 2009

Doceniony nauczyciel.


Nauczyciel rzadko kiedy wie, czy jest doceniany. Kiedy uczniowie chodzą do szkoły i deklarują, że lubią konkretnego nauczyciela, może to znaczyć wiele. Nie chcę być złośliwa ani zgorzkniała, ale jednak w całkowitą bezinteresowność w takiej sytuacji nie wierzę. Wprawdzie kiedy chodziłam do szkoły i lubiłam jakiegoś nauczyciela, zwykle mówiłam to szczerze, ale wątpię, żeby wtedy nauczyciele tak całkiem w to wierzyli. Z kolei kiedy uczniowie ze szkoły wychodzą, bardzo rzadko wracają, żeby dać znać, co u nich. Jednym słowem-rzadko kiedy dostajemy jakiekolwiek znaki, co dalej się dzieje z tymi dzieciakami. Owszem, kiedy mieszka się na tym samym osiedlu, niejednokrotnie widzi się te dzieci, które dorastają, niejednokrotnie z czasem uczy się ich dzieci, ale niewiele poza tym. Nie przeszkadza mi to zbytnio, taka kolej życia. Sama zawitałam do swojego liceum dopiero po prawie dziesięciu latach, żeby podziękować mojej wychowawczyni. Jednak nie o to chodzi.
Czasami zdarzają się sytuacje, kiedy nie mamy wyboru, jak tylko uwierzyć, że jednak ktoś nas lubi, ktoś docenia, że nie pracujemy ot tak, na darmo. No i właśnie dziś taka sytuacja mi się zdarzyła. Do szkoły przyszła jedna z matek uczniów, nazwijmy go „Karolem”. Rozmawiała z jednym z nauczycieli na korytarzu, ale kiedy tylko mnie zobaczyła, powiedziała tej nauczycielce, że przeprasza, ale musi jeszcze porozmawiać z panią „Iksińską” (czyli ze mną :)). Łatwo mnie poznać, bo jestem jedyną nauczycielką z brzuszkiem, więc nie zdziwiłam się, że pani tak szybko mnie zidentyfikowała. Weszłyśmy do pokoju nauczycielskiego i tu zaczęła się rozmowa. Pani przedstawiła się, powiedziała, że jest matką tegoż właśnie ucznia z pierwszej klasy. Podejrzewałam, że będzie jak zwykle, czyli pani spyta o oceny syna, o jego zachowanie, etc. Tymczasem rozmowa przebiegała mniej więcej tak (oczywiście mniej więcej, bo aż tak doskonałej pamięci nie mam, ale sens oddany jest trafnie):
- Kiedy pani odchodzi?
- W grudniu.
- To straszne. Karol panią tak bardzo lubi, podobają mu się pani lekcje, jest załamany, że nie będzie ich pani uczyć do końca roku.
- No cóż, nie za bardzo mam wybór. Może się też okazać, że tak bardzo polubią panią z zastępstwa, że nie będą chcieli, żebym wróciła.
- Nie. Pani nie rozumie. Oni nie chcą, żeby pani odchodziła, uwielbiają panią i na pewno nie będzie tak samo z inną nauczycielką.
- Miło mi bardzo.
- On cały czas mówi, jak fajne są lekcje angielskiego. Szkoda, że pani musi odejść. No nic, muszę już iść. Do widzenia.
Stałam jeszcze przez chwilę zdębiała na środku pokoju, zastanawiając się, co też właściwie chciała ode mnie ta pani. Wyszło mi jednak na to, że ona chciała mnie po prostu pochwalić.
I to mnie wzruszyło. Rzadko zdarza mi się, żebym dostawała aż takie wyrazy sympatii, tymczasem ostatnio spadają one na mnie, jak deszcz. Nie wiem, czy jest to sposób na dbanie o samopoczucie ciężarnej czy co…? :) Nie da się jednak ukryć, że ostatnio coraz częściej mnie to spotyka. A to pani w sklepie, a to pani ze świetlicy środowiskowej, a to znowu ktoś inny mówi mi, że dzieci mnie lubią, że narzekają, że muszę iść na macierzyński, że nie chcą innego nauczyciela. To miłe.

wtorek, 13 października 2009

Nauczyciele jak uczniowie.


W niedługiej mojej karierze miałam do czynienia z zaledwie dwoma szkołami, jedną podstawową i jednym gimnazjum. Zadziwia mnie tylko, że właściwie w obu szkołach panowały te same zasady i zakazy dotyczące nauczycieli. Oczywiście są to zasady, których przyczyn nie znam i nie rozumiem, ale jednoznacznie kojarzą mi się ze zrównywaniem nauczycieli z uczniami bądź też uczniów z nauczycielami (nie wiem, co gorsze, chociaż na jedno wychodzi). Oczywiście wszystko można wytłumaczyć „dawaniem dobrego przykładu” uczniom i w sumie z tym się zgodzę, ale to nie oznacza, że NIE MOGĘ, tylko że być może nie do końca powinnam. Są jednak sprawy i sytuacje, które mnie bulwersują.
Przede wszystkim picie napojów na lekcji. Uczniowie mają całkowity zakaz spożywania napojów oraz posiłków na lekcji, co jest absolutnie zrozumiałe. Co mnie dziwi to fakt, że nauczycielom również nie wolno pić na lekcji. I tego nie rozumiem. JA NIE JESTEM UCZNIEM! Kiedyś byłam i nie przyszło mi do głowy wyjąć jakiegokolwiek soku na lekcji. Nie miało tutaj znaczenia, czy nauczyciel pił czy nie, po prostu uczniom nie wolno i już. Tymczasem ja, jako nauczyciel, zdzieram sobie gardło ciągłym gadaniem i potrzebuję je od czasu do czasu przepłukać. Dlatego nie rozumiem, dlaczego nie mogę mieć kubka w klasie, żeby sobie z niego popijać.
Kolejną kwestią jest sprawa mundurka, czy też, jak w mojej szkole, identyfikatora. Jestem absolutnie za mundurkami zarówno dla nauczycieli, jak i dla uczniów, ale prawdziwymi mundurkami, a nie tym badziewiem, które próbowali nam wcisnąć (koszulki, kamizelki, etc.). Po prostu w mundurkach wygląda się ładnie i schludnie i to mi pasuje jak najbardziej. Noszenie identyfikatora również mi nie przeszkadza, bo to świetnie identyfikuje rozmówcę i już żaden uczeń nie powie, że nie wie, z kim rozmawia. Jednak dochodzi do takich absurdów, że kiedy zdarzyło mi się zapomnieć identyfikatora, uczniowie zwracali mi uwagę! I wtedy też mam ochotę krzyczeć: JA NIE JESTEM UCZNIEM! To ich obowiązkiem jest noszenie identyfikatorów zamiast mundurków, ja mam tylko taką opcję.
I ostatnia sprawa-strój. Naprawdę staram się ubierać odpowiednio, czyli żadnych krótkich spódniczek (jakby z moją figura to w ogóle było możliwe), żadnych wielkich dekoltów do pępka, żadnych innych tego typu perwersji. Zdarza mi się jednak założyć bluzkę na cienkich ramiączkach, oczywiście już latem, gdy ukrop szaleje. I oto któregoś pięknego dnia dostaję ochrzan od samej pani dyrektor, bo nie wolno nosić bluzek na cienkich ramiączkach. Komu nie wolno? Uczniom. I znowu na usta ciśnie mi się: JA NIE JESTEM UCZNIEM! Ale mam dawać dobry przykład, więc w efekcie mnie też nie wolno.
Mój dziadek z uporem powtarzał mi pewne przysłowie: „Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie.” Nie powiem, podobało mi się ono zawsze, nawet jak byłam dzieckiem, jednak ostatnio nabrało nowego znaczenia. Mówiąc szczerze, mam ochotę powtarzać je uczniom, kiedy zaczynają te swoje mądrości pod tytułem: „A dlaczego pani wolno, a mnie nie?” albo „A dlaczego pani nie ma identyfikatora?”
Gdzieś po drodze zagubiła nam się różnica pomiędzy dzieckiem a dorosłym. Ja rozumiem, że dziecko ma swoje prawa, że nie wolno sprowadzać go do roli przedmiotu  w naszym życiu, że to myślące i wyciągające wnioski stworzenie. Jednak dziecko to dziecko, a dorosły to dorosły i nie widzę powodu, żeby traktować tą dwójkę tak samo. Dając dziecku tylko prawa, zapomnieliśmy, że powinno ono mieć pewne ograniczenia, że powinno umieć się do nich dostosować. Umknęło nam gdzieś, że dorosły też ma swoje prawa i muszą się one różnić od praw dziecka, bo inaczej dziecko czuje się dorosłe (bo skoro pani wolno, to mnie też), a skutki tego stanu bywają opłakane.
Pozwolę sobie więc powtórzyć po raz kolejny głośno i wyraźnie: JA NIE JESTEM UCZNIEM!

poniedziałek, 5 października 2009

Żale nauczycielki.


Czasami zastanawiam się, czy dobrze wybrałam zawód. Chyba czasami każdy zadaje sobie takie pytanie i nie zawsze znajduje na nie odpowiedź. Ja właściwie znajduję, bo zawsze po takich przemyśleniach wzdycham sobie pod nosem i idę dalej. Jednak takie przemyślenia pod tytułem „i co ja robię tu?” zdarzają mi się w złych chwilach. Najczęściej oczywiście wynika to z zachowania uczniów albo nawału pracy papierkowej, ale czasami przychodzi tak samo z siebie.
Dzisiaj miałam krótka rozmowę z panią dyrektor na temat zupełnie niezwiązany z przemyśleniami, ale pojawił się też wątek wymagań wobec uczniów. Otóż teraz kładzie się nacisk na „komunikację” językową. Co to oznacza? Można mówić byle jak, byle tylko ktoś, kto ma dobrą wolę, mógł to zrozumieć. Obniża się wymagania, bo wszystko jest dla uczniów za trudne. W związku z tym uczniowie uczą się jeszcze mniej, bo im się mniej chce. Efektem tego jest kolejne obniżenie wymagań, „bo uczniowie nie potrafią, bo za trudne”. I tak w kółko to samo…
I tak zaczynam się zastanawiać, po co to??!! Po co w ogóle uczyć, skoro zamiast wymagać rzetelnej wiedzy, mam „starać się” zrozumieć co uczeń miał na myśli i jak się domyślę to wystarczy. W związku z tym czytam potem kwiatki w sprawdzianach „Me names is Patryk” albo „fiveeti sewen” (powinno być „my name is Patryk” i „fifty-seven”). I co, mam to zaliczyć? Bo intencja jest zrozumiała bez wątpienia, przynajmniej dla mnie. Tylko właściwie dlaczego mam kogoś skazywać na rozszyfrowywanie złotych myśli ucznia, skoro jego obowiązkiem jest się tego nauczyć i nie robić byków. Ja wiem, że można nie mieć serca do języków, że można ich nie rozumieć, ale jednak słówek trzeba wykuć się na pamięć i nie ma tu większej filozofii.
Pamiętam, jak w szkole pani nie chciała mi postawić szóstki, bo napisałam zdanie POPRAWNIE, ale nie tak, jak ona chciała. Kłóciłam się o tą popapraną szóstkę, jak o nic innego w moim życiu, bo chciałam iść na filologię angielską. Wykłóciłam w końcu, ale wiele mnie to kosztowało. Przypominam jednak, że ja to zdanie napisałam bez błędu, spójnie i logicznie. Nie było wtedy mowy o „komunikacji”, bo komunikacja to była poprawność i bezproblemowe zrozumienie interlokutora. Nie było mowy o tym, żeby nauczyciel musiał domyślać się, co uczeń ma na myśli i jak zgadnie, to mu postawi dobrą ocenę. Trzeba było UMIEĆ. No i człowiek uczył się i musiał umieć. Jeden lepiej, drugi gorzej, tak bywa na każdym przedmiocie (ja byłam tępa z bilogii, ale podstaw nauczyć się musiałam, choćby na pamięć). Jednak na pewno żaden nauczyciel nie musiał domyślać się, co mam na myśli, bo jak robiłam błędy i gadałam bzdury to dostawałam banię i nie ma przebacz…
Podobne podejście mam do „zaliczeń” egzaminu gimnazjalnego czy matury. Pomijam już słynną amnestię dla maturzystów, którą zafundował nam minister Giertych, bo to już przeszłość i legenda. Mówię tylko i wyłącznie o tych nieszczęsnych 30%. No cóż, będę bezwzględna i być może niesprawiedliwa, ale uważam, że nawet małpa napisałaby na te 30%. Kilka pytań testowych, kilka trafień i po sprawie, taki człowiek ma maturę! Nie wiem, ile trzeba było mieć procent, kiedy ja zdawałam maturę, bo inaczej się wtedy oceniało, ale nie było szans na ściemnianie. Pisało się pracę i trzeba było wiedzieć, o czym się pisze. Potem studia, gdzie co bardziej sympatyczni wykładowcy dawali zaliczenie przy 60 procentach, ale byli i tacy, co cenili się na 75% (a to tylko minimalna ocena). Licencjat można było zaliczyć od 60%. Nie ma mowy, żeby ktoś z 30% się przedostał przez sito.
Dlatego właśnie tak bardzo teraz razi mnie i denerwuje wszystko, co wiąże się z „obniżeniem wymagań”, naciskiem na „komunikację” i inne bzdury. Uczniowie się nie uczą, a my tylko im w tym pomagamy. Kurczę, tak mnie szlag trafił, że nie mogę dalej pisać :(.

poniedziałek, 28 września 2009

Zero wstydu.


Jest sobie uczeń, powiedzmy Jacuś. Tenże Jacuś regularnie psuje nauczycielom nerwy na lekcjach nie tylko przez znikomy poziom wiedzy, a często jakikolwiek jej brak, ale również przez to, że jest po prostu bucem. Pewnie nie powinnam tak mówić, dostanę cięgi, ale taka jest prawda i skoro mogę w ten sposób nazwać dorosłego, to mogę i dziecko. Cham nieprawdopodobny, bezczelny, awanturuje się z uczniami, za nic ma nauczycieli. Uczeń jakich wiele tak ogólnie teraz w polskich szkołach, ale ten naprawdę działa na nerwy, jak mało kto. Nadszedł czas interwencji u rodziców Jacusia. I tu zaczyna się zonk.
Bo Jacuś to eurosierota. Rodzice pojechali na zarobek, a Jacuś został pod opieką pełnoletniego brata. Brat, jak wiadomo, posłuch ma u Jacusia znakomity. Pewnie wieczorami oboje nabijają się z głupich nauczycieli, że cały czas narzekają. Z rodzicami żadnego kontaktu. I tak cały rok nauczyciele męczą się z Jacusiem w imię mniejszego zła. Można by iść do sądu i burzyć się o brak opiekuna, ale Jacuś pełnoletniego opiekuna ma. Rodzice pieniądze przysyłają, dzieci żyją, rodzice dzwonią, interesują się, a że do szkoły nie dzwonią i z nauczycielami nie chcą rozmawiać to już inna bajka. Efekt do przewidzenia, Jacuś zostaje w klasie trzeciej gimnazjum na drugi rok. 
Przyjeżdżają rodzice. Jacuś nadal nie rokuje nadziei na bezbolesną współpracę. Wiedzę uważa za zbędny bagaż życiowy, a kulturę za coś dla głupków. Ale teraz można już wezwać rodziców. Hura! No i rodzice w końcu się pojawiają. Problem w tym, że zamiast rozmawiać z nauczycielami, zieją ogniem. Krzyczą, że ich syn jest tu prześladowany, że nauczyciele są wredni, bo mają ciągłe pretensje do ich grzecznego, kulturalnego, bystrego synka! Poprzednia wychowawczyni była zła, bo go prześladowała, a teraz zaczyna się wszystko od nowa! Hańba! Nie jestem pewna, czy wyjechali już z argumentem, że skargę do kuratorium złożą, ale jeśli tego nie zrobili, to z pewnością tylko kwestia czasu. Nauczyciel nie może oczywiście wbić się w tą „rozmowę”, bo nie ma takich kulturalnych słów, które oppisałyby ich bystrego i wspaniałego synka. Poza tym przecież my go prześladujemy, więc cokolwiek powiemy, jest to dalsza część szykanów. I co z takim fantem zrobić? Nic się nie da zrobić, trzeba czekać, co będzie dalej i w razie potrzeby i konieczności bronić się przed wyższą instancją, bo z tym państwem nie da się rozmawiać.
Zastanawiam się, jak można być tak ograniczonym… Najpierw zostawia się dziecko, które i wcześniej nie było aniołkiem, samopas i udaje się, że wszystko jest ok. Potem przychodzi się z awanturą, która w ogóle nie powinna mieć miejsca. Jakby to chodziło o moje dziecko, to chyba bym się ze wstydu spaliła zanim bym poszła do tej szkoły, a w szkole siedziałabym cicho jak myszka i słuchała porad tych wszystkich ludzi, którzy z gruntu jednak chcą mi pomóc. No ale to ja. Inni rodzice nie zawsze są tacy. Ja wiem, że dziecka trzeba bronić do ostatniej kropli krwi, bo taka rola rodziców, ale dzieci trzeba też wychowywać, o czym szanowni państwo chyba zapomnieli.
Sama jestem ciekawa, jak dalej potoczy się sprawa…

poniedziałek, 21 września 2009

Kategorie uczniów.

Dzisiaj zrozumiałam, że jest kilka kategorii uczniów. Oczywiście jest to moja absolutnie subiektywna ocena i tak naprawdę mogłabym tych uczniów podzielić na wiele innych kategorii, ale te kilka w gruncie rzeczy podsumowują całą szkołę.
Pierwsza kategoria to osoby, które nie są niczym zainteresowane, nic nie robią, a na dodatek przeszkadzają i jest to najgorsza kategoria dla nauczycieli. Delikwent nie tylko się nie uczy, nie obchodzi go lekcja w najmniejszym stopniu, to jeszcze robi, co może, żeby nam siebie obrzydzić. Dyskutuje, przeszkadza, pyskuje, rozprasza innych. Jednym słowem-katastrofa. Rodzice zbyt często nie interesują się takim dzieckiem lub też wsadzają go do kategorii ADHD i uważają, że to wszystko usprawiedliwia. Tacy uczniowie nie muszą, ale mogą być nawet agresywni. Często wyzywają innnych, dokuczają im, nie reagują na nic. Nie pomagają rozmowy z nimi, z rodzicami, z pedagogiem, niejednokrotnie nie skutkują nawet rozmowy z kuratorem (owszem, są i tacy w mojej szkole). Z takim nie da się wygrać, bo tak naprawdę nie ma na niego siły. Jedyne co można osiągnąć to wysłanie go do ośrodka, ale gratuluję szkole, której się to uda. W ośrodkach na miejsce czeka średnio około 200 osób (nie mówiąc o takich, którzy lądują tam w trybie natychmiastowym), tak więc zanim taki delikwent dotrze na szczyt listy, osiąga pełnoletniość i możemy sobie nadmuchać.
Drugi typ to pozornie grzeczny uczeń, który jednak nic nie robi. I kiedy piszę nic, to naprawdę mam na myśli NIC. Nie ma lub nie otwiera książki, nie prowadzi zeszytu, na wszystkie pytania odpowiada „nie chce mi się” albo „nie wiem” i na tym kończy się rozmowa. Uważa, że skoro jest spokojny, nie rozmawia, nie przeszkadza to wszyscy powinni się od niego odczepić. Pół biedy jeszcze, jeśli rodzice mają na takiego delikwenta jakiś wpływ-wtedy jeszcze może coś z niego być. Jeśli nie, biada. Będzie grzeczny nadal, ale pod względem wiedzy stanie się koszmarem nauczyciela. Nie wie, bo nic nie robi, a to dla nauczyciela taka sama hańba, jak uczeń rozrabiający.
No i trzecia kategoria, nader rzadka. Uczeń, któremu się chce i który się stara. Nie mówię, że musi być geniuszem, umieć wszystko w przedmiocie, wybijać się, ale oprócz bycia spokojnym, stara się czegoś nauczyć. Może mu nie wychodzić, może dostawać same marne oceny, ale widok skupienia na twarzy takiego ucznia wynagrodzi nauczycielowi braki w jego wiedzy. Jeśli na dodatek jest dobry z danego przedmiotu, to tylko nosić go na rękach. Pomyśleć można, że takie jednostki już się nie zdarzają… A jednak! Nawet w mojej szkole tacy się znajdują. I muszę przyznać, że zarówno z tych starających się bez większych skutków, jak i tych doskonałych jestem bezgranicznie dumna. Niemal noszę ich na rękach. Nigdy nie tracę okazji, żeby pochwalić ich rodzicom lub wychowawcy. Nigdy nie tracę okazji, żeby chwalić ich samych.
Kiedyś być może zrobię taki sam ranking dla nauczycieli, ale w tym chyba jednak przyda mi się pomoc jakichś uczniów :).

sobota, 19 września 2009

Strach.


No i nadszedł ten dzień, którego tak bardzo obawiałam się przez całą ciążę. Kiedy o tym czytałam, w duchu podśmiewałam się z tych dziewczyn po cichu, bo myślałam, że przesadzają, są przewrażliwione, nie mają już na co narzekać. A dziś przyszło mi odpokutować za ten cichutki śmiech. Teraz ja czuję się odrzucona, niekochana, niedoceniana, zostawiona na pastwę losu. Oczywiście rozum mówi mi, że te moje żale należy podzielić co najmniej przez dwa, ale niestety mój rozum dzisiaj śpi.
Jestem już w siódmym miesiącu ciąży i jak do tej pory wszystko wydawało mi się być w porządku. Starałam się nie gadać zbyt wiele o dziecku, bo wiem, że chociaż dla mnie jest ono aktualnie najważniejsze, bo we mnie rośnie i czuję je na co dzień, mój mąż nie ma takich odczuć jak ja. I to było ok. Rozumiałam to w pełni, bo przecież mężczyźni mają inaczej, nie przeszkadzało mi to. A dzisiaj mnie dopadło…
Czuję się gruba, nieatrakcyjna, odepchnięta. Mąż dzisiaj na mnie warczy, bo w pogoni za byciem idealną czegoś tam zapomniałam. Chciałam rzetelnie wykonywać swoje obowiązki w pracy, być dobrą gospodynią domową, a w międzyczasie jeszcze latać na korepetycje. Efekt-stan permanetnego przemęczenia i niewyspania. Kiedy wracam do domu, mam siłę już tylko na to, żeby paść na łóżko i spać. Nie mam siły oglądać filmów, dyskutować o czymkolwiek, zająć się czymkolwiek.
Kobiety pewnie powiedzą: ależ to normalne, przecież jestem w ciąży. Tylko że ja tak nie chcę. Nie powiem, że dziecko zaczęło mi przeszkadzać, bo tak nie jest. Kiedy czuję, jak te małe nóżki czy rączki próbują mnie kopać, usta same mi się uśmiechają. Ale jednak to właśnie dziecko zmieniło coś między nami. Gdybym miała opisać, co konkretnie, nie byłabym w stanie tego zrobić. To gdzieś wisi między nami, jak jakaś mgła, która coraz bardziej nas rozdziela.
Zastanawiamy się, jak to będzie z dzieckiem, kiedy już przyjdzie na świat i zabierze nam cząstkę nas. Zaczynam się tego coraz bardziej bać. Teraz mamy spokój, ciszę, czas dla siebie. Potem będzie już tylko dziecko. I wiem, że to jest piękne, że przecież inni mają i żyją, ale we mnie dzisiaj wszystko się buntuję. Nie chcę rezygnować z przyjemności. Nie chcę całego życia podporządkować dziecku. Nie chcę zastanawiać się, jak ciężko nam będzie, kiedy dziecko się urodzi. A dzisiaj mnie dopadło…
Rozum śpi, obudziły się moje demony. Boję się…Boję się, że mój mąż się ode mnie oddala (a może to ja oddalam się od niego). Boję się, że nie jestem już dla niego dobrą żoną. Boję się, że on nie do końca chce tego dziecka i nawet sam przed sobą nie chce się do tego przyznać (no dobrze, rozum mówi, że jestem głupia, ale rozum śpi…). Boję się, że już nic nie jest takie samo, a  w tym nowym układzie się gubię. Boję się, że ja sama już tak bardzo przyzwyczaiłam się do tego dziecka, że jestem gotowa zamęczyć nim mojego męża.
Mój rozum nie śpi. On zniknął, niby sen jaki złoty…

czwartek, 17 września 2009

Ciężki dzień.


Oj, nerwy dzisiaj były, jak nie wiem co. Ciężko jest to wszystko przedstawić tak, żeby każdy mógł zrozumieć (zwłaszcza ten, który o pracy nauczyciela wie niewiele:)), ale postaram się.
Zaczęło się od tego, że po południu mieliśmy zostać na specjalne zebranie Rady Pedagogicznej, a dokładnie zostać mieli nauczyciele, którzy uczą klasy 2a i 2b. Zostaliśmy, a jakże, wyjścia nie było. Temat: rodzice przychodzą i skarżą się, że nauczyciele nic nie robią, dzieci się nudzą, a dyscypliny brak. Rodzice szantażują nas wypisaniem dziecka ze szkoły, co w efekcie grozi połączeniem klas i zmniejszeniem etatów. Tak więc i rodzice, i pani dyrektor mają na nas haka. Tylko, że o jakim haku mówimy, skoro nikt nie wie tak naprawdę, o co chodzi… Pani dyrektor bowiem postanowiła nie ujawniać ani nazwisk rodziców, którzy przyszli na skargę, ani nauczycieli, co do których pretensje zostały zgłaszane. W związku z tym siedzimy sobie przez godzinę i gadamy o niczym właściwie, czego wnioskiem ma być: co robić dalej?
Tyle że kto i co ma robić dalej, skoro nie wiadomo, o co chodzi? I tak na okrągło… W końcu pada wniosek, żeby ujawnić, o kogo chodzi, zrobić konfrontację, bo inaczej się nie da. Na zebraniu pani wicedyrektor wydelegowana przez panią dyrektor, bo główna na jakimś spotkaniu. Słyszę:
-To trzeba powiedzieć pani dyrektor.
-To trzeba powiedzieć.-odpowiadam bezczelnie, bo w końcu to ona ma taki obowiązek.
Wnioski: nie wiem. Przykro mi. Siedziałam na spotkaniu godzinę, każdy pogadał i ponarzekał, ale w gruncie rzeczy żadnych wniosków nie było, bo nie było ich z czego wysnuć.
Co w takim razie wynikało z tych pogaduszek… Ano to, że wkrótce chyba będziemy musieli tańczyć na rurze, bo przecież uczniowie się nudzą i trzeba zrobić coś, co ich zainteresuje. Nooooooooooo, z całą pewnością nie będzie to zdobywanie wiedzy, bo jakże to tak?! Uczyć się w szkole?! A ja pytam, czego ja mam uczyć, jak, skoro na ostatniej lekcji czworo z niemal dwudziestu uczniów miało książkę. Reszta siedziała sobie, nic nie robiła całą lekcję, co najwyżej gadała. Jak ich ochrzaniłam to się uspokoili, ale do odpowiedzialności się nie poczuwają. Jak oni mają się nie nudzić, skoro w ogóle nie mogą wiedzieć, o czym ja mówię, nie mając książki przed sobą? Nie wspomnę nawet o uczniach, którym wydaje się, że wszystkie rozumy pozjadali i wszystko już umieją, a błędy robią takie, że aż zęby od zgrzytania bolą.
-Dlaczego nic nie robisz?-pytam.
-Bo ja to umiem i się nudzę.
No to zadaję proste pytanie z aktualnego tematu. Delikwent bredzi tak, że aż paznokcie mnie bolą. Udowadniam mu błędy, zwracam uwagę, że jednak nie wie wszystkiego i powinien trochę uważać. Widzę głupie miny i dąsy, delikwent wie lepiej. Obraził się na mnie, bo udowodniłam mu, że ma zbyt wysokie mniemanie o sobie. Nie wygram. Skoro pani dyrektor nie daje mi szansy na obronę, na konfrontację, żeby uświadomić rodzicom, że ich dzieci nie są kryształowe, a nauczyciele nie są nierobami.
Mój wniosek: albo oni, albo ja. Zamierzam rozpocząć walkę. Może nie brzmi to szlachetnie, ale mam dość pięknych słówek. Dość mam nazywania uczniów bezczelnych-niesfornymi, a beznadziejnych rodziców-niewydolnymi wychowawczo. Dlatego właśnie zamierzam ich zgnębić, Wydam majątek na telefony, bo zamierzam dzwonić do rodzica za każdym razem, kiedy uczniowie nie mają podręczników albo nadepną mi na odcisk w jakikolwiek inny sposób, ale trudno. Zamierzam robić kartkówki co lekcję, bo dość mam powtarzania cały czas tego samego. Oj, jeszcze kilka rzeczy zamierzam, ale post już za długi nieco, poniosło mnie. Wyniki przedstawię pewnie wkrótce.

niedziela, 13 września 2009

Moja pani doktor.


Ostatnio bardzo dużo czytam na temat lekarzy. I, oczywiście, nie są to zbyt pozytywne opinie. Lekarze są podobno nierobami, czekającymi na łapówki, cały czas się skarżą, że zarabiają za mało i wciąż chcą więcej, spóźniają się, olewają pacjentów, i tak dalej, i tym podobne. Brzmi podejrzanie znajomo, bo nauczycielom w gruncie rzeczy zarzuca się to samo, ale to nieistotne. Wielokrotnie spotkałam się z lekarzami, którzy takim złym opiniom wystawiają cudowną laurkę. Spóźniali się po pół godziny albo godzinę, a do pacjentów nawet „przepraszam”, podczas badania sugerowali, że się jest hipochondrykiem zamiast badać, olewali to, co pacjent mówi, bo oni już wiedzą lepiej, że symulant po zwolnienie tylko przyszedł… Dużo by opowiadać. Dlatego właśnie kwestia odbijania kart tak bardzo mi się spodobała. W końcu można by stwierdzić konkretnie, ile pracują lekarze i doprawdy mogłoby się okazać, że wcale nie tak mało, jak nam się wydaje (albo wręcz przeciwnie, dokładnie tak mało, jak nam się wydaje).
Słyszałam kiedyś, że podobny eksperyment przeprowadzono na nauczycielach, jako że mamy obowiązek pracować po 40 godzin tygodniowo i chcieli nas sprawdzić, ale bardzo szybko z tego zrezygnowano. Otóż okazało się, że za nadgodziny (tak, tak, ponad 40 godzin tygodniowo) trzeba nauczycielom zapłacić tak dużo, że aż się kuratorium przestraszyło. Nie wiem, czy tak faktycznie było, ale wcale bym się nie zdziwiła i chętnie bym podbijała taka kartę, żeby dyrekcja nie mogła mnie wezwać po przepracowaniu tych 40 godzin tylko dlatego, że nie ma żadnego dowodu na to, ile tak naprawdę pracuję. A tak to w każdje chwili jestem na każde zawołanie…
Ok., wróćmy do lekarzy (dodam tylko, że piszę o lekarzach, którzy przyjmowali mnie na NFZ, bo prywatnie to w ogóle jakoś inaczej…). Są lekarze, których zachowanie woła o pomstę do nieba i to jest fakt, w każdym zawodzie znajdą się czarne owce. Jednak spotkałam w życiu i takich lekarzy, którzy zasłużyli na najwyższe odznaczenia, nagrody i inne dowody uznania. Do takich właśnie lekarzy zalicza się moja pani ginekolog, do której z racji ciąży chodzę ostatnio bardzo często. Nie będę tu opisywać, ile nerwów zabrało mi znalezienie dobrego lekarza, bo to by wystarczyło na nowy post. Faktem jest tylko, że w końcu się udało i trafiłam do tej właśnie pani doktor. Idąc do niej na wizytę nie ogarnia mnie strach, co zdarzało się wcześniej aż nazbyt często, jako że wizyty u lekarza tej specjalizacji generalnie nie należą do komfortowych. Nie boję się pytać, bo wiem, że na każde pytanie dostanę rzeczową i mądrą odpowiedź. Pani doktor zawsze infromuje mnie o tym, co robi bądź zamierza zrobić. Czuję się w jej gabinecie niemal jak w domu, ufam jej bezgranicznie, czuję się doinformowana, bezpieczna, spokojna.
Nie da się jej nachwalić, nie sposób powiedzieć, ile jej zawdzięczam. To można zrozumieć tylko wtedy, kiedy trafiało się na złych lekarzy, a tu nagle taka zmiana. Trzeba też dodać, że akurat TEN lekarz jest dla kobiety bardzo ważny, bo ani te wizyty miłe, ani komfortowe, ani przyjemne. I dlatego dobry lekarz ginekolog jest na wagę złota.
Oby więcej było lekarzy tak wpaniałych, jak moja pani doktor. I to we wszystkich specjalizacjach.

piątek, 11 września 2009

Coś optymistycznego.

W naszym zawodzie łatwo jest narzekać, bo jest na co. A to dzieci niewychowane, trudne, uczyć się nie chcą, a to papierkowa robota się pleni i nie ma na nią czasu, a to rodzice mają pretensje, a to pensja nie taka… Oj, trochę by się tego znalazło. Jednak tym razem napiszę coś optymistycznego, bo tak mi się ładnie tydzień skończył, że grzech byłby nie napisać.
Pierwsze klasy zawsze są dla nas wielką niewiadomą. Przychodzą nowe dzieciaki do gimnazjum i nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. Czy będą dobrze się zachowywać? Czy da się je ujarzmić? Czy ich polubię? I najważniejsze-czy będą coś umieć? Mnie gnębi zwłaszcza to ostatnie pytanie. Nie mówię, że oczekuje cudów, ale zbyt często dzieci nie umieją, bądź udają, że nie umieją niemal niczego. Najprostsze słówka sprawiają im trudność, podstaw gramatycznych brak, nawet w zabawie nie mogą uczestniczyć, bo nie mają podstawowych wiadomości. Nie chciałabym tutaj obwiniać nauczyciela z podstawówki, bo nic o nim/niej nie wiem, ale brzydko mi to pachnie. Ponadto nazbyt często dzieci wrzucane są do jednego wora, do jednej klasy, podczas gdy poziom ich wiedzy różni się diametralnie. Na przykład jedni uczniowie uczyli się tylko w szkole, podczas gdy inni uczęszczali również na lekcje prywatne. Jedni uczyli się rzetelnie i regularnie, podczas gdy inni „olewali” naukę. No, ale miało być bez narzekań :).
Otóż w tym roku również był ten dreszczyk niepewności. Nie tylko związany z „nowymi”, ale również z tymi, którzy przeszli dalej. Jak się zmienili? CZY się zmienili? Jak to będzie tym razem? Wrzesień to właśnie czas na takie wyczuwanie się, poznawanie na nowo. Ponieważ pracuję w tej samej szkole dwa lata, mam małe porównanie. W zeszłym roku wiele się nie zmieniło. Pierwsze klasy przyszły trudne, pracowało się nader ciężko. Ci, którzy już byli starymi wygami też potrafili dać popalić. A może to ja byłam taka „czepialska”? Zastanawiam się, bo ten rok jest inny.
Na początek klasy starsze. Dzieciaki uspokoiły się, „uczłowieczyły”, nie przeszkadzają tak bardzo, uważają, odpowiadają. Czegoś się jednak nauczyły mimo wszystko i aż mi się sama mordka śmieje, kiedy to piszę i uświadamiam sobie, że to prawda. Więcej ich teraz pytam, zmuszam do odpowiedzi, bo zauważyłam, że zaniedbywałam to do tej pory. A oni zamiast się migać, starają się wysilić. Nie wszyscy, za dobrze by było, ale piszę dzisiaj tylko o cudownych przypadkach. Ci uczniwie pracują, zapisują, robią ćwiczenia. Miło się na to patrzy, miło o tym opowiada. Na przykład trzecia klasa, taki powiedzmy „Arek”. Dwa lata siedział w ławce, niby nie przeszkadzał, przynosił zeszyt i książkę, nawet ją otwierał, ale nie pracował. Lenił się i nie było sposobu, żeby namówić go do jakiejkolwiek współpracy. Przechodził z roku na rok psim swędem, jakoś tam te sprawdziany na dwóję pisał. W tym roku zmiana. Wszystko notuje, odpowiada, rozumie. Nie ukrywam, że wymagało to pracy nie tylko wychowawcy, ale też placówki pozaszkolnej, ale grunt, że przyniosło efekty.
Klasa pierwsza, „nowi”. Lekcja druga, powtórzenie z podstawówki. Pięknie. Trochę nawet zbyt pięknie, żeby było prawdziwe. Odpowiadają na wszystkie pytania, z początku nieco nieśmiało, bo nie znamy się jeszcze, ale z czasem, grupowym wysiłkiem, prześcigają się w odpowiedziach. Myślę sobie, nie chwalmy dnia przed zachodem słońca, zobaczymy co będzie później. Lekcja kolejna-nowy temat. Niby nie taki nowy, bo powinni coś tam umieć, więc na początek burza mózgów. Spodziewam się drogi przez mękę, a tu kaszka z mleczkiem. Do tego stopnia, że materiał na jedną lekcję robię w 15 minut. Kurczę, jestem pod wrażeniem. Trzecia lekcja tak samo. Rozpęd mają jak złoto. Grzeczni, pracowici, notujący. Miło z taka klasą pracować!
Ja wiem, że sukcesy po początkowych problemach smakują nieco lepiej, ale jednak miło jest „dostać” nową klasę, z którą nie trzeba przechodzić piekła tylko po to, żeby potem zbierać owoce swojej pracy. Dlatego w końcu uważam ten rok za otwarty i początkowo BARDZO UDANY :).

piątek, 4 września 2009

Jak ten czas leci...

Jestem w raczej melancholijnym nastroju, spowodowanym zakończeniem pierwszego tygodnia pracy. Jaki był? Za szybko się skończył, żebym miała jakiekolwiek głębsze przemyślenia, ale nic to, nadrobię po pierwszym zebraniu w poniedziałek. Kilka wspaniałych obserwacji jednakowoż uczyniłam i jak zwykle z jednej strony mnie one zdumiały, z drugiej strony wcale.
Po pierwsze, pamięć moich uczniów… albo uczniów w ogóle, bo w sumie jest to reguła, nie wyjątek. Wracamy do szkoły, powtarzamy najprostsze rzeczy, które powinny być dla nich, jak tabliczka mnożenia, jak inwokacja „Pana Tadeusza”, a tu trafiam na zmowę milczenia. NIC. Ani słówka, ani odmiany czasownika „być”, ani jednego samodzielnego zdania. Myślałby kto, że jak się uczą od podstawówki to coś tam zapamiętają, ale złudne moje nauczycielskie nadzieje. Pierwsze dni, a nawet tygodnie to żmudne powtórki, które tak naprawdę nie pomagają, bo nie uczą się w domu, a 45 minut to za mało. Dlatego w tym roku zrezygnowałam z powtórek. Podyktowałam tylko tematy, które były i które muszą zostać przez nich powtórzone na bazie starych podręczników i zeszytów. Stałam się bezwzględna, bo dość mam marnowania czasu na powtórki, które nic nie dają. To właściwie nie są powtórki tylko uczenie tego samego od nowa, a to nie ma sensu, że już nie wspomnę o tym, że nie ma na to czasu.
Druga sprawa to kwestia kultury. Wchodzi sobie uczeń do sali, siada w ławce, czapka na głowie (swoją drogą powinnam się chyba cieszyć, że bez papierosa w zębach i bez nóg na ławce).
-Zdejmij czapkę.-to ja.
-A dlaczego? Tu nie ma krzyża.-to on.
Fakt, nie mam krzyża w sali,bo sobie tego nie życzę i jak na razie nikt mnie do tego nie zmuszał, na szczęście. Zastanawiam się jednak, jakim cudem doszedł on do wniosku, że skoro w klasie nie ma krzyża to wszystko mu wolno. Myślałby kto, że jak krzyż wisi, to zachowuje się lepiej… nic z tego, ale brak tegoż jest doskonałą wymówką. Dlatego właśnie mało szału nie dostaję na tego typu odzywki, które może nie są na porządku dziennym, ale na pewno zdarzają się bardzo często. I, mówiąc szczerze, męczy mnie to. Zastanawiam się w takich chwilach, dlaczego kiedyś tego nie było. Nie przypominam sobie, żeby w mojej szkole można było tak fikać nauczycielowi. A jak się fikało, to się dostawało od rodziców i po delikwencie. Teraz rodzice nie potrafią utrzymać dzieci w ryzach, licząc na wychowanie w szkole, a my nie mamy na to ani warunków, ani narzędzi.
I tym smutnym akcentem kończę na dzisiaj.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Mała zmiana...

Szykuje się mała zmiana. Jak do tej pory, w trakcie wakacji, pisałam o wszystkim i o niczym. Jakieś opinie, jakieś narzekania. Wielkimi krokami zbliża się rok szkolny, zmieni mi się życie, więc zmieni się też blog. 
Jak wiadomo, szkoła to kopalnia... Zastanawiam się tylko, kopalnia czego. Talentów? Chyba nie u mnie. Już raczej praca nauczycieli, jak na kopalni-ciężka, brudna i niewdzięczna. Jednak przede wszystkim pełna jest perełek, zarówno tych pięknych, jak i tych zepsutych. Dlatego właśnie zamierzam skupić się na pisaniu o szkole, czyli o czymś, co znam najlepiej (tak uczył mistrz Stephen King). Oczywiście nie tylko, to by było nudne, ale czuję, że praca znowu zawładnie moim życiem, więc i moim blogiem. Zamierzam odsłonić kulisy zawodu nauczyciela, opisywać (czasem złośliwie,  a czasem nie) swoich uczniów, obgadywać innych nauczycieli (jednakowoż z zachowaniem maksimum anonimowości). 
Już teraz właściwie od tygodnia łażę do pracy. Papiery, papiery i tylko więcej papierów. Dostaliśmy od rządu jedną godzinę pracy gratis, czyli jedną godzinkę zegarową odbębniamy charytatywnie. Słodko :) No ale cóż, niech i tak będzie. Trzeba się było zastanowić i opisać, co też zamierzam na tej godzinie robić. Postanowiłam oświecać młode umysły i prowadzić zajęcia wyrównawcze, co przy moich uczniach oznacza właściwie stuprocentową frekwencję. Oczywiście nie mam zamiaru ryzykować i liczyć na to, że uczniowie zjawią się z własnej woli (buahahaha!), postanowiłam, że zajęcia będą obowiązkowe, a pani dyrektor ochoczo się zgodziła. 
Ale jak tu zdecydować w sierpniu, co też będę robić przez cały rok? Jakie problemy będą mieli uczniowie? W czym będą potrzebować pomocy? Tego nie wiem, wróżką nie jestem. Jednak napisać muszę. Napisałam, a jakże, jak mus to mus. Napisałam co tylko mi klawiatura pod palce podpowiedziała, czyli wszystko. Podejrzewam, że nie pomyliłam się wiele, znając poziom wiedzy swoich uczniów, ale to pisanie mimo wszystko było tylko stekiem bzdur, bo człowiek nie jest w stanie przewidzieć, w czym uczniwie będą potrzebowali pomocy. Jednak w rządzie wiedzą lepiej, co jest nam potrzebne, a co nie, więc mamy się nie wychylać i produkować papierki. 
Kolejne papierki to plan pracy na cały rok. Połowa nauczycieli nie przyszła (a narzekamy na uczniów, o zgrozo), więc dostały im się zadania, których nikt inny nie chciał. Nieobecni nie maja prawa głosu. Ci, którzy byli, nie zawsze słuchali, bo i tak będzie co ma być, a papier wszystko przyjmie. W poniedziałek Rada Pedagogiczna. Ciekawe, jaka będzie frekwencja.
I tak do grudnia. Potem już tylko niemowlę. 

Reklamy.

Zdarza mi się oglądać reklamy. I to nie tylko dlatego, że wciskają się one w sam środek filmu czy występują pomiędzy moimi ulubionymi programami, ale po prostu dlatego, że to lubię. Oczywiście nie za każdym razem, bo powtarzane po tysiąc razy mnie nudzą, ale gdy pojawia się jakaś nowa reklama, zatrzymuję się na chwilę i ją oglądam. To takie niemal hobby. Zastanawiam się przy tym, co kierowało ludźmi tworzącymi daną reklamę, dlaczego ona jest taka, a nie inna-zwyczajnie staram się je ocenić.
Zazwyczaj reklamy mnie drażnią. Coś takiego w nich jest, że oglądając je, czuję się albo jak ktoś, kogo na daną rzecz nie stać, albo jak ktoś, kto jest na tyle głupi, żeby daną rzecz kupić, wierząc w te wszystkie cudowności, które dany produkt ma mi zapewnić. Jednak jest kilka rzeczy w reklamach, których nie toleruję.
Po pierwsze, wszystko jest taaaaaakie idealne. Jeśli to samochód, to drogi są piękne i puste, bo przecież nie można pokazać korków czy polskich, dziurawych dróg, po których tenże pojazd się posuwa. Jeśli kosmetyki, to kobiety bądź mężczyźni są piękni, młodzi i bez żadnych wad. Nawet jeśli jest to kosmetyk do zmarszczek to nie ma takiej opcji, żeby coś odbiegało od ideału, chociaż wiadomo, że JAKIEŚ zmarszczki ma każdy, choćby kurze łapki od uśmiechu. Aha, no i te panie uśmiechać się za bardzo nie mogą, bo te kurze łapki będzie widać, wystarczy jakiś wymuszony grymas podobny do uśmiechu. Jeśli to jogurt poprawiający pracę jelit, to wszystkie brzuchy są idealnie płaskie (dozwolone ewentualnie brzuszki ciążowe). Wszelkie inne produkty przedstawiają same piękne kobiety i samych przystojnych mężczyzn.
Po drugie, teksty. Czasami jak słyszę kwestię wypowiadaną przez aktora, to wszystko we mnie krzyczy. Jak choćby reklama, w której synek chce kupkę, ale tylko u Tomka, bo tam jest coś, czego w domu nie ma (nie powiedziałam, że zapamiętuję produkty). Albo wrzeszczący (śpiewający?) pan, który drze się na pół c, bo to półcenowa oferta. Ostatnio pojawia się reklama jakiegoś faceta w rajtuzach, który wszystkich zawstydza, bo zawsze jest u niego czegoś o 50% więcej. Albo reklama, gdzie panie próbują dowiedzieć się, jaki to ból głowy ma ich koleżanka, wydając z siebie różne dźwięki. Doprawdy, zastanawiam się czasami, jacy ludzie to wymyślaja i piszą i kto im to pozwala zrealizować.
Po trzecie, adresaci. Mam wrażenie, że zęby myją tylko młodzi ludzie, piorą tylko szare kury domowe, do fast food’ów chodzą tylko atrakcyjni młodzieńcy i piękne kobiety, włosy myją jedynie panie z długimi włosami, ewentualnie panowie z łupieżem, etc. Każdy produkt ma swojego adresata, żeby nie powiedzieć target (aaaa, nienawidzę tego słowa) i ja to rozumiem, ale dlaczego wszystko jest zawsze takie samo? Żadnej różnorodności, jakby w tych reklamach występowały klony.
Jednak nie przeczę, są i reklamy, które naprawdę mi się podobają i nie mam do nich zastzreżeń. Zrobione są z jajem, mają w sobie coś, czemu nie można się oprzeć, nawet jeśli są zbyt idealne czy skierowane do konkretnej grupy odbiorców. Uwodzą jakimś szczegółem, czasami melodią, czasami osobą, czasami optymizmem czy humorem. Żeby tak kilka wymienić-metoda na głoda, dawniej babcia, która na motorze jeździła po benzynę. Miło zrobione, chwytliwe, ciekawe, niebanalne. Można? Można, ale nie zawsze się chce.

sobota, 22 sierpnia 2009

Rodzice głupsi od dzieci.

Zawsze lubiłam oglądać programy, gdzie nianie wychowują dzieci. Namiętnie oglądam i męczę męża tymi  programami, nie tylko polską Supernianią, ale też wydaniami angielskimi czy amerykańskimi. Po pewnym czasie stałej obserwacji zdałam sobie jednak sprawę, że te nianie tak naprawdę nie wychowują dzieci, ale ich rodziców. I to mnie trochę przeraziło. Nie powiem, że sama będę idealną mamą, bo tego nie wiem. Niemniej wiem, czego robić nie wolno, czego robić się nie powinno, bo robi się krzywdę dzieciom. Widzę jednak coraz częściej, że wielu rodziców tego nie wie, nie czuje, że dziecko to też człowiek i nie powinno w wieku 4 lat robić siusiu w pieluszkę czy w wieku 7 lat spać z mamą w łóżku, bo mu to nie służy. Już nie wspomnę o braku reakcji na przemoc, kiedy dziecko bije rodzeństwo czy też rodziców, bo „ono jest małe, niesforne i wyrośnie z tego na pewno”. I to mnie przeraża.
Przykład pierwszy z brzegu, świeży, bo właśnie odeszłam od telewizora :) (niania angielska, rodzina chyba amerykańska). Rodzina dwa plus trzy, dwójka chłopców w wieku 6 i 3 lata i dziewczynka 18 miesięcy. Ojciec bardziej zajmuje się gołębiami, bo to jego hobby, matka zajmuje się trójką dzieci i całym domem. Stereotypowo pomyślałam, że z tatusiem to będzie problem, bo skoro on ma swoje hobby i zdanie, że to żona powinna zajmować się dziećmi, to do reform podchodzić będzie ciężko. Kurczę, przepraszam, nie powinnam myśleć stereotypowo, pokarało mnie.
Ojciec dostosował się do porad niani natychmiast, bez dyskusji zaczął pomagać swojej żonie i zajmować się dziećmi. Dzieci w sumie też dość szybko przyzwyczaiły się do zmian. Za to matka… Szkoda słów. Ona będzie spać z dziećmi w jednym łózku, bo to jej sprawia przyjemność, lubi mieć dzieci przy sobie i się do nich przytulać. Ona będzie pozwalać synkowi siusiać w ogrodzie [sic!], bo on tak chce i boi się łazienki. Ona będzie nosić dziecko cały czas na ręku, bo tak lubi. Ona nie będzie konsekwentna, bo jak dzieci płaczą to trzeba im dać wszystko, czego chcą. I tak na okrągło. Krzyczeć mi się chciało i zastanawiałam się, czemu ta niania nie przemówi jej do rozsądku. W końcu porozmawiała z nią, matka wyglądała, jakby w ogóle nie wiedziała o co chodzi. Jednak po rozmowie z mężem, bo ten najprędzej się nawrócił i zaczął zwracać uwagę żonie (dzięki Bogu za takich mężów), zaczęła w końcu myśleć bardziej logicznie. Oczywiście, jak zwykle w takich programach, wszystko dobrze się skończyło i cała rodzina stała się idealna i szczęśliwa, ale to już inna bajka.
Ile razy oglądałam programy, gdzie dzieci były rozwydrzone, krzykiem wymuszały, co tylko się dało, biły i wyzywały rodzeństwo i rodziców, niszczyły wszystko na swojej drodze, bo tak… Nie mam pojęcia, jakim cudem rodzice doprowadzili swoje dzieci do takiego stanu, bo przecież skądś się to musiało wziąć. Dzieci nie rodzą się takie, ale są takiego zachowania uczone. Normalne przecież, że dzieciaki wypróbowują rodziców-ich cierpliwość, ich konsekwencję. I normalne jest, że rodzic powinien postawić jasną granicę, co wolno, a czego nie. Zauważam jednak, że coraz częściej rodzice tej granicy nie zauważają albo nie chcą jej widzieć, co ma właśnie wymienione wyżej i niżej skutki.
Jak choćby na moim osiedlu. Tuż pod oknem mam plac zabaw, a że mieszkam na parterze to mam okazję przyuważyć to i owo. Lato to moja ulubiona pora roku, ale czasami mam serdecznie dość wrzeszczących dzieci. Rozumiem, że dzieci krzyczą, bo taka ich natura i to jest w porządku. Chodzi mi o przypadki, kiedy to dzieci naprawdę głośno wrzeszczą na siebie albo ogólnie w powietrze, a rodzice udają, że nie słyszą, bo tak im wygodniej. Najczęściej mama siedzi ze swoimi koleżankami i jeśli czasami na swoje dziecko spojrzy to tylko po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje.
Albo autobusy. Jejku, ile razy zdarzały mi się sytuacje, gdy dzieci wchodziły i sadowiły się na jedynym wolnym miejscu, a gdy tylko matka próbowała wziąć je na kolana wrzeszczały tak, że głowa boli. Co robi wtedy matka? Oczywiście odpuszcza i pozwala dziecku na wszystko. Ja rozumiem, że awantura w autobusie jest jej nie w smak, ale skądś się to dziecko musiało tego nauczyć, nie wierzę, że to jego pierwszy raz. Gdyby od początku uczone było, że siada u mamy na kolanach albo wcale, nie byłoby tego problemu.
I coś, co rozumiem najmniej-bicie. Nie wierzę w teorię, że jak rodzic bije dziecko to i dziecko bije rodziców. Ja też dostawałam klapsy, ale w życiu nie wpadłam na pomysł, żeby uderzyć własną matkę! Nie rozumiem, jak rodzic może nie reagować albo reagować ewidentnie za słabo w momencie, kiedy dziecko pozwala sobie na bicie kogoś. Tutaj nie powinno być dyskusji-jasna reakcja rodzica, kara, rozmowa, cokolwiek odnosi skutek, ale stanowcze, konkretne. Tymczasem jakże często tego nie ma. Znam przypadki, kiedy rodzic wybucha śmiechem, bo jak te małe piąstki zaczynają machać to takie słodkie. I na pewno z tego wyrośnie, i jest takie niesforne… TO MNIE PRZERAŻA.
I w końcu wtrącę swoje trzy grosze jako nauczycielka. Skoro dzieci wychowywane są w ten sposób, nie maja pomocy genialnej niani, a potem w efekcie trafiają do takiego gimnazjum, gdzie są już w pełni rozwinięte, a rodzice sobie z nimi stanowczo nie radzą, to co JA mam powiedzieć? Przykład pierwszy z brzegu, z własnego doświadczenia. Dzieciak wyzywa mnie od ku… i szmaty. Jedyne co mogę zrobić to napisać mu uwagę, co robię i wezwać rodzica, co robię. Matka przychodzi, wysłuchuje mojej skargi, kiwa głową i odchodzi bez słowa. Nie słyszę słowa „przepraszam” ani od dziecka, ani od matki. Pewnie powinnam była wezwać policję i żałuję teraz, że tego nie zrobiłam (chociaż jak znam życie to policja by mnie wyśmiała, bo przecież dzieciak jest niesforny-moje „ulubione” słowo). Ta sama matka u pedagoga dochodzi do wniosku, ze ona chce, żeby jej dziecko trafiło do ośrodka, bo przynajmniej w domu byłby spokój! Ludzie, na jakim świecie ja żyję???

środa, 19 sierpnia 2009

Jestem nudna.

Jestem nudna. Nie da się ukryć, że moje życie nie obfituje w ekscytujące wydarzenia. Nigdzie nie wyjeżdżam, nie chodzę na imprezki, nie bywam w modnych klubach, nie mam potrzeby chodzić do drogich knajp (że nie wspomnę o braku w finansach), nie mam żadnego fascynującego czy niebezpiecznego hobby, nie uprawiam sportów… Jednym słowem-nuda.
Kiedyś myślałam, że to straszne. Patrzyłam na Britney Spears, która sukces i dużą kasę zdobyła w wieku kilku czy kilkunastu lat, nadal patrzę na te dzieci, które przemykają się do showbiznesu i stają się gwiazdami, nie tylko w Stanach, ale nawet tutaj. Patrzyłam na to wszystko i myślałam sobie-gdzie w tym wszystkim jestem ja? Dwadzieścia kilka lat i żadnego sukcesu na koncie, żadnych dokonań, nikt o mnie nie słyszał. Kiedyś myślałam, że za mało w życiu przeżyłam, za mało doświadczyłam. Nie byłam nigdy przebojowa, imprezowa ani wyjątkowa. Bolało mnie to.
Teraz już wiem, że głupie to było, jak nie wiem co. Ale mam taka teorię-do wszystkiego się dorasta. Ja w końcu dorosłam do swojego życia. Siedzę sobie w domu i już nie myślę, że szczęśliwsza byłabym, gdybym teraz była na jakiejś imprezie, bo wiem już, że to nieprawda. Owszem, czasem mam ochotę zrobić coś szalonego i niespodziewanego, ale albo jest to zapał słomiany i szybko mi przechodzi, albo to po prostu robię. Już wiem, że nie zniosłabym życia w ciągłym zamieszaniu, na imprezach, w klubach, szalejąc bez opamiętania. To nie dla mnie…
Pogodziłam się z tym co mam nie dlatego, że wiem już, że niczego innego mieć nie będę, ale dlatego, że zrozumiałam, że to lubię. Lubię siedzieć w domu i czytać, surfować po Internecie, oglądać telewizję, chodzić do pracy. Tak, nawet chodzić do pracy, która ma tyle wad, ile tylko można sobie wyobrazić, a jednak ją lubię i jakoś nie mam ochoty zamieniać ją na żadną inną, mimo że lubię na nią ponarzekać. Lubię się nudzić, nic nie robić, wylegiwać się. Lubię robić wszystko na ostatnią chwilę, bo jestem strasznie niezorganizowana. Lubię swoje mieszkanie, mój kącik kochany, do którego wracam zawsze z tym samym entuzjazmem. Lubię wracać do swojego męża i do kota, a niedługo będę lubić patrzeć na swoje dziecko. Lubię spotkać się z przyjaciółmi, których mam naprawdę niewiele. Lubię przewidywalność dnia następnego i nie brakuje mi adrenaliny. Lubię swój zamknięty świat.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Plaże.

Wakacje, upał, piasek, plaża, morze… Któż nie tęskni za takim latem, za takim wypoczynkiem. Oczywiście niekoniecznie w Polsce, bo woda pozostawia wiele do życzenia, ale w sumie nie ma to znaczenia, byle było mokro, ciepło i wesoło. Tylko że czasami można natknąć się na bombę, a mianowicie na plażę nudystów, czy też naturystów, jeśli ktoś woli to określenie. Dla mnie nie ma większej różnicy, gdyż nie należę do żadnej z tych grup, a ponieważ obie stawiają na nagość, więc wrzucę je tu do jednego worka.
Wiele ludzi w Polsce ma zastrzeżenia do plaż nudystów, bo nie podobają im się stare ciała, obwisłe czy za duże brzuchy, jędrne albo już nie piersi, takie czy inne pośladki, że już nie wspomnę o męskich klejnotach byle jak obijających się na widoku. Jeszcze jak ludzie są młodzi i piękni to dochodzi kwestia estetyki, tak bardzo to nie burzy, ale starsi powinni mieć zabronione chodzić na taką plażę, bo to przecież wstyd.
Tymczasem niewielu rozumie, że w nagości nie ma wstydu, wręcz przeciwnie. Rodzimy się nago, podobno stworzeni też zostaliśmy nago (jeśli ktoś wierzy w kreacjonizm). Dlaczego więc tak wilekie jest nasze oburzenie, gdy ktoś obok nas stoi w stroju niejakiego Adama bądź Ewy?
Niektórzy mają opory nie tyle wobec samego siebie, ale wobec dzieci. Jak można prowadzić dzieci na plażę nudystów, propagować w nich rozwiązłość i zboczenia? Jejku, to doprawdy straszne! Tylko że dla dziecka ubrania są naprawdę niepotrzebnym balastem, one mogłyby biegać nago i nie robi to na nich żadnego wrażenia. Ile razy na zwykłych plażach widzi się nagie maluchy? Owszem, dzieci zapytają w końcu dlaczego dziewczynka wygląda inaczej niż chłopiec, ale po wytłumaczeniu zazwyczaj przechodzą nad tym do porządku dziennego. Wśród osób rozumiejących nagość nie ma aż takiej nią fascynacji, staje się ona naturalnym składnikiem życia. Już nastolatki nie znający właśnie anatomii człowieka chętniej ją sobie „oglądają” w różnych warunkach i z różnym skutkiem.
Dlatego zastanawiając się, czy zabrałabym dziecko na plażę nudystów odpowiadam… nie. Jednak nie dlatego, że bym się bała, ale po prostu dlatego, że nie jestem nudystką i ciągnięcie nagle dziecka na taką plażę nie wydaje mi się ani konieczne, ani edukacyjne. Mam wrażenie, że mojemu dziecku wszystko zostanie spokojnie wyjaśnione w zaciszu domowym na podstawie rysunków albo innych książeczek. Z drugiej strony nie mam absolutnie nic przeciwko naturystom i uważam, że dla nich też powinno znaleźć się miejsce na tym świecie, gdzie mogliby spokojnie się opalać i kąpać. I nie powinno to wzbudzać ani obrzydzenia, ani wątpliwości reszty społeczeństwa. A jeśli kiedyś zdarzy mi się trafić na taką plażę, z dzieckiem czy bez… No cóż, zdejmę tekstylia i będę krakać jak wrony, skoro między nie wchodzę lub też oddalę się po cichu, uśmiechając się pod nosem z życzliwością.


środa, 29 lipca 2009

Młodzież i historia.

Znowu oglądałam TVN24 i znowu przyniósł mi on pomysł na posta. Tym razem chodzi o rozmowę prowadzącego z jednym z bohaterów powstania warszawskiego. Mowa była o uświadamianiu młodzieży. I tu właśnie pomyślałam o dzieciach, które uczę i ich świadomości historycznej i w ogóle świadomości społecznej. Otóż jest ona żadna lub, w najlepszym przypadku, prawie żadna.
Te dzieciaki (gimnazjum) nie rozumieją, o czym się uczą, nie interesuje ich rozumienie, a jedynie wykucie i zapomnienie tych nudnych dla nich faktów. Nie interesuje ich bohaterstwo, powody, dla których walczono, Hitlera uważają za fajnego gościa, a wojnę za wspaniałą rozrywkę. I żaden nauczyciel, żadna lekcja historii tego nie zmieni, oni tego nie zrozumieją, bo do tego trzeba dorosnąć.
Byłam z tą młodzieżą na wystawie „Europa to nasza historia”. Wystawa ciekawa, rzetelna, przygotowana merytorycznie. Okres omawiany to czasy od drugiej wojny światowej niemal do dzisiaj. Różni ludzie opowiadają swoje historie, nie zawsze ciekawe, ale warte tego, żeby przystanąć i posłuchać. Dodatkowo dzień wolny, bo młodzież obowiązywała tylko ta wystawa. Reakcja młodzieży-żadna. Podczas czytania tekstu o drugiej wojnie światowej, o faktach i liczbach, zmuszeni zresztą do tego przeze mnie, nie wzruszyło ich nic. Ani liczba zabitych (nie potrafili sobie tego nawet wyobrazić), ani liczba głodujących, ani żadne inne fakty. Przy zdjęciach ofiar oświęcimskich zatrzymali się na chwilę i było widać, że może by ich to ruszyło, gdyby nie fakt, że jednemu z mężczyzn było widać penisa. I zaczęło się kontemplowanie tejże części ciała, już bez wzruszenia nad zagłodzonym ciałem. Przedstawione historie ludzi nie wzbudziły najmniejszego zainteresowania, nie byłam w stanie ich nawet do tego zmusić. Jedyne, co mogę powiedzieć dobrego to fakt, że zachowywali się stosunkowo dobrze w porównaniu do grupy, która weszła za nami. Nie było wariactwa, nie było rozwalania eksponatów, więc chyba można wycieczkę zaliczyć do udanych. Tyle że był wyścig do wyjścia, żeby jak najprędzej wrócić do domu.
Po powrocie do szkoły żadnych przemyśleń, żadnych wrażeń, żadnych refleksji. Próbowałam dojść do tego, dlaczego tak jest i doszłam do tego, że oni po prostu tego nie rozumieją. I wcale się nie dziwię. Ja w tym wieku dokładnie tak samo podchodziłam do niemal każdego przedmiotu. Jeśli chodzi o faktyczne zdobywanie wiedzy i rozumienie faktów historycznych to rozpoczęłam ten proces dopiero w swoim dorosłym życiu. Po co więc uczyć dzieci czegokolwiek, skoro tak realnie niczego nie zrozumieją ani nie zapamiętają? Nie wiem. Przykro mi, jako nauczycielka powinnam mieć lepszą odpowiedź na to pytanie, ale jej nie mam. Nie wiem, po co uczyć dzieci czegoś, z czego one w ogóle nie potrafią skorzystać.
Niby w szkole uczy się akcji i reakcji, ciągłości faktów, tego, że jedno wynika z drugiego i trzecim się kończy, ale one mimo wszystko tego nie rozumieją i widać to nie tylko w testach kompetencji, ale również w codziennym życiu. Z jednej strony uczymy ich w szkole odpowiedzialności, ponoszenia konsekwencji, a z drugiej strony nie potrafimy tego egzekwować. Bo ja mogę wyciągnąć konsekwencje tylko do pewnego punktu, którym niejeden uczeń się nie przejmuje, takim jak na przykład wezwanie rodzica czy rozmowa z kuratorem. Nic realnego im w związku z tym nie grozi i przez to czują się bezkarni. Jakim cudem w takim razie mają zrozumieć, że wszystko ma swoje konsekwencje, że akcja wywołuje reakcję, skoro nie mam im jak tego pokazać…

piątek, 24 lipca 2009

Ta wspaniała figura modelki...

Tak na początek chciałam zastrzec, że nie nienawidzę modelek tak ogólnie. Praca jak każda inna, a skoro komuś to odpowiada, to one dostosowują się do warunków rynku. Dziwię się tylko, że komuś może to odpowiadać. A co to jest owo "to"?
Otóż chodzi mi o ich figury. Zdarzało mi się nieraz oglądać pokazy mody i te bardziej "normalne", i te awangardowe, gdzie ubrania szyte są chyba na bale dla przebierańców. Jednym tylko te pokazy się nie różnią-modelkami. Pomijam już, że ich nie rozróżniam, nie interesuje mnie, która jest bardziej, a która mniej sławna, nie interesuje mnie, która się dłużej odchudzała, a która dłużej uczyła się chodzić. Jednak kiedy tak na nie patrzę to myślę sobie, że odchudzać to one muszą się przez całe życie, a i chodzić chyba muszą się uczyć od nowa. Polecenia dla takich modelek to chyba "nogi sztywniej", "ramiona bardziej zgarbione" (bo przecież z taką wysokością i w takich butach nie mogą wydawać się zbyt wysokie), albo też "mina jak srający kot na puszczy".
I to właśnie przeszkadza mi chyba najbardziej. Przecież te kobiety, czy też częściej dziewczyny wyglądają, jakby działa im się wielka krzywda albo jakby czuły się nieco lepsze niż cała reszta rasy ludzi. Nie wiem, czy ktoś im tak karze, czy też one same tak sobie wybrały, ale ten całkowity brak uśmiechu czy też jakiegokolwiek grymasu na twarzy doprowadza mnie do depresji. Kiedy tak sobie dłużej pooglądam takie pokazy to mam ochotę się pociąć. Bo te dziewczyny mają tak źle, bo mają takie smutne miny.
A może modelki to taki sam zawód jak artysta-wiecznie niezadowolony z rzeczywistości, która go otacza? Nie wiem i nie mam zamiaru niczego tu analizować, ale wygląd tych kobiet przyprawia mnie o niemiłe dreszcze. Dlatego też kiedy następnym razem pomyślę, że chciałabym mieć figurę modelki, której jednak los mi poskąpił, zacznę wyzywać sama na siebie. Bo tak naprawdę wcale nie mam ochoty mieć figury modelki, jaką lansują media. Chcicałabym być szczupła, ale wyglądać zdrowo, a nie jak zasuszona dawno mumia, na dodatek bez uśmiechu.

środa, 22 lipca 2009

Eutanazja i aborcja.

Dzisiaj w Faktach na TVN usłyszłam informację na temat kobiety, która złożyła pozew w sprawie pozwolenia jej na eutanazję. Jest oczywiście niemal pewne, jeśli nie pewne, że takiej zgody nie dostanie, ale nie o tym chciałam pisać. Podano tam też przykłady, które miały świadczyć o tym, że eutanazja jest zła, że ludzie po odnalezieniu jakiegoś sensu, choćby pracy, rezygnują ze swojej śmierci. I pewnie jest to słuszne, gnębi mnie jednak jeden malutki problem...
Co z tymi, którzy pomimo wszystko chcą umrzeć? Oni nie mają prawa, nie mogą, bo państwo im nie pozwala. I nie jest ważne, czy ten sens w życiu znaleźli, czy też nie, a może ten sens im nie wystarcza. Na nic się nie patrzy, nikogo nie słucha, tylko chce się uszczęśliwiać ludzi na siłę, choćby wbrew ich woli, bo MOŻE KIEDYŚ tenże sens życia znajdą i co wtedy? Ano wtedy już by nie żyli, gdyby państwo im na to pozwoliło i pewnie by o tym nie wiedzieli, więc nie byłoby im żal. Wiem, że być może jest to bezduszne i bez serca, ale szanuję wolę innych, choćbym się z nią nie zgadzała, więc takie wymuszanie życia trochę mnie denerwuje. Nie wyobrażam sobie wystąpienia sytuacji, kiedy mogłabym pragnąć śmierci, ale z drugiej strony nie myślę sobie, że taki moment nigdy nie nastąpi. Być może kiedyś, być może zdarzy się taka sytuacja. I wtedy chciałabym wiedzieć, że będzie mi wolno, że ktoś mnie wesprze w tej podróży do śmierci, choćby nie było to łatwe ani przyjemne. 
Właściwie taka sama dyskusja mogłaby nastąpić w sprawie aborcji. Jestem w ciąży i jakoś nie wyobrażam sobie, żebym miała usunąć ten płód, ale to nie jest tylko kwestia mojego życia. Ludzie znajdują się w różnych momentach, różne zdarzenia w ich życiu zachodzą i nie widzę powodu, dla którego miałabym taką kobietę potępiać. Jeśli dokonała aborcji bezmyślnie, pewnie sama będzie tego żałować i to będzie dla niej wystarczającą karą. Jeśli natomiast miała konkretny powód i podjęła tą decyzję zupełnie świadomie to nie rozumiem, dlaczego ja mam ją za to kamieniować, jakie mam prawo jej tego zabronić.
Chciałabym, żeby każdy miał prawo decydować o sobie i swoim życiu, nawet jeśli będzie w to zamieszany płód. Ludzie często zbyt szybko i zbyt chętnie szafują wyrokami, a potem w takiej samej sytuacji się uginają. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że moje dziecko jest nieuleczalnie chore bądź jego urodzenie zagraża mojemu życiu, albo choćby że nie będę w stanie go wychować. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym miała wegetować jako warzywo, nie mając żadnych szans na godne życie. I niech nikt nie próbuje mnie przekonać, że zawsze każdy ma dla kogo żyć, że życie zawsze ma sens, bo to zwykłe słowa pod publiczkę, słowa ludzi, którzy nie znaleźli się w ekstremalnych sytuacjach. Ja też się w takowej nie znalazłam, ale tym bardziej nie zamierzam oceniać osób, które znalazły się na zakręcie. 

poniedziałek, 20 lipca 2009

Autobusy i tramwaje.

Dzisiaj jechałam tramwajem w pięknym mieście Wrocławiu. W pewnym momencie pani poinformowała nas, pasażerów, że był wypadek, człowiek wpadł pod tramwaj i ten nie będzie dalej jechać, proszę przesiąść się na autobus zastępczy. Myślałam, że będę czekała na ten autobus jakieś pół godziny, podpowiadało mi to moje rozległe doświadczenie, ale miło się rozczarowałam. MPK Wrocław wyjątkowo się spisało i podesłało transport niemal natychmiast. Jednak nie to jest najważniejsze.
Jechaliśmy potem wszyscy w tym podstawionym autobusie niczym w puszce, a prawie wszyscy ludzie byli przyklejeni do szyby w poszukiwaniu przynajmniej odrobiny krwi. Nie pogardziliby pewnie prawdziwym, tryskającym krwią trupem, może chociaż jakaś obcięta noga... Nie udało się, zobaczyli tylko but. A ja się przeraziłam. Sępy to przyjemne zwierzątka w porównaniu do tych ludzi, zwłaszcza staruszek, które spragnione sensacji nawet jeśli miały miejsca siedzące, wstawały z nich, żeby mieć lepszy widok. To było chore i niemal zrobiło mi się niedobrze. 
Nie wiem, skąd się to bierze. Czy to brak sensacji w swoim własnym życiu skłania nas do takich zachowań? Czy może, pomimo całej tragedii, lubimy oglądać horrory, zwłaszcza jeśli dzieją się one na żywo? Czy też może jest to jakiś pierwotny instynkt, tyle że nie wiem, skąd on mógłby się brać i do czego służyć...
Jeszcze tylko mała pochwała dla MPK. Cała droga do domu, mimo że z przesiadkami, trwała krótko i przebiegła bardzo sprawnie. Oby tak dalej!

niedziela, 19 lipca 2009

Ci wspaniali kierowcy.

Sama nie prowadzę, nie mam ani samochodu, ani prawa jazdy. Jednak czasami zdarza mi się obejrzeć jakiś program motoryzacyjny, głównie dzięki mojemu mężowi. No i właśnie dzisiaj tak mi się zdarzyło. Program "Uwaga, pirat" na TVN Turbo. Przecudny, chociaż mam dzisiaj chyba słabą cierpliwość, bo chętnie bym zajechała niektórym z tych kierowców. Podejrzewam, że przypadkiem, ale wszyscy kierowcy w dzisiejszym programie to byli mężczyźni. A może rzeczywiście mężczyźni są częściej zatrzymywani...? Nie wiem i nie o to tu chodzi.
Ogólnie większość tychże mężczyzn grzecznie przyjmowała mandat, oglądając taśmę i kajając się przed panami policjantami. Znalazł się jednak pewien pan, który musiał, po prostu musiał być mądrzejszy. Przekroczył dozwoloną prędkość o 90 kilometrów na godzinę. Zamiast 70 jechał 160. Słodkie... Ale nawet nie o to chodzi. Zamiast grzecznie przyjąć mandat i punkty karne, ewentualnie ich nie przyjąć (a tego już bym nie zrozumiała), zaczął się kłócić. Najpierw stwierdził, że zatrzymali go za późno, bo mogli wcześniej, od razu jak tylko przekroczył to 70 kilometrów. Potem twierdził, że na znaku było ograniczenie do setki, a w ogóle to on mógł tego ograniczenia nie zauważyć, bo mogło mu coś do oka wpaść. Stwierdził też, że zamiast mandatu to mogliby mu panowie policjanci dać upomnienie i też byłoby dobrze [sic!]. Ale że telewizja jest, to oni chcą się popisać. W końcu stwierdził, że oni się na niego uparli, bo dlaczego na przykład drogówka nie stoi gdzie indziej tylko na trasie. 
Co zdumiało mnie chyba najbardziej to fakt, że panowie policjanci w ogóle z nim dyskutowali. Kurczę, chyba bym nie zdzierżyła! Mogli mu po prostu wypisać ten mandat i mu go dać, a oni grzecznie mu tłumaczyli, co, jak, dlaczego i po co. W sumie to przypomniał mi się rok szkolny, kiedy to zamiast ochrzanić ucznia, który na to zasłużył, muszę mu się tłumaczyć. W końcu pan przyjął ten mandat i oburzony, mrucząc coś pod nosem, poszedł do swojego samochodu. Nigdy takich ludzi nie zrozumiem...

sobota, 18 lipca 2009

Dzień z życia...

No tak, to nie jest taki zwykły dzień, bo przyjeżdża do mnie mój kuzyn. Zaczęłam dzień od zakupów oczywiście, co znacznie uszczupliło mój i tak nadwyrężony budżet. Jak wróciłam do domu, już czekał na mnie odkurzacz i ściera do podłogi. Ochoczo odkurzyłam, zmyłam podłogi i zabrałam się do przygotowywania obiadu. Ziemniaków jak dla pułku wojska, bo w sumie brat cioteczny wielki chłop i pojeść musi. Kotlety; okazuje się, że mam tylko jedno jajko na panierkę, na cztery kotlety. Jakimś cudem wystarczyło. 
Potem mąż ze zbolałą miną (bo wie, jak tego nienawidzę) sugeruje, że powinnam umyć telewizor. Ma rację. Pieprzona plazma za nic nie chce się wyczyścić. Przeklinam i obiecuję sobie, że nigdy więcej nie wezmę się za mycie tego ustrojstwa. Wszędzie smugi, które nawet po dziesięciominutowym przecieraniu nie chcą ustąpić. 
Jak ja uwielbiam porządki! Jedno szczęście w tym wszystkim-robię zbolałą minkę, bo przecież jestem w ciąży, nie wolno mi się przemęczać, nie mogłam wyszorować okien i kaloryferów, ale na pewno bym to zrobiła ;) 
No cóż, przyjeżdżajcie, kuzynostwo, chyba jestem gotowa...

środa, 15 lipca 2009

Klapsy.

Klapsy-stosowane jako jedna z kar, być może wkrótce zostaną jednak zakazane przez państwo, które w ten sposób próbuje walczyć z patologią. Kampania społeczna-„kocham, nie biję”, kolejna manipulacja przeciwko patologii w rodzinie. Czy aby na pewno?
Zastanawiam się bowiem, do kogo tak naprawdę skierowana jest ta kampania. Jeśli faktycznie do osób, które znęcają się nad dziećmi, to obawiam się, że są to stracone pieniądze. Nie sądzę, żeby ktoś, patrząc na plakat uśmiechniętej matki czy ojca i czytając takie oto hasło, nagle się nawrócił i nigdy już nie uderzył swojego dziecka. Nie jest to też hasło kierowane do osób, które dzieci wcale nie biją. Jeden wniosek-jest to kampania skierowana do takich ludzi, jak ja, którzy czasami mogą się zapomnieć i jednak zapodać dziecku jakiegoś klapsa od czasu do czasu. Tylko w takim razie ja jakaś oporna jestem, bo do mnie to nie dociera.
Jako dziecko dostawałam klapsy, mama mi opowiadała, bo sama jakoś nie pamiętam. Nie pamiętam, bo prawdopodobnie te klapsy były zasłużone i jakoś nie zrobiły mi trwałej krzywdy na psychice, nie mam traumy, nie mam skazy. Za to pamiętam karę-jedyną wprawdzie, którą dostałam niesłusznie, bo te słuszne, choć pamiętam, nie przywiązuję do tego wagi. Pamiętam KARĘ, nie klapsa, a to chyba dość znaczące. Dlatego zastanawiam się, czy te klapsy tak naprawdę zasługują na potępienie…
Oczywiście moja mama naprawdę dawała mi klapsy, nie katowała mnie, nie waliła na ślepo. Ponieważ zazwyczaj dostawałam ręką po tyłku, właściwie moja mama bardziej to odczuwała niż ja, bo zazwyczaj przez ubrania nie bolało tak bardzo, a mamie ręka ścierpła. Jednak byłam świadkiem, jak kiedyś ojciec mojej koleżanki walił ją pasem na oślep. Tylko, że warto sobie w takiej sytuacji jedno uświadomić-on nie dawał jej klapsa, on ją katował, a na takie przypadki, jak już wcześniej zauważyłam prawdopodobnie ta kampania nie podziała.
Dlatego jeśli zdarzy mi się kiedyś dać klapsa mojemu dziecku chyba nie będę się jednak z tego powodu zadręczać do końca życia, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zrobiłam dziecku krzywdy do końca życia, tylko przejdę z tym do porządku dziennego. I dlatego byłabym wdzięczna, gdyby państwo zostawiło mnie w spokoju, zajmując się faktyczną patologią, a nie znajdując tematy zastępcze i karząc rodziców, którym zdarzyło się walnąć swoje dziecko w tyłek.


poniedziałek, 13 lipca 2009

Wspaniałe życie nauczyciela...

Nauczyciele zarabiają mnóstwo pieniędzy… Z takim poglądem spotykam się tak regularnie, jak z żadnym innym. A przynajmniej za pracę, którą wykonują. I co ja mogę na to odpowiedzieć… Posta na temat cudowności pracy nauczyciela już napisałam, więc nie będę się powtarzać, jednak chciałam nawiązać do tych nieszczęsnych zarobków samych w sobie.
Pod względem pieniędzy trzeba zauważyć, że szkoła jest wyjątkowym przykładem równości. NIKT nie zarabia tam więcej, jeśli nie zrobił odpowiednich kursów, szkoleń, itp. Mężczyźni, kobiety, ciemnoskórzy, katolicy, ateiści-wszystko jedno. Liczy się pozycja, lata pracy i ilość godzin, nic więcej. I, o dziwo, z tym też się nie zgadzam... (wiem, trudno mi dogodzić). No bo niby dlaczego jakaś osoba, która przychodzi tylko na swoje godziny i odwala je jak najmniejszym kosztem dostaje tyle samo, co inna osoba, podczas gdy ta "inna osoba" wypruwa sobie żyły, organizuje konkursy, przygotowuje dodatkowe materiały-no, po prostu się stara. Mam koleżankę-polonistkę-która co roku zapracowuje się na śmierć dla tych dzieciaków i właściwie nic z tego nie ma. Żadnych premii, żadnych dodatkowych pieniędzy, żadnych bonusów, nawet typowanie do nagrody ministra jak do tej pory nic nie dało, a wiemy wszyscy w szkole, jak bardzo na nią zasługuje. O, przepraszam, co kilka lat dostajemy jakiś ochłap na otarcie łez za wzorową pracę. I jaką ja mam w tym momencie motywację, żeby pracować lepiej. Nie da się ukryć, że ten system zachęca do pewnego rodzaju patologii, do odwalania pracy byle jak. I ja się wcale nie dziwię, że niektórzy tak mają.
Dlaczego więc staram się nie wpaść w tą pułapkę? Bo chcę dobrze wykonywać swoją pracę, a nie tylko odrabiać godziny, nawet jeśli nic mi z tego nie przychodzi. Bo lubię to, co robię i chcę dzieci nauczyć, nawet jeśli one nie do końca tego chcą. Bo nie lubię robić czegoś byle jak. Niejednokrotnie słyszę głosy, że jestem głupia, że się nie opłaca, że nie warto, że chyba rozum straciłam, żeby za te pieniądze się tak szarpać. System też nie ułatwia mi pracy. Materiał ma być przerobiony, bez względu na to, czy uzniowie faktycznie umieją, czy też nie. Mam przerobić tematy i tyle, rozliczyć się u pani dyrektor, która z kolei rozliczy się z kuratorium. A już w przyszłym roku szkolnym tenże system dojdzie do granic absurdu.
Mieliśmy napisać plan na trzy lata według godzin, które wychodzą nam w ciągu roku i według tego samodzielnie opracowanego programu realizować ściśle to, co tam napisane. Pomijam tak „nieistotny” szczegół, jak ten, że nigdy nie możemy być pewni, ile będziemy mieć godzin, nie mając przed sobą planu, ale to się jakoś mniej więcej da przeskoczyć (niestety, mniej niż więcej, ale trudno…) Problem w tym, że w tym systemie nieistotne jest, czy dzieci czegoś tak naprawdę się nauczą, czy wpisałam tyle ćwiczeń, ile rzeczywiście będzie potrzeba… To wszystko sprawa drugorzędna. Jeszcze pół biedy, jeśli trafię na takie dzieci, które rzeczywiście się uczą i będę mogła z nimi bez problemu pracować. Wtedy może uda mi się wcisnąć jakieś zabawy, quizy, dodatkowe ćwiczenia, pomoce naukowe. Jednak w przypadku uczniów nieco trudniejszych, a takich jest coraz więcej, nie mam szans na zrealizowanie tego, co napisałam. A muszę, bo inaczej na mnie siądzie dyrekcja, a na nią kuratorium. I tak jestem na samym dole łańcucha pokarmowego.



niedziela, 12 lipca 2009

Dyskryminacja kobiet po raz drugi...

No cóż, znowu wchodzę na grząski grunt, głównie dlatego, że już skalałam własne gniazdo, a teraz poniekąd zamierzam zrobić to ponownie. Jednak na początek napiszę o prawdziwej dyskryminacji kobiet, bo nie da się zaprzeczyć, że coś takiego istnieje.
Nie da się ukryć, że kobiety mają gorzej. Nie zarabiamy tyle, co mężczyźni na tych samych stanowiskach, nieczęsto również nie dostajemy tych stanowisk, bo jesteśmy kobietami. Bo możemy mieć dzieci, bo jesteśmy zbyt emocjonalne, bo nie kierujemy się rozsądkiem (a jak próbujemy kierować się rozsądkiem, to okazuje się, że jesteśmy zimnymi sukami). Najwspanialszym dla mnie argumentem są dzieci. Możemy mieć dzieci, to fakt, tak nas stworzyła natura i poniekąd rozumiem pracodawców, którzy wolą zatrudnić mężczyznę, z nie kobietę z dzieckiem. Przestaję rozumieć ten fakt, kiedy pracodawca wybiera mniej kompetentnego mężczyznę na to samo stanowisko. Przecież wiadomo, że kobieta, pomimo faktu posiadania dziecka, kiedyś musiała się wykształcić i zdobyć doświadczenie, a dziecko jej w tym nie przeszkodziło. Ta sama sytuacja ma miejsce, jeśli chodzi o zarobki. Dlaczego kobieta na tym samym stanowisku zarabia mniej niż mężczyzna?
Dzisiaj jednak usłyszałam, że gdyby kobiet było więcej w życiu publicznym, byłoby lepiej... Bo łagodniej, bo bardziej merytorycznie, bo spokojniej. I tutaj już muszę zaprotestować. Według mnie, byłoby dokładnie tak samo. Kobiety, które rzeczywiście są wykształcone i na czymś się znają, z reguły nie pchają się aż tak bardzo na scenę publiczną, tylko robią to, co lubią. Na scenie publicznej pojawiają się zacietrzewione, kłótliwe kobiety, dokładnie takie same, jak mężczyźni, czy też "mali chłopcy ze swoimi zabawkami", jak kobiety lubią ich nazywać. Wystarczy spojrzeć na polityków. Te kobiety wcale nie są gorsze od swoich męskich odpowiedników. Skąd się to bierze? Nie wiem, ale obserwacje sceny politycznej zdecydowanie to potwierdzają. A choćby taka Kwaśniewska, której wpierają tą prezydenturę już drugi raz z rzędu, spokojnie robi to, co robi, z czym czuje się dobrze i w czym czuje się kompetentna. Nie pcha się tam, gdzie się nie nadaje, a gdzie na siłę chcą ją wtłoczyć.
Dlatego też jak najbardziej jestem za wyrównywaniem szans. Za tym, żeby kobiety dostawały godną płacę i żeby miały do wszystkiego taki sam dostęp, jak mężczyźni. Jednak nigdy nie dam się nabrać na gadanie, że jak już kobiety się do tych równych praw dorwą to będzie lepiej...

czwartek, 9 lipca 2009

Recenzja # 2.

Czy można stworzyć film, w którym już sama muzyka zabiera człowieka do raju? Znałam tą muzykę na długo zanim zobaczyłam film. Z tą muzyką wiąże się duża część mojego życia. Sama muzyka zabierała mnie zawsze tam, gdzie akurat chciałam być. Film obejrzałam dopiero teraz i właściwie nie wiem, dlaczego tak późno...
"1900: człowiek legenda", bo o ten film tutaj chodzi, miał wszystko to, czego oczekuję od filmu. Nie wspaniałe efekty, nie wartką akcję, ale masę uczuć zamkniętą na kawałku taśmy. Uczucia zamknięte w muzyce nagle się uwolniły, dostały kształtu, zaczęły fruwać. Dziecko pozostawione na statku staje się geniuszem gry na fortepianie-tak w skrócie można by opisać tą historię, ale nie o tak płytką sprawę tu chodzi.
To film, który dotyka głębi mojego jestestwa, który dociera do mnie, jak  mało który. Taki, który definiuje moje życie. To kawałek kinematografii, który ma w sobie to COŚ, w czym niczego bym nie zmieniła, dopracowany od pierwszej do ostatniej sceny. Muzyka, zdjęcia, aktorzy-ideał. 
Ciężko jest opisać, co się czuje po obejrzeniu "1900...". To nie jest film, który łatwo opisać, zamknąć w kilku zdaniach. Treść niby banalna, dialogi nieskomplikowane, ale ile wrażeń zamkniętych jest w muzyce, tego żadne słowa nie opiszą. Może dlatego tak bardzo do mnie dotarł-bo film ściśle związany jest z muzyką, a ta działa na mnie lepiej niż niejeden obraz...

Imiona.

Naprawdę mam nadzieję, że nikogo nie urażę tym postem, ale moim celem nie jest szyderstwo tylko zastanowienie się, dlaczego ludzie wybierają takie a nie inne imiona dla swoich dzieci.
W związku z poczęciem dziecka kwestia imienia stała się dla mnie bardzo ważna. Przeglądałam tysiące miejsc, gdzie mogłabym znaleźć imię dla dziecka, bo to wcale nie takie banalne, jakby mogło się wydawać. No i tu zaczęły się problemy, bo chcieliśmy znaleźć imię, które nie będzie nam się z nikim kojarzyło. Niestety, w związku z moją pracą nauczycielki było to nieco trudne. Większość imion kojarzy mi się  z jakimś uczniem i pół biedy jeśli ten uczeń wzbudza moją sympatię (no nie oszukujmy się, my też mamy swoje sympatie i antypatie, tyle żeby się nie kierować tym przy ocenianiu i nie jest źle). Gorzej już, jeśli uczeń ten nie do końca mi się podoba... Tu zaczyna się problem.
W sumie problem nie jest wielki-wystarczy znaleźć takie imię, które będzie na tyle niezwykłe, że nie będzie mi się kojarzyć z żadnym uczniem. Jednak musi to też być imię, które nie wzbudza naszych zastrzeżeń. I tu już gorzej.
Patrzę w kalendarz i znajduję imiona, które absolutnie z nikim mi się nie kojarzą i pewnie nigdy nie będą mi się kojarzyć-Miranda, Kwiryna, Filomena, Pelagia... Wśród chłopców jeszcze lepiej-Mścisław, Ścibor, Spycimir, Onufry, Bazyli... No cóż, moim celem nie jest skrzywdzenie dziecka do końca życia. A jednak zdarzyło mi się natrafić na przedziwne imiona wśród dzieci. I zastanawiam się, co myśleli rodzice, nadając swoim dzieciom takie właśnie, a nie inne imiona. 
Prawdopodobnie każdy z nas w którymś momencie życia nie lubi swojego imienia, ale imię Anna czy Grzegorz to nie to samo co Eugenia czy Eustachy.
W końcu udało nam się wybrać dość niezwykłe, a jednocześnie przyjazne imiona dla naszego dziecka-dziewczynki i chłopca. Jednak tak na wszelki wypadek chwilowo ich nie zdradzę... 

środa, 8 lipca 2009

Szkoły czas...

Ponieważ wiele studentów dzwoniących do radia ma ciągle jakieś egzaminy w tej sesji, na wspomnienia mi się zebrało... Nie tylko o studiach, ale w ogóle o szkole.
Pamiętam nie tak znowu wiele rzeczy. Przyzwyczajona byłam od początku do przychylności nauczycieli, bo byłam taką malutką kujonką. Nie powiem, że naprawdę bardzo kułam, ale w szkole było mi jakoś łatwo. Polonistka piała, że mam talent, z angielskiego miałam lekcje dodatkowe i połowie klasy pisałam prace, reszta przedmiotów jakoś szła. Biologia to był koszmar, ale jakoś nauczyciele nie byli źli, dało się wytrzymać. 
Nie było sprawdzianu szóstoklasisty, bo było 8 klas (taaaak, takie czasy... :)). Za to potem czekał mnie egzamin wstępny do liceum o profilu z rozszerzonym językiem angielskim. Jeśli chodzi o sam profil to raczej śmieszny był. Ani nie było więcej lekcji, ani poziom nie był lepszy. Nadal pisałam innym prace, nadal miałam lekcje prywatne (dziękować mojej mamie bardzo). No ale takie były czasy, że profil był tylko z nazwy. 
W liceum nie było już tak słodko. Na moim nieróbstwie poznała się pani z biologii i pan z geografii. Francuskiego pojąć nie mogłam za żadne pieniądze (też korepetycje). Fizyka też mi nie szła. Polskiego zaczęłam nienawidzić z całej duszy z powodu nauczycielki, której perfidia przechodziła wszystko, co w szkole zdarzało mi się widzieć (moja nienawiść nie zahaczyła o książki, na szczęście). W sumie jednak wredna nauczycielka przez cały okres to nie tak źle.
Wychowawczynie zarówno z podstawówki, jak i z liceum wspominam bardzo dobrze. Miały z nami sporo roboty, ale tak to już bywa. 
Na studiach się zaczęło. W sumie przyzwyczajeni do ciągłego gnojenia, a to przez nauczycieli, a to przez panie sekretarki, wpadliśmy znowu w ten cudowny system. Pani z dziekanatu uważała się za Boga, wykładowcy za Chrystusów, cierpiących za miliony, pracując z tak niesforną młodzieżą. Najgorsi zawsze byli magistrzy albo ledwo zdobyczni doktorzy. Rany, jak oni dawali popalić...
Jednak trzy pierwsze lata wspominam bardzo dobrze. Wykładowcy nie byli tacy źli, w większości stara kadra. Znajomych było mnóstwo. Imprezowiczką nigdy nie byłam, więc ta część studiów mi umknęła, ale wcale tego nie żałuję. Pamiętam, że na pierwszym roku w każdą środę chodziłam  z koleżanką do kina. Jeju, co to były za środy. Potrafiłyśmy iść na dwa albo trzy seanse (skąd ta kasa???). Dzisiaj sobie tego nie wyobrażam z dwóch powodów-wieczny brak kasy i równie wieczny brak w repertuarze. Nie wiem, dlaczego wtedy jakoś filmy były, i to co tydzień.
Wykładowcy, znajomi, egzaminy (większość zawalonych w pierwszym terminie, ratowałam się poprawkami), pani z dziekanatu... Pamiętam to wszystko. Pamiętam... no, może bez imion. Pamiętam kolegę, z którym uwielbiałam chodzić na obiady i na piwo. Pamiętam znajomych, z którymi regularnie się spotykaliśmy po zajęciach. Pamiętam wiele miłych rzeczy, pommimo występowania tych gorszych. Z częścią tych ludzi utrzymuję kontakt do dziś, co mnie czasmai zdumiewa.
Potem był licencjat i droga przez mękę. Trzy lata przerwy. Dorosłam.
I na koniec odbiły się na mnie te udane lata. Pani promotor trafiła mi się przeokropna. Ileż ona miała wiedzy (raczej pseudo), jakie mniemanie o sobie... Lepiej nie mówić. Uprzykrzała nam życie przez całe pozostałe dwa lata. Ponieważ nie dałam się już tak gnoić, jak niegdyś, miałam gorzej...Najsmutniejsze jednak było to, że każdy z nas miał już jakieś własne życie. Wspólne spotkania należały do rzadkości, a znajomą z tamtych czasów zachowałam jedną. Wszystko się popaprało. Dzisiaj wolę myślą do tego okresu nie wracać, a to smutne jest :(
Tyle czasu, tyle lat... To uświadamia mi, że się starzeję. Nie potrzeba mi jeszcze laski czy innych pomocy, ale tamte lata minęły. Kurczę, ale mnie wspomnienia siekły...