sobota, 29 grudnia 2012

Niezły biznes.


O Średzkim Parku Wodnym brać blogowa już co nieco napisała, ale ja wypowiem się w nieco innym kontekście, gdyż właśnie zdarzyło mi się w tym przybytku gościć. A że tematów szkolnych trochę mi ostatnio brak, to popastwię się nad naszym wspaniałym, polskim „byznesem”. Może i jestem niesprawiedliwa, może i on nie tak całkiem polski, może w innych krajach też tak ludzi robią w bambuko, ale ja nie w innych krajach mieszkam, tylko w Polsce i dlatego się czepiam (podejrzewam, że nie chodzi tu również o Środę Śląską konkretnie, ale tylko tam zdarzyło  mi się odwiedzić Park Wodny, co – tak na marginesie – brzmi o wiele dumniej niż zwykły basen). A czepiać się jest czego.
Już pomijam kwestię windy, którą podniosła Kruszyzna, bo udało mi się bez ofiar w ludziach wózek do góry wnieść. Problem zaczyna się, kiedy kupujemy bilet. Mówimy, że na godzinę, bo jesteśmy (ja i babcia) z dzieckiem, a wiem, że Młody nie wytrzyma całej godziny w wodzie, więc zostanie nam te 15 minut na przebranie się i wysuszenie czupryny. Pani pyta, czy może jednak na dwie godziny (pewnie nauczona doświadczeniem), ale grzecznie stwierdzamy, że dziękujemy. O my naiwne!
Nie mam pretensji o to, że ma się godzinę na WSZYSTKO, od wejścia i przebrania się począwszy, a na wymyciu, przebraniu i wysuszeniu się skończywszy. Byłabym wtedy zbyt czepialska, gdyż – jak już pisałam – z pewnością ta sama zasada działa w innych przybytkach zwanych szumnie aquaparkami. Przyczepię się do czegoś innego. W swej bezgranicznej wierze i nadziei nie przewidziałam bowiem dwóch rzeczy. Primo, prysznice siąpią wodą, jak przy suszy w Afryce, przez co choćby umycie włosów staje się sportem ekstremalnym. No ale spoko, czuprynę mogę sobie w domu umyć, nie bądźmy tacy małostkowi.
Secundo, suszenie szanownej rozczochranej. O ile myć nie muszę, co zaoszczędzi mi jakieś 10 minut (dokładne spłukanie szamponu niewykonalne), o tyle z mokrym łbem na mróz wyjść się nie podejmuję. I co widzę? Dwie (DWIE!!!) suszarki do włosów, które swoją mocą powalają. Podejrzewam, że prędzej wysuszyłabym włosy dmuchaniem mojego syna. Doprawdy, żenujące. Albo spodziewali się dwóch klientów na godzinę, przy czym oboje musieliby być niemal łysymi osobnikami (w końcu kobieta też może być łysa), albo poważnie sobie w kulki lecą, próbując wyrolować ludzi na kasie. Bo przecież licznik bije, a suszarek na zewnątrz brak. Oczywiście można przynieść swoją turbo suszarkę i zaoszczędzić pewnie jakieś 20 minut przy moich włosach, ale po pierwsze trzeba o tym wiedzieć, a po drugie trzeba mieć siłę nosić te toboły (jak przynieść prysznic?).
I tu właśnie mózg  mi stanął w poprzek. Cena za godzinę wprawdzie nie powala (za to już we wrocławskim aquaparku i owszem, a zasady te same, tyle że nie wiem, jak działają prysznice i suszarki), ale biorąc pod uwagę wszystkie czynności towarzyszące, które muszę wykonać przed wejściem i po wyjściu z wody na samo pluskanie zostaje mi jakieś 20 minut i to tylko wtedy, jeśli nie natrafię przy wyjściu na tłum ludzi pod suszarką choćby. Oczywiście mogę zapłacić za dwie godziny, względnie pominąć wszelkie czynności towarzyszące, ale nie sądzę, żeby klienci byli z takich opcji szczególnie zadowoleni.
Dlatego właśnie uważam, że aquaparki to świetny biznes i naciąganie ludzi na kasę. W ogólnym rozrachunku posiadam dwa wnioski. Uno, do aquaparku w Środzie zajrzę od czasu do czasu, jak będę cierpiała na nadmiar gotówki. Do wrocławskiego nigdy, żeby nawet rafę koralową mi tam zainstalowali. Nie za te pieniądze. Duo, albo ludzie są szaleni, albo biznes szybko przestanie być opłacalny i aquapark w Środzie obniży swoje loty albo zniknie. Stawiam na to drugie, bo nawet wspaniała zjeżdżalnia, z której korzystałam pierwszy raz w życiu i niemal jestem gotowa zamontować ją u siebie w domu nie przekona mnie do tego, żeby bywać tam częściej (chociaż oczywiście aquapark sam w sobie jest świetny). Bo nie lubię, jak się mną manipuluje i robi się mnie w ..... sami wiecie w co.

czwartek, 27 grudnia 2012

Grube, chude i niepiękne.


Oczywiście, że czytam portale plotkarskie i się tego nie wstydzę. Więcej wiem o „gwiazdach niż o polityce i z pewnością na dobre mi to wychodzi, przynajmniej jeśli chodzi o zdrowie psychiczne... No dobra, to nie tak, że siedzę godzinami i zachwycam się Kardshiankami, ale jednak codzienną porcję plotek przyjmuję tak samo jak porcję wiadomości. Pewnie ani to szlachetne, ani mądre, ale już tak mam.
I właśnie w ramach tych plotek byłam świadkiem nowej nagonki – na Grycanki. Oczywiście miało to miejsce już jakiś czas temu, ale wtedy nie miałam humoru, żeby o tym pisać, a teraz temat znowu został odgrzany. I oczywiście od razu urósł we mnie nową porcją furii, a że nie mam teraz wentylka w postaci o wiele ważniejszych spraw szkolnych, więc wyżyję się medialnie.
Przede wszystkim należy co nieco nakreślić aferę. Otóż panie (bo jakoś na paniach afera się skupiła) postanowiły z bliżej niewyjaśnionych przyczyn zaistnieć w życiu publicznym. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo wiele mamy teraz takich „gwiazdek, celebrytów”, gdyby nie fakt, że panie odbiegają nieco od aktualnego pojęcia piękna, bliżej im do wzorców Rubensowskich, czyli oscylują co nieco w moim kształcie. Właśnie dlatego wszyscy rzucili się na nie jak hieny na padlinę i jęli wymyślać coraz to nowe żarty i docinki oraz przerzucać się błyskotliwymi komentarzami. 
A to że Grycanki zjadają komentarze na blogach, a to że promują otyłość i niezdrowy styl życia, a to że są upasionymi wieprzami i w ogóle nie powinny istnieć, ewentualnie mogą przepraszać, że żyją. I właśnie tutaj moja cierpliwość się kończy. Bo pomimo że wcale mi się te panie nie podobają i uważam, że mówienie jak to fajnie jest być grubą jest zwykłym fałszem, to mimo wszystko uważam też, że nagonka na nie przekroczyła wszelkie granice.
Nikt nie zarzuca Anji Rubik, że wygląda jak szkielet i promuje anoreksję, która jest równie niezdrowa jak otyłość. Nikt nie wyszydza modelek, które przypominają wieszaki i wzbudzają mój niesmak w stopniu równym co panie Grycanki. Nie, te panie się promuje, stawia na piedestał i podaje za wzór piękna. O nich tworzy się programy, hołubi się je i pokazuje gdzie tylko się da. Ale wystarczy, żeby na światło dzienne wyszła jedna otyła osoba (niegdyś Dorota Wellman, dziś Grycanki), a od razu robi się z tego sensację.
Doprawdy, żal bierze, jak się tego słucha, ogląda, czyta. Nie wiem, co takiego w tych ludziach jest, że muszą się wyżyć i za cel niezmiennie wybierają osoby otyłe. Dlaczego bycie grubszym jest piętnem, a osoby, które schudły niezmiennie pogardzają tymi, którym się nie udało (znam takie przypadki nie tylko z własnego podwórka)? Dlaczego z grubego można żartować i kpić bezkarnie, a chudy (niejednokrotnie szkieletowato chudy) zbiera laury za piękno i wzór urody? Doprawdy, pozostanie to dla mnie kolejną niewyjaśnioną tajemnicą wszechświata...

czwartek, 20 grudnia 2012

Historia pewnej lekcji...


Są chwile, kiedy nie mam już siły i to zazwyczaj wtedy stwierdzam, że się do tego zawodu jednak nie nadaję. Właśnie dzisiaj jest dzień przeplatający momenty dobre i złe, ale że muszę się wyładować, to odniosę się tylko do tych złych. 
Jest sobie klasa. Zwykła, całkiem przeciętna. Nie ma w niej jednostek całkiem tragicznych, które rozwalają cała lekcję i przyprawiają o stan, w którym sepuku wydaje się być pieszczotą. Nic z tych rzeczy. Na lekcji cisza, nikt nie przeszkadza, nie odzywa się. I wbrew pozorom w tym tan naprawdę jest problem. NIKT SIĘ NIE ODZYWA. WCALE. Nikt nic nie wie, nie umie, nie odpowiada na żadne moje pytanie. Jedyną reakcją jest „Nie wiem, nie umiem, niech mi pani wstawi banię.” I nie ważne, czy chodzi o powtórzenie, czy o rzeczy, które przed chwilą tłumaczyłam. 
I właśnie z tej klasy przychodzi do mnie na przerwie jeden z uczniów i mówi, że on chce się poprawić i co on może zrobić. Pękłam. Powiedziałam, że skoro on nic nie robił przez cały semestr, to ja nie zrobię teraz niczego dla niego. Miał szansę poprawiać się przez pół roku, konsultacje były, nie przyszedł. Podjął pewną decyzję i czas w końcu ponieść jej konsekwencje. Mam dość.
A teraz właśnie siedzimy sobie w ławkach, nie robimy kompletnie nic i w sumie wszystko jest jak zwykle. Bo oni nie robią nic bez względu na to, czy ja prowadzę lekcję czy nie. I już załączają mi się wyrzuty sumienia i że tak nie powinnam robić, że może jednak powinnam dać im szansę, że tak nie postępuje prawdziwy pedagog... Ale zaraz przypominam sobie, że dawałam im już niezliczoną ilość szans i że próbowałam ich wyciągnąć niezliczoną ilość razy. I zagłuszam te wyrzuty sumienia stukotem klawiatury.
Tak, siedzę na lekcji i piszę posta, a wszyscy uczniowie siedzą i nie robią nic.

Tolerancja.


Ostatnio w moim pięknym mieście trwa coś, co potocznie nazywa się pie***cem. Co konkretnie oznacza pie***lec? Ano to, że bierze się jakiś temat i wciska go w możliwie jak najwięcej miejsc, włączając w to edukację. Oczywiście w ramach nawet jednego miejsca wciska się go (ten temat) wielokrotnie, żeby przypadkiem ktoś nie zapomniał, że w tym roku zajmujemy się akurat tym. W jednym z takich wydarzeń przyszło mi uczestniczyć.
Otóż zapisałam się na szkolenie, którego tematem była tolerancja i przeciwdziałanie dyskryminacji. Odbyły się pierwsze z dwóch cykli zajęć i stwierdzam, co następuje:
·        oszołomy, które traktują wszelką odmienność jako zło są tylko niewiele gorsze od oszołomów, które traktują tolerancję jako odpowiedź na wszystkie bolączki, a brak tolerancji w jakiejkolwiek dziedzinie nagradzają pogardliwymi spojrzeniami. Te oszołomy są o tyle lepsze, że z założenia są nieco bardziej tolerancyjne, jest więc szansa, że nie skrzywdzą.
·        psychologia po raz kolejny przepaliła mi mózg. Uwielbiam słuchać bełkotu, który po raz kolejny mi udowadnia, że jak nie masz problemu to kupujesz sobie... nie, wcale nie kozę, psychologa. On na pewno coś znajdzie.
·        panie, które starają się udowodnić, że kawały o blondynkach są dyskryminujące, a dowcipy o Jasiu i jego ojcu idiocie już nie (bo to o mężczyznach jest, a mężczyźni z założenia nie są dyskryminowani, czy co???)  – bezcenne.
Wiele by jeszcze pisać. W sumie nie pokochałyśmy się, zwłaszcza że przodowałam w rozwalaniu paniom koncepcji zajęć, co chwila wtrącając się i głosząc swoje jakże nietolerancyjne poglądy. Gdybym tak spojrzała z boku, pewnie sama bym się wybatożyła i postawiła na miejscu jakiegoś Afroamerykanina albo Afroniemca (bądźmy tolerancyjni, czy tylko Amerykanie mogą być Afro???) w ramach pokuty. Pewnie kiedy panie usłyszą, że zamierzam być w swojej szkole koordynatorem do spraw tolerancji i przeciwdziałania dyskryminacji to dostaną palpitacji.
Jest jednak pewien problem. Osobiście uważam się za osobę wielce tolerancyjną i nad wyraz łagodną. Z racji nauczanego przedmiotu i miłości do obcokrajowców wszelkiej maści (oczywiście platonicznej) mam prawo sądzić, że jestem doskonałą kandydatką na to stanowisko. Nie dyskryminuję nikogo, nawet jeśli jestem do niego uprzedzona, a o to nie łatwo w moim zawodzie. Kocham gejów, ludzi o innym kolorze skóry, kobiety, a nawet wyznawców wszelkich religii (choć ich nie rozumiem). Nie toleruję tylko głupoty ludzkiej, choć i to z racji zawodu zaczyna ewoluować.
Skąd tak zgryźliwa i sarkastyczna notka? Ano stąd, że udzieliło mi się od współpisaczy, ktorych czytuję, to po pierwsze primo. Po drugie primo szlag mnie trafia, gdy ktoś uważa się za świętszego od samgo Boga, bo niby jest taki tolerancyjny, a na mnie patrzy wilkiem, bo postawiłam kilka tez, które nie zgadzają się z jego wizją świata. No i na koniec, bo zaczynają mi obrzydzać temat tolerancji, który bardzo lubię, a to już niedobrze.

środa, 12 grudnia 2012

W skrócie.


Pociągnęłam sto srok za ogon. Na szczęście część tych srok postanowiła się uwolnić i skończyła swój żywot w odpowiednim czasie, czyli została zrealizowana. Reszta czeka. Zapewne na moje załamanie nerwowe, które jest już całkiem blisko, bo czas przecieka mi przez palce i zdecydowanie go za mało na realizację wszystkich zadań, które przypadły mi w udziale. Ciągle sobie powtarzam, że za dużo na siebie wzięłam, ale chyba jednak uciągnę. Jeszcze się taki nie urodził, co by mi zaszkodził.
Dodatkowo zostałam wychowawczynią, czyli z radością powitałam kolejne zwały papierkowej roboty. Wiele lasów zginie, aby edukacja mogła trwać, doprawdy. Ostatnio moja klasa zapytała mnie, czy cieszę się, że zostałam ich wychowawczynią. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bo cieszę się, że mam konkretny kontakt z dzieciakami nie tylko na swoich lekcjach, że być może mam na nich jakiś bardziej realny wpływ niż „pani od angielskiego”, ale z drugiej strony ilość papierkowej roboty zwala z nóg i nie pozostawia już czasu na tą część, w której można się naprawdę wykazać. Każdy kij ma dwa końce.
No i z „radością” zawiadamiam, że według moich dzisiejszych skrupulatnych obliczeń ponad jedna czwarta moich uczniów zagrożona jest ocenami niedostatecznymi. Niewiele się zmieni w tej materii, bo zamierzam być „chwilowo niedostępna”, tak żeby nie mogły na mnie podziałać złe siły zwane też miękkim sercem. Nie poprawiam na siłę, nie przepuszczam, może obudzą się w drugim semestrze.
I tak to w skrócie wygląda...

 

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Głupie żarty.


Tak nam się jakoś porobiło w tym naszym (choć nie tylko w naszym) pięknym kraju, że bycie oszołomem i chamem mylone jest z nadprzeciętnym ilorazem inteligencji. Bo przecież jak ktoś rzuca niewybredne żarty w jakąkolwiek stronę (czy to państwa, czy Ukrainek, czy czegokolwiek/kogokolwiek innego) to niechybny znak, że jego inteligencja jest wyższa niż przeciętnego Kowalskiego. Że on potrafi żartować, potrafi się bawić i wyśmiewać z wad i niedoskonałości. I tylko potem dziwimy się, że jakaś głupia pielęgniarka popełniła samobójstwo, bo nie poznała się na wielce błyskotliwym żarcie dwójki radiowców...
Od zawsze potępiam i nie pozwalam na poniżanie drugiego człowieka na moich lekcjach. Jestem w stanie wiele znieść, ale jakiekolwiek żarty, ubliżanie drugiemu człowiekowi u mnie nie przejdzie. Nienawidzę, gdy ktoś traktuje przezwiska jako formę żartu, niewinnej zabawy, zwykłego przekomarzania się. Przezwiska, niewybredne żarty, dokuczanie – to wszystko jest formą znęcania się nad drugim człowiekiem, bez względu na to, jak niewinne wydaje się temu, kto żartuje. Ktoś inny bierze to do siebie – mniej lub bardziej – i potem odbija się to na całym jego życiu. 
Nie zawsze jest tak, że ktoś popełnia samobójstwo czy wydaje fortunę na wizyty u psychoanalityka. Czasami po prostu ktoś staje się cichy, nieśmiały, zamknięty w sobie, czasami po prostu nie udziela się w życiu towarzyskim, ale ogólnie funkcjonuje normalnie. Jednak ślad zostaje zawsze. Mniejszy czy większy, zakończony tragedią lub nie, ale to nie znika. Oczywiście można się kłócić, że to hartuje, że nikomu jeszcze nie zaszkodziło małe szturchanko czy śmieszne przezwisko, ale to tylko podejście tych, co je wymyślają. Ci przezywani mają zgoła inne zdanie co do tej szkodliwości.
A najgorsze jest to, że ta młodzież tego nie rozumie i nie widzi w tym nic złego. Wyzywają się, przezywają, przeklinają do siebie i mówią, że „to tylko żarty”, że „nikomu nie robią krzywdy, a przecież on naprawdę jest idiotą”. Nie umiem im wytłumaczyć, że nie każdy ma tak grubą skórę, jak oni, że nie każdemu podobają się ich żarty i nie każdy podziela ich poczucie humoru. Nie dociera do nich, ze te żarty mogą skończyć się źle. I to najbardziej mnie przeraża.


wtorek, 6 listopada 2012

ADHD.


Wiele już napisano o ADHD i wcale nie mam zamiaru tego powtarzać. Jedni są za, inni przeciw, niektórym to zwisa. Dla jednych to tylko i wyłącznie kaprys, dla innych realny problem. A jak jest naprawdę? Przede wszystkim trzeba stwierdzić, że ADHD wcale nie dotyka tak szerokiej rzeszy populacji, jak się zwykło wydawać. Jest to około „4-8% dzieci w wieku wczesnoszkolnym (6–9 lat)” (Wikipedia), czyli całkiem niewiele. Jest to jednak doskonała wymówka dla rodzica, który nie może zapanować nad dzieckiem. I nie mówię tu o ruchliwym trzylatku, który jest po prostu ruchliwy, czy o uczniu drugiej klasy, któremu ciężko jest usiedzieć w miejscu przez 45 minut. Mówię o uczniu gimnazjum, który powinien nad sobą w minimalnym stopniu panować i znać wszelkie normy oraz ich przestrzegać, choćby nawet zdarzało mu się wybuchnąć od czasu do czasu. Jeśli tego nie robi, to nie jest ADHD, bo nad ADHD DA się zapanować, pomimo powszechnej opini, jakoby było to niemożliwe.
Ileż to już razy słyszałam teorię, że któryś z naszych uczniów ma ADHD. Jeśli tylko nie potrafi się zachować na lekcji, przeszkadza, jest chamski czy wulgarny, rodzic od razu wyskakuje z teorią, że jego dziecko na pewno ma ADHD. I tu zaczyna się cyrk, bo żadnego stwierdzenia oczywiście dziecko nie ma, ale rodzic oczekuje od nas, że będziemy traktować go łagodnie i delikatnie, bo przecież jego dziecko jest chore, a nie niewychowane. I nie dociera tłumaczenie, że żadne ADHD nie wchodzi tu w rachubę, że powinien bardziej zapanować nad swoim dzieckiem i wpoić mu kilka zasad. Nad dzieckiem chorym trzeba się litować, a nie egzekwować od niego właściwe zachowanie.
Nie wiem, skąd przekonanie, że skoro dziecko jest chore, to nie należy od niego niczego wymagać. Po mojemu powinno być normalnie – czyli oczekujemy, że dziecko dostosuje się do norm na tyle, na ile jest w stanie, będzie uczyło się nad sobą panować i pomimo faktu, że wymaga to od niego niezwykłego wysiłku, musi to wyćwiczyć. Tymczasem większość rodziców po pseudodiagnozie dochodzi do wniosku, że już wszystko w porządku i nic nie muszą, bo im dzieciom należy się specjalne traktowanie.
Wtręt: Bardzo podobny mechanizm działa w przypadku dysleksji czy innych dys. Jak tylko zostaną stwierdzone, i rodzic, i uczeń czują się usprawiedliwieni i szczęśliwi, bo oni już nic nie muszą. I nie dociera tłumaczenie, że praca dopiero się tutaj zaczyna. Według nich dziecko nic już nie musi robić, a wszystko zostanie im zaliczone. Tymczasem według mnie dzieci ze wszelkimi dys powinni mieć obowiązkowe lekcje dodatkowe, gdzie będą ćwiczyć i pracować i powinni być z tych godzin rozliczani. Koniec wtrętu.
Oczywiście nauczyciele już tacy współczujący nie są i próbują jeszcze choć trochę „niesfornego” nastolatka wychować, ale szarpanie się z nim, podczas gdy w domu panują zupełnie inne zasady, jest całkowicie bezcelowe. I tak zostajemy na placu boju z uczniem rzekomo mającym ADHD, nad którym nikt nie jest w stanie zapanować. Rodzice czują się rozgrzeszeni, my miotamy się jak lwy w klatce, a dzieciak ma niezły ubaw.
No i ostatnia sprawa, która mnie bulwersuje. Mianowicie to, że każde dziecko z ADHD, z którym miałam do czynienia, było wulgarne i agresywne. Bardzo. Przekleństwa, bicie, „stukanie” kolegów i koleżanek po głowie podczas chodzenia po klasie – to była codzienność. I zastanawiam się, czy to faktycznie wina choroby, czy po raz kolejny zaniedbanie rodziców. I znowu kolejny raz obawiam się, że choroba to kwestia drugorzędna. Dlatego właśnie rozumiem rodziców, którzy bulwersują się, gdy do klasy z ich dzieckiem chodzi dziecko z ADHD. Bo dla nich liczy się ich własne dziecko, które nagle zostaje narażone na „stukanie” po głowie czy zarzucenie przekleństwami.
I oczywiście w tym wszystkim najbardziej cierpią dzieci, które są faktycznie chore, bo postrzegane są przez pryzmat tych wykorzystujących sytuację.


czwartek, 1 listopada 2012

Praca w grupie.


Projekt edukacyjny w gimnazjum. Wspaniały sposób na nauczenie uczniów pracy w grupie. Bo przecież to właśnie jest teraz na rynku pracy potrzebne i cenione. Trzeba tworzyć „teamy” i mieć „feeling” i „timing”. No dobra, już się nie wyżywam. Po prostu chcę napisać o czymś, co doprowadza mnie do białej gorączki. Praca w grupie, w zespole, czy jak zwał tak zwał.
Mam nieszczęście być osobą, która woli pracować sama. Taka Zosia Samosia. Nie twierdzę, że to zawsze jest dobrze. Czasami łeb mi pęka od nadmiaru wrażeń, kiedy wezmę na siebie za dużo. Jednak praca w grupie po prostu mi nie leży i się do niej nie garnę. Zazwyczaj nie muszę. Są jednak momenty, kiedy trzeba się wysilić i popracować z innymi na spółkę. I właśnie wtedy budzi się we mnie furia. Ostatnio również, a jakże, spotkał mnie ten zaszczyt. I największym problemem jest fakt, że przyszło mi pracować z ludźmi, którzy są ode mnie zupełnie różni.
Szlag mnie trafia, bo jestem osobą bardzo „poukładaną”. Nie przekłada się to na „uporządkowaną”. Lubię po prostu mieć robione wszystko po kolei, lubię jasne sytuacje i konkretne plany oraz jasny podział obowiązków. Tymczasem właśnie biorę udział w czymś, co jest jakimś dziwnym przedstawieniem szalonego scenarzysty. Nikt się z nikim nie spotyka, bo przecież po co. Ktoś rozmawia z kimś innym, ale nie z resztą, bo po co. Szczegółów nie ustalamy, bo po co, mamy jeszcze tyyyyyyyle czasu. Nikt nic nie wie, ale podobno wszyscy wszystko wiedzą. I tylko ja się czepiam.
I to określenie, które „kocham”: zrobi się. Pewnie, zrobi się. Samo. Bez naszego udziału. Tylko że to „zrobi się” okupione jest czyjąś pracą. Zazwyczaj nie tego, który tak twierdzi. A ja się męczę, katuję, denerwuję. Bo dla mnie takie „zrobi się” nie ma prawa bytu. Mam to zrobić i robię, i tyle.
Męka. To jedyne słowo, które przychodzi mi na myśl, gdy uświadamiam sobie, że pracuję w grupie. I to nawet nie jest wina tych ludzi. Oni po prostu inaczej pracują, inaczej funkcjonują i dla nich wszystko jest ok i cacy. To tylko dla mnie jest be. I pewnie można powiedzieć, że to ja mam problem. Możliwe. Jednak wydaje mi się, że można by to wszystko pogodzić tak, żeby wszyscy byli w miarę zadowoleni. Potrzeba tylko trochę dobrej woli.

środa, 24 października 2012

Zaraz wracam.

Wyszłam za mąż, zaraz wracam... Wróć, to nie ta piosenka. Właściwsze byłoby wyszłam do pracy, zaraz wracam, ale to się nie rymuje. Notka powstaje w wielkich fragmentarycznych bólach, więc musicie mi wybaczyć jeszcze te kilka dni milczenia.

sobota, 22 września 2012

Komitet rodzicielski.


I znowu jasny szlag mnie trafił, bo przez całkowity przypadek trafiłam na ten cudny artykuł. Och, ach, jak wspaniale, pani minister. Ależ oczywiście, że rodzice nie muszą płacić. I mają tego świadomość, o mają.
Swego czasu, gdy byłam wychowawczynią, zdarzyło mi się organizować na przykład klasową wigilię. Oczywiście, że mogłam wszystko zrzucić na uczniów, ale nie miałam sumienia. Normalnie talerzyki, kubeczki, serwetki i tego typu rzeczy zakupiłabym z pieniędzy „klasowych”, czyli właśnie z komitetu, ale niemal nikt nie wpłacił, więc kupowałam ze swoich. Tak samo było na inne okazje. Koniec roku nadszedł i „moje” dzieci nie dostały nagród (choćby za dobrą frekwencję czy cokolwiek) jako jedyne. Bo nie miałam z czego im ich kupić. Było im przykro, choć udawali twardzieli.
Dodam tylko, że komitet w naszej szkole to zawrotne 20 złotych za rok, niekoniecznie płatne we wrześniu. A jeśli chodzi o to, że szkoła powinna załatwiać takie rzeczy jak nagrody to proszę w takim razie, niech pani da szkole przyzwoite pieniądze. Nie tylko na prąd, ogrzewanie i marne środki czyszczące, z którymi potem muszą zmagać się panie sprzątające.
Kurczę, muszę przestać czytać takie rzeczy, bo mi się spać odechciało (a pewnie napisałabym coś lepiej i składniej, gdyby nie to, że padam na klawiaturę).

wtorek, 18 września 2012

Demotywacja.


Oczywiście nie czarujmy się, wszystkich zadowolić się nie da. Zawsze znajdzie się taki, któremu coś nie pasuje, czegoś nie da się zrobić i w ogóle bida z nędzą. Ostatnio po prostu bardzo myślałam nad zagadnieniem dodatku motywacyjnego. Komu powinien przysługiwać, ile, za co. I z przykrością stwierdzam, że w wielu szkołach dodatek ten przyznawany jest albo każdemu po równo, albo według bliżej nieokreślonych zasad, bo dzieli przecież dyrektor. Nie wiem, jak to jest w mojej szkole i nie będę tutaj rzucać kalumni, ale doświadczenie mi mówi, że i w naszym kurniku nie wszyscy są bez winy. 
Usłyszałam kiedyś, że dodatek motywacyjny powstał po to, żeby poratować marną pensję nauczyciela. Dawany był odgórnie, bez żadnych konkretnych zasług czy win. Podobno. Nie wiem, ile w tym prawdy. Możliwe, że to tylko taka bzdurna plota. Nie podlega jednak dyskusji, że wzbudza on kontrowersje wśród ludzi. Buntują się, że przecież nauczyciele nic nie robią, dostają za to kasę, a jeszcze im dodatki we łbach. Żarty żartami oczywiście, ale faktem jest, że przydział dodatków motywacyjnych jest dla mnie nieco niezrozumiały. Niby jest jakiś system, ale w zasadzie to trudno powiedzieć, żeby on działał, skoro najwięcej do powiedzenia ma tutaj dyrektor szkoły.
Myślałam, jak zmienić ten system tak, żeby posiadał choć znamiona sprawiedliwości i faktycznej nagrody za zasługi. Szukałam w internecie, ale tam znalazłam tylko albo ciągłe jęki i narzekania, że nauczycielom za dobrze i powinni nam obciąć wszystko, albo postulaty, żeby nagrody dostawali tylko nauczyciele olimpijczyków. O absurdalności takich pomysłów, mam nadzieję, nie muszę pisać. Dość powiedzieć, że choć staram się jak mogę, a czasem nawet ponad swoje siły, żadnego olimpijczyka ani laureata konkursu nie wypuściłam spod swoich skrzydeł. Z wielu powodów. Choćby dlatego, że zbyt często laureaci takich konkursów czy olimpiad chodzą do szkół dwujęzykowych i nie nie można ich poziomu zrównać z moimi (i wieloma innymi) uczniami.
No tak, ale nadal brak odpowiedzi, za co w takim razie nauczyciele powinni dostawać te nieszczęsne dodatki motywacyjne. Wydaje mi się, że dobrym wyjściem byłoby dawanie ich za faktyczne zasługi, realną pracę. Ale nie za ilość laureatów w życiorysie, a za to, jak dany nauczyciel pracuje w danej placówce. Wtedy każdy nauczyciel (który chce zdobyć dodatek), będzie musiał robić coś „ponad podstawę” i jest szansa, że uczniowie baaaaardzo na tym skorzystają. Oczywiście oceny nadal dokonywałby dyrektor po uprzednim dostarczeniu choćby raportu z pracy (tak jak to dzieje się na przykład w trakcie stażu). Można to robić rocznie albo semestralnie, ale to już taki pan pikuś.
Jak sobie tak pomyślałam, to mi wyszło, że (na dzień dzisiejszy) właściwie wszyscy „nasi” nauczyciele powinni dostać dodatek motywacyjny. Nie ma nauczyciela, który przychodziłby tylko na swoje lekcje i wychodził ukontentowany, że swoją pańszczyznę odrobił. A byli i tacy w trakcie mojej kariery, w każdej szkole zapewne taki się znajdzie. Tymczasem każdy nauczyciel (czy matematyki, fizyki, czy wf-u) mógłby zrobić coś więcej. I chyba najważniejsze – te dodatki powinny być jawne. Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Ja nie wstydzę się wysokości swojego dodatku. Jak nic nie robię, potrafię się do tego przyznać i pogodzić się z potencjalnymi konsekwencjami. Można mnie kontrolować wzdłuż, wszerz i w poprzek. Nie bardzo rozumiem, czemu niektórzy tak bardzo się przed tym bronią. 
Nie mam gotowej recepty na wszystko. Być może i ten pomysł ma wiele wad, których nie widzę, bo patrzę na niego z mojego punktu widzenia. Wydaje mi się jednak, że gdyby grono kompetentnych ludzi zebrało się razem, z pewnością wymyśliliby coś mądrego i trzymającego się kupy.

poniedziałek, 17 września 2012

Nauczycielski pozew.


Nie byłabym sobą, gdybym nie zareagowała na tak wspaniały artykuł, który swoim echem odbił się nawet w ogólnopolskich wiadomościach. I teraz oczywiście chwila zastanowienia, czy sympatyzuję z tą nauczycielką, czy też ją potępiam. 
Na pewno nie potępiam jej tak, jak większość ludzi, którzy już zdążyli ją ocenić jako marnego pedagoga i beznadziejną nauczycielkę. Bo tak naprawdę niewiele mogę zrobić, jeśli uczeń na przykład słucha na lekcji muzyki. Mogę go wysłać do pedagog albo do dyrektora, tyle że on niewiele sobie z tego robi. Ta sama sytuacja ma miejsce, gdy wzywam rodziców. Albo nie przychodzą, albo nic sobie z tego nie robią, bo oni sami nie potrafią sobie z dzieckiem poradzić. Jakoś nie słyszałam, żeby dziecko, nad którym rodzic panuje, wyciągało na lekcji telefon czy chamsko odzywało się do nauczyciela. Dlatego też „normalne” sposoby nic nie dają.
Można oczywiście ignorować sytuację. Tylko że sygnał dawany reszcie uczniów jest wtedy doprawdy żałosny. Można z nami robić wszystko, a my będziemy tę sytuację znosić potulnie, bo jakie mamy inne wyjście. Dlatego właśnie poniekąd rozumiem tę panią. I, doprawdy, nie wnikam, czy ona jest dobrą czy złą nauczycielką. Czy ma powołanie, czy tylko robi wszystko „na odwal się”. Kiedy ja chodziłam do szkoły, nie była ona pełna nauczycieli godnych miana pedagoga, ale nie przyszłoby mi do głowy, żeby im pyskować czy robić na złość (o telefonach wtedy jeszcze nie słyszano, więc nie mogłam wyjmować go na lekcji :)). 
I nadal nie wiem, czy pani zareagowała zbyt gwałtownie, czy po prostu w końcu puściły jej nerwy i postanowiła skorzystać ze swojego prawa. Wiem natomiast, co stanie się teraz. Pani zostanie odsądzona od czci i wiary, bo przecież z „niesforną” młodzieżą mogła poradzić sobie sama (taaaaaaa). Będą się na niej wyżywać, bo przecież jak to tak, skoro ona jest dorosła, a nie potrafi poradzić sobie z „dzieciaczkiem”. A „dzieciaczki” przechodzą właśnie okres dojrzewania i jest im tak trudno, i oni tak naprawdę są dobrzy, i pomagają bezdomnym zwierzątkom, a tylko w szkole im się agresor włącza.
Tak, jestem trochę poirytowana i zgorzkniała, bo tą rzeczywistość mam na co dzień. I wiem, że nie wszystko można wytrzymać. Że można stracić cierpliwość i że mogą puścić wszelkie tamy. I wtedy pozywa się do sądu, gdy już wszystkie pozostałe sposoby zawodzą. Wiem też, jak doskonale potrafią manipulować faktami uczniowie, jak świetnie potrafią robić z siebie niewiniątko i ofiarę, gdy im to na rękę. Wiem jednak też, że ciężko jest zdobyć się na ten krok, na który zdecydowała się ta pani właśnie przez ten wszechobecny ostracyzm społeczny. Bo ludzie jeszcze nie zdają sobie sprawy, jakie potrafią być te „dzieciaczki”.
Wiem też jednak, że w każdej szkole znajdzie się klasa bądź uczeń, dla którego warto pracować. Dla którego warto się poświęcać, szarpać i dzięki któremu się wie, po co wybrało się ten zawód. I tylko tacy trzymają mnie przy życiu. 

czwartek, 6 września 2012

O podręcznikach.


Ostatnio po raz kolejny stało się modne narzekanie na złych nauczycieli. Tym razem jednak powodem nie są zarobki czy ilość wolnego, ale podręczniki. Temat powtarza się co jakiś czas, wraca jak bumerang i oczywiście winni jesteśmy my. Tymczasem nie zawsze tak jest. Nie mówię, że nigdy. Czasami rzeczywiście nauczyciele (zwłaszcza ci od angielskiego) często zmieniają podręczniki. Głównie przez to, że często się zmieniają, a każdy następny ma inne zdanie co do przydatności podręcznika niż ten poprzedni. Jednak najczęstszym powodem zmian podręcznika są albo sami uczniowie (i zaraz przejdę do szczegółów), albo reformy. Siłą rzeczy ograniczę się do podręczników z angielskiego, bo po pierwsze będę wiedziała, o czym piszę, a po drugie to właśnie ich ceny przyprawiają rodziców o największe palpitacje.
Jak wiadomo, rynek pełen jest w dzisiejszych czasach podręczników. Do wyboru, do koloru, milion wydawnictw prześciga się w ciekawszej ofercie. A jeśli chodzi o książki do angielskiego to już natura obrodziła przewybornie. Jedno wydawnictwo potrafi mieć w ofercie trzy pozycje na tym samym poziomie. Z jednej strony to dobrze, bo nauczyciele mają wybór i mogą dobrać podręcznik do ucznia. Z drugiej strony żadna pozycja nie jest doskonała dla każdego i nadmiar przyprawia nawet nauczycieli o ból głowy. Jednak nie da się ukryć, że wybór podręcznika zależy tylko i wyłącznie od nauczyciela i na nas spoczywa odpowiedzialność za jego właściwe dobranie.
Na początek (bo temat rozwlekły) opowiem, jak to było przed reformą. Bo wtedy nie było większych zmian w podręcznikach, a jedyną przesłanką do zmiany było... No właśnie, co takiego mogło być tak ważne, że trzeba było zmieniać podręcznik? Dwie rzeczy mogły o tym decydować. Zmieniający się nauczyciele oraz zmieniający się uczniowie. O co chodzi? Otóż swego czasu rotacja nauczycieli angielskiego w szkołach była wielkości epickiej. Co roku (a bywało, że i częściej) przychodził ktoś nowy. I ten ktoś nowy miał już inną wizję. Nie lubił podręcznika X jak zarazy, za to podręcznik Y uważał za cudo objawione. Rok później przychodził nowy nauczyciel i cała szopka zaczynała się od nowa. A rodzice bulili, bo nie mogli odkupić podręczników od starszych roczników.
Uczniowie zmieniają się co roku, każdy głupi to wie (oczywiście jeśli chodzi o pierwsze klasy). I zdarza się, że w jednym roku trafią nam się lotni, a w innym nieco mniej. Jakim cudem ja w takim razie mam tak samo tych uczniow traktować? W ich własnym interesie jest, żeby grupa słabsza miała inne podręczniki niż ta mocna, bo inaczej będzie się z nimi katowała, a i tak niczego się nie nauczy (wiem z doświadczenia). Dlatego zmiana podręcznika nie zawsze jest taka zła.
A teraz sytuacja po reformie. Właściwie reformach, bo one nadal trwają i zmienia się coś co chwila. Otóż po reformia nagle okazało się, że podręcznik, którego do tej pory używałam, nie jest wystarczająco dobry. W związku z tym musiały zostać naniesione zmiany. Co z tego, że zmiany są kosmetyczne. Stary był be, a nowy jest cacy. Pewnie myślicie, że wydawnictwa były zachwycone zmianami i tym, że muszą wszystko zatwierdzać od nowa. Otóż wcale nie. Dla nich to jest taki sam problem, jak dla nas. Trzeba wszystko przeanalizować, pozmieniać, dać do zatwierdzenia, a w końcu wydrukować nową partię. Stara oczywiście (jeśli jakieś egzemplarze się ostały) idzie na przemiał. Czyli straty. Rok później cała szopka zaczyna się od nowa, bo znowu zarządzili w ministerstwie jakieś zmiany i stary podręcznik nieważny. 
I tak w koło Macieju. Wydawnictwa mają dwa razy więcej pracy i zamieszania, my z szaleństwem w oczach sprawdzamy, czy nowy podręcznik dostał zatwierdzenie czy nie, a w efekcie uczeń musi kupić nową książkę w zwariowanej cenie, bo wersja od starszych uczniów nieaktualna. Zanim więc winą obarczymy wydawnictwa czy nauczycieli, zastanówmy się, kto tak naprawdę decyduje o reformach, zmianach w edukacji czy zatwierdzeniach podręczników. Nie nauczyciele, nie wydawnictwa, a ministerstwo. I do nich proszę zgłaszać zażalenia. 
Oczywiście każda zmiana podręcznika niesie za sobą potężne koszta. Zdaję sobie z tego sprawę. I ciężko mi powiedzieć, z jakiego powodu te koszta są takie duże. Wiadomo, że książki wydane na ładnym papierze, pełne rysunków i zdjęć (akurat też nie za bardzo to lubię, ale uczniowie niby narzekają, a jak dostaną książkę bez obrazków to patrzą na mnie jak na marsjankę), najczęściej wydawane w Anglii, ale czy to jest wystarczający powód? Nie wiem. Mnie też te ceny przyprawiają o zawrót głowy, ale jeśli mam wybrać książkę tanią w zamian książki dobrej (niestety zazwyczaj jedno idzie w opozycji do drugiego) to wybieram jednak dobrą.
I ostatnia rzecz (naprawdę, ostatnia) to sól w oku większości osób. Łapówki, które nauczyciele dostają od wydawnictw. Te wszystkie Seszele, drinki z parasolką i weekendy w SPA. Otóż NAJDROŻSZYM gadżetem, który dostałam była torba na ramię. Z nadrukiem wydawnictwa. Poza tym dostajemy jedynie zestaw książek dla nauczyciela, czasem jakiś długopis czy dodatkową książkę z ćwiczeniami i kalendarz. Doprawdy, mdleję z zachwytu. Poza tymi gadżetami „dla nas” są jeszcze gadżety dla szkoły i te o wiele bardziej mnie ineteresują. Tabele do powieszenia w klasie, plakaty, dodatkowe materiały. Czy to naprawdę aż tak wielka łapówka, żeby wybrać akurat tę konkretną książkę zamiast jakiejś innej?

niedziela, 2 września 2012

Aaaaaaby wykonywać zawód nauczyciela.


Wczoraj spotkałam pewną osobę, której koleżanka chce zostać nauczycielką i która poprosiła o adres mojego bloga, żeby rzeczona koleżanka mogła sobie poczytać, co ją czeka. Oczywiście przy okazji uraczyłam kobietę standardowym „odradzałabym koleżance, to niewdzięczna praca, etc”. I tak teraz sobie myślę, co tak naprawdę powiedziałabym osobie, gdyby ta na serio poprosiłaby mnie o opinię i radę.
Przede wszystkim chyba jasno należy powiedzieć, że na zawód nauczyciela powinna decydować się osoba, która naprawdę czuje taką potrzebę. To nie jest praca „na przeczekanie”, „bo innej nie ma” (z drugiej strony nie raz takie osoby właśnie odnajdywały swoje „powołanie”, czyli zaczynały się spełniać w tej pracy, mimo że na początku nie traktowały jej serio). Trzeba mieć duże zacięcie, żeby dobrze tę pracę wykonywać. Nie mam zamiaru się chwalić czy twierdzić, że jestem wyjątkowa, ale chcę wierzyć, że dobrze wybrałam zawód. W każdym razie spełniam się w nim i lubię swoją pracę pomimo tak wielu absurdów jej towarzyszących i tak wielu gromów, które na nią rzucam.
Poza tym trzeba pamiętać, że jest to praca trudna. Bez względu na to, co mówią ludzie, którzy nie raz twierdzą, że mam więcej wolnego niż pracy, a w szkole to tylko siedzę i każę dzieciom czytać z książki i tak przez 45 minut. To nieprawda. Potrzeba dużo pracy, silnej woli i cierpliwości, żeby pracować dobrze. 45 minut niemal ciągłego gadania, zajęte przerwy, dodatkowe godziny po lekcjach, w domu przygotowywanie się do lekcji, sprawdzanie lub układanie testów, awanse, szkolenia, rady, papiery, dzienniki, imprezy pozalekcyjne, wycieczki, telefony do rodziców, spotkania z rodzicami, nowe rozporządzenia, stare rozporządzenia... można by wymieniać jeszcze kilka linijek. Trzeba się z tym liczyć.
No i w końcu odpowiedzialność. Kiedyś myślałam, że nauczyciel nie zwalnia nas z lekcji tylko ze względu na swoją wredotę. Że na wycieczce owszem, musi nas pilnować, ale to przecież nic takiego. Oj, jakże byłam naiwna! Teraz siedzę po drugiej stronie i jak pomyślę, że po wyjściu uczeń może wpaść pod samochód, a ja będę za to odpowiedzialna to włos mi na głowie staje na baczność. Z wycieczki nie mam żadnej przyjemności, bo przez większość czasu jestem potwornie niewyspana (nocne pilnowanie, niejednokrotnie do trzeciej albo czwartej) albo martwię się, co też tym razem dzieci wymyślą (a ich możliwości są nieograniczone).
I jeszcze jedna, niewiele mniejsza, a jednak pomniejszana, odpowiedzialność. Za sam poziom wiedzy takiego dzieciaka. Przeszła mi już misja pod tytułem „każdego można nauczyć, a jak  nie umie, to wina nauczyciela”. Wiem, że ponoszę odpowiedzialność tylko za swoją pracę, a nie za to, czy uczeń się nauczy, czy nie. Chodzi tu o to, czy zrobiłam wystarczająco dużo, żeby ten uczeń się nauczył. Czy zrobiłam to właściwie. Może trzeba było jeszcze raz zadzwonić do rodziców, może niepotrzebnie dzwoniłam do jego rodziców, może mogłam mu jakoś pomóc, może on nie potrzebował mojej pomocy, a ja okazałam się nadgorliwa... I tak w kółko. Oczywiście nie jest tak, że nie śpię po nocach, ale to jednak daje popalić. 
Są i zalety. I, pomimo opinii wielu, nie należy do nich zapłata. Przyznaję jednak, że wolnego (nawet jeśli nie są to pełne dwa miesiące) nie oddałabym za nic. Oczywiście rozumiem osoby, które narzekają, że wcale im nie po drodze wolne w wakacje, gdzie ceny są najwyższe, bo jest sezon. Wolałyby urlop w październiku, kiedy ceny do ciepłych krajów niższe, a pogoda tak samo zachęcająca. Tyle że tego urlopu wziąć nie mogą (chyba że bezpłatny). I nie marudzić mi tu, że ciepłe kraje to luksus. Są pożyczki i raz w roku można się skusić (ale płacić dwa razy więcej, bo sezon, nie każdy musi, a my musimy). Każda okazja, kiedy inni mogą wziąć urlop (choćby ślub w rodzinie) okupowany jest dniem bezpłatnym, bo urlopu nie ma. Tyle że te prawie dwa miesiące wolnego to jednak nie w kij dmuchał (ferii zimowych nie liczę, dla mnie mogłyby nie istnieć, nienawidzę zimy).
Podsumowując. Wiele jest wad, kilka zalet się znajdzie. Jedno jest jednak najważniejsze i bez tego ani rusz – trzeba tę pracę kochać.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Niemoc twórcza.


Już na początku tego roku szkolnego zostałam mianowana na koordynatora do spraw projektów oraz koordynatorem do spraw WKE. Nie ważne nawet, co to oznacza. Dla mnie oznacza to po prostu masę roboty. Dodatkowo muszę prowadzić swój własny projekt (bo już najwyższy na to czas). Oczywiście poza tym mam i tak kupę pracy, bo łapię się za wszystko w związku z awansem.
I właśnie przez te wszystkie jakże kreatywne aktywności zdałam obie sprawę z jednej podstawowej rzeczy – nie jestem kreatywna. Jestem odtwórcza. Onieśmiela mnie fakt, że są wokół mnie ci wszyscy kreatywni ludzie, którzy mają tyle pomysłów podczas gdy ja siedzę i nie potrafię wymyślić nawet głupiego tematu dla własnego projektu. Oni wszyscy wymyślają nie tylko tematy, ale mają w głowie całe scenariusze. A ja potrafię jedynie wykonać polecenia, skorzystać z czyichś pomysłów i wprowadzić je w życie, ale kiedy przychodzi do wymyślania, zastygam jak żona Lota. Spełniam się w realizacji. Wymyślanie to nie dla mnie.
Nie wiem, czy to coś złego. W dzisiejszym, jakże pełnym kreatywności, świecie - pewnie tak. Przynajmniej tak czuję. Zastanawiam się jednak, czy tak być powinno. Nie wszyscy muszą być super kreatywni, tak jak nie wszyscy muszą mieć maturę. Nie powinnam czuć się gorsza tylko dlatego, że zamiast rzucać pomysłami jak z rękawa potrafię jedynie grzecznie siedzieć i te pomysły przyjmować. W grupie takich ludzi czuję się jednak jak nieudacznik, który nie umie wykrztusić z siebie słowa. I to nie jest wina tych ludzi, bo oni nijak nie dają po sobie poznać, że uważają mnie za gorszą. Ale przecież musi tak być. Skoro zgadzam się na wszystko, nie wysuwam własnych pomysłów, nie wyrażam swoich myśli, to musi być ze mną coś nie tak.
I tu dochodzi drugi problem. Nie potrafię pracować w grupie. Samej mi lepiej. Jak tak sobie spokojnie usiądę w kąciku to jest szansa, że może coś jeszcze spłodzę. Kluczem jest samotność i dużo czasu. A w grupie czuję się głupio. Patrzę na tych ludzi pełnych werwy, przerzucających się pomysłami i zastygam. Prawdopodobnie nie za dobrze wybrałam sobie zawód, skoro mam problemy pracować w grupie. Tyle że ja się spełniam w pracy z uczniami. To jest mój żywioł, to kocham. I myślę sobie, co z tymi uczniami, którzy tak jak ja zupełnie się w grupie nie odnajdują, a każe im się pracować nad projektem z kilkorgiem innych osób. Jak biedne muszą być te dzieciaki, którym głos zastyga w gardle i wydaje się, że nic do pracy nie wnoszą? Dlaczego zmuszane są do czegoś, w czym się nie odnajdują? Dlaczego każe im się działać wbrew sobie, przymusza do „nauki” pracy w zespole, skoro oni wspaniale radzą sobie sami ze sobą? 
Nie rozumiem tego i chyba nie będzie mi dane zrozumieć. Być może to ja nie mam racji i powinnam zastanowić się nad zmianą zawodu, ale mimo wszystko uważam, że również jako nauczyciel wcale nie muszę mieć talentu pod tytułem „pracujmy wszyscy razem i bądźmy kreatywni”.

P.S. Temat projektu wstępnie wymyśliłam i brzmi chyba dumnie :)
‘W krainie skrzatów i elfów, czyli jakie legendy i baśnie skrywają Wyspy Brytyjskie?’
Oczywiście do dalszych konsultacji z dzieciakami.


piątek, 24 sierpnia 2012

Kim mam być dla swoich uczniów?


Pod ostatnią notką pojawił się wpis od niejakiego Rémo. Ucznia. Nie mojego :) I dzięki niemu będzie dzisiaj ten wpis.
Kiedy nadchodzi czas, że przychodzi nam stanąć po drugiej stronie biurka, oprócz masy papierkowej roboty czeka nas jeszcze jeden (a właściwie jeden z wielu) problemów do rozwiązania. Kim mam być dla swoich uczniów? Srogą harpią, która tylko czeka na jego najmniejsze potknięcia i wytyka każdy błąd? Poganiaczem niewolników, który uważa, że jego i tylko jego przedmiot jest najważniejszy? Wielką Panią Profesor, która wszędzie już była, wszystko widziała i w końcu jest starsza, więc należy ją szanować? Spokojną i nawet trochę pierdołowatą panią od angielskiego, której można założyć kosz na głowę? Przyjacielem, który uśmiecha się życzliwie i twierdzi, że zawsze jakoś tam będzie?
Wiem, że wszystkie te postaci przedstawiłam dość tendencyjnie i właściwie żadna nie ma pokrycia w rzeczywistości (chociaż harpię i poganiaczy niewolników spotkałam osobiście, spuśćmy zasłonę milczenia). Jednak chodzi tu o ogólny zarys, a nie o naukowe przedstawianie nauczycielskich charakterów. Charaktery są różne, jak różni są ludzie, ale jednak w jakąś rolę musimy się wpisać. Nie ma siły, nie da się być wszystkim na raz.
Można jednak być wszystkim po trochu. Nie zamierzam być ani harpią (nie mam predyspozycji, wyraz twarzy nie pasuje, jakoś tak za miłą minę mam i jak robię groźną to się dzieciaki śmieją, a nie boją), ani poganiaczem niewolników. Z całą pewnością nie będę Wielką Panią Profesor, bo ani nie wszędzie byłam, ani nie wszystko widziałam, a szacunek zdobywa się innymi sposobami niż wiekiem. Nie dam sobie powiesić kosza na głowie. Ale przyjaciółką uczniów również nie będę.
Zaskoczeni? Być może. Jednak nie ma się co specjalnie dziwić. Nie da się być przyjacielem, kiedy przyszło nam pełnić całkiem inną rolę. Mam być nauczycielem. Po prostu. Ani przyjaciółką, ani popychadłem, ani osobą, która leczy sobie kompleksy wyimaginowanym poczuciem władzy (chociaż trochę jednak tej władzy tam jest...). I wiem, że ten termin jest nieco wyświechtany, ale mam być przede wszystkim mentorem. Mam dawać przykład, ale nie zapominać o swoim człowieczeństwie, o swoich słabościach. Nie mogę być dla uczniów alfą i omegą, bo nie jestem nią naprawdę. A jak mit runie? Co im pozostanie? Lepiej pozostać kimś, kto wskazuje drogę, pokazuje rozwiązania, ale pozwala też podejmować własne decyzje i ponosić za nie konsekwencje.
I to staram się robić. Nie zawsze wychodzi. Ja też popełniam błędy. Unoszę się, buntuję, czasami przestaje mi zależeć. Jestem tylko człowiekiem. Ale jednak wiem więcej niż oni, moi uczniowie. I czasem zdarza mi się mądrze mówić ludzkim głosem. A chcę wierzyć, że dzięki temu, że nie jestem wszystkowiedzącą wyrocznią, oni mnie słuchają.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

I kolejny nowy rok szkolny...


Coraz większymi krokami nadchodzi nowy rok szkolny. Najważniejszy moment w pracy nauczyciela. Trzeba w końcu zacząć się do niego przygotowywać. O tak. Dla tych, co to myśleli, że nauczyciele nie muszą nic robić przez cały rok, a na pewno nie przez wakacje to z pewnością jest zaskoczenie. Jednak prawda jest taka, że jeśli ktoś ma odpowiednią motywację (na przykład lubi swoją pracę), musi zacząć się starać nieco przed pierwszym września. Nie ma mowy o leniuchowaniu przez bite dwa miesiące.
No ale do rzeczy. Po pierwsze primo, zmienia nam się pani dyrektor. Wprawdzie stara zostaje na stanowisku wicedyrektor, ale jednak co nowa twarz to nowa twarz. Tym samym nowe wymagania. Jakie, nie wiem. Dowiemy się pewnie na początku współpracy. Po drugie primo, jest to drugi rok mojego awansu zawodowego. A jak wiadomo, przy trzyletnim cyklu drugi rok jest najgorszy. Najbardziej pracowity, najbardziej zajęty. W pierwszym roku człowiek się wdraża, w trzecim przygotowuje do egzaminu, a w drugim zapiernicza. Takoż i ja mam zamiar zapierniczać. Po trzecie primo, muszę w końcu przystąpić do projektu edukacyjnego. Na jaki brandzel ktoś to wymyślił, tego nigdy pewnie się nie dowiem, ale jest i trzeba w tym cyrku udział wziąć.
I właśnie dlatego teraz siedzę i wymyślam wygląd gazetek klasowych, dumam sobie nad konkursami szkolnymi, próbuję wymyślić temat projektu (jeszcze do uzgodnienia z dzieciakami), debatuję nad pomocami naukowymi, planuję lekcje otwarte, etc. Pod koniec minionego roku szkolnego aktualna (jeszcze) pani dyrektor zarzuciła mi, że za mało robię „na zewnątrz”. Owszem, spełniam się we wszystkich inicjatywach, które nie wymagają pokazywania się w szkole/poza szkołą, a pozostają w zaciszu klasowym (ewentualnie jakieś wyjście z klasą na pokaz/projekcję), ale w ogóle nie pokazuję szkoły na zewnątrz. Dlatego też w tym roku zamierzam się rozdwoić i poświęcić wszystkie moje nerwy na wszelkiego rodzaju inicjatywy, i te wewnątrz, i te na zewnątrz.
Dlatego trzymajcie za mnie kciuki, bo ten rok będzie doprawdy pracowity.

niedziela, 15 lipca 2012

Każdemu po równo?


Pisałam już kiedyś o tym, że szkoła to najbardziej „sprawiedliwe” miejsce płacy na świecie. Każdy zarabia tyle samo (z podziałem na stopnie zawodowe) bez względu na to, czy jest hetero – czy homoseksualistą, wierzącym czy ateistą, szczęśliwą czy nieszczęśliwą osobą, a nawet nie patrząc na to, czy jest nauczycielem „dobrym” czy „złym”. Ostatnio zdarzyło mi się przeczytać artykuł w Gazecie Wyborczej, którego autor/ka litościwie zniknął/ęła w mrokach mojej niepamięci. Dla potrzeb posta powiedzmy, że był to pan (żebym nie musiała co chwila „slashować”). 
I tenże pan stwierdził, że płacenie wszystkim jak leci tyle samo to przeżytek i powinno się te płace zróżnicować. I chwała mu, temu panu, tyle że pomysł, w jaki sposób je zróżnicować, miał taki, że jakbym go złapała to by mu się bardzo szybko oczka otworzyły. Otóż jaśnie pan stwierdził, że ci wypuszczający spod swoich skrzydeł olimpijczyków i laureatów konkursów powinni zarabiać więcej niż ci, którzy takowych nie mają.
Na pierwszy rzut oka wszystko gra. Przecież ci, których uczniowie odnoszą sukcesy zasłużyli sobie na to przez pracę z tymi uczniami, rozwijanie ich zdolności i osiągnięć. Sukcesy w konkursach, zawodach, olimpiadach to zasługa przede wszystkim uczniów, ale i po części ich nauczycieli. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie dwa małe „ale”.
Pierwsze „ale” dotyczy tego, że niektórzy uczniowie nie są dobrzy DZIĘKI nauczycielom, ale POMIMO nim. Są tacy nauczyciele, którzy starają się uczniów do nauki zniechęcić, którzy w żaden sposób nie pomagają im rozwijać ich talentów, a jedynie na nich żerują, podczas gdy uczeń sam, w domu, w pocie czoła, zdobywa potrzebną mu wiedzę. Za co wtedy taki nauczyciel miałby dostać gratyfikację? Za nieprzeszkadzanie uczniowi w dążeniu do sukcesu? Za nie swoją pracę? 
Drugie „ale” dotyczy szkół, które w zasadzie nie mają szans na jakiekolwiek sukcesy w dziedzinie konkursów, bo ich uczniowie są... no cóż, nie dość utalentowani. Albo mają za małe szanse w starciach z gigantami. Weźmy tu przykład mojego przedmiotu. Regularnie zgłaszam zdolnych uczniów do konkursów. Spędzamy czas, przygotowując się do nich, a na końcu i tak wśród laureatów widzę uczniów szkół dwujęzycznych. I to jest demotywujące, bo moi uczniowie mają niewielkie (jeśli jakiekolwiek) szanse na dorównanie komuś, kto uczy się w szkole z wykładowym językiem angielskim albo kto ma 10 godzin angielskiego w tygodniu. 
Dlatego właśnie uważam, że rozliczanie nauczycieli według sukcesów ich uczniów jest pomysłem co najmniej nietrafionym, żeby nie określić tego bardziej brutalnie. Nie mam jednak równocześnie rozwiązania tego problemu. Dlaczego więc tak mocno przyczepiłam się do pomysłu pana redaktora? Bo jako dziennikarz powinien był przeprowadzić jakieś elementarne przynajmniej śledztwo albo coś na kształt badań. Od razu by mu wyszło, że jego pomysł to bzdura i być może zastanowiłby się dwa razy zanim by coś takiego napisał. Tymczasem szanowny pan nie był łaskaw nawet dwa razy pomyśleć, cóż dopiero zebrać jakieś rzetelne materiały. I dlatego jest mi przykro, bo potem jesteśmy oceniani na podstawie takich właśnie beznadziejnych tekstów, których autorowi nie zależy na rzetelności, a jedynie na zapełnieniu miejsca i dostaniu za to kasy.

wtorek, 10 lipca 2012

REKORDZISTA ZARABIA PONAD 30 TYSIĘCY ZŁOTYCH!


REKORDZISTA ZARABIA PONAD 30 TYSIĘCY ZŁOTYCH!

Okazało się, że jeśli nauczyciel nie będzie spał, tylko weźmie sobie cztery etaty i 12 godzin dziennie korepetycji (które przecież i tak wliczają się do jego pensji, więc co tam...) to może zarobić nawet do 30 tysięcy złotych! Czy to nie jest oburzające?! W związku z tym Karta Nauczyciela powinna zostać zniesiona, bo jest dokumentem patogennym i skłaniającym do nieróbstwa!
Wyobraźmy sobie nauczyciela, który w ogóle nie śpi i tylko uczy. Przy tablicy spędza TYLKO skromne 18 godzin tygodniowo, ale za to na czterech etatach, więc jego pensja sama w sobie sięga chmur. Do tego ma około 12 godzin dziennie korepetycji (bo tyle mu zostaje po JEDYNIE 3 godzinach przy tablicy razy cztery etaty dziennie), więc już w ogóle full wypas, skoro za każdą godzinę dostaje 40 złotych. Wprawdzie pani Kunegunda, nauczycielka w niewielkiej szkole pod Pcimiem Dolnym zarabia niewiele ponad 10 tysięcy, ale przynajmniej ma nawet kilka godzin na sen.
W związku z tym to skandal, że ta najbardziej narzekająca grupa zawodowa ma czelność jeszcze czegoś żądać. Dlatego postuluję, żeby zmienić Kartę Nauczyciela tak, żeby już żadna pani Kunegunda nie miała szansy się obijać, a ponadto nauczyciel to zawód z powołania, więc te konowały w ogóle powinny przestać dostawać pensję za to, że łaskawie dajemy im swoje dzieci (kochane skarby, nasze rodzone jedyne) pod opiekę.
A oto jak przedstawiają się zarobki innych nauczycieli:
Pani Dobrosława: 4 lata w zawodzie, nauczycielka zupełnie niepotrzebnych rzeczy, pięć etatów i 5 godzin korepetycji, 12 tysięcy.
Pan Dobromir: 12 lat w zawodzie (to on jeszcze żyje???), nauczyciel bardzo potrzebnych rzeczy, trzy etaty, 20 godzin korepetycji, 25 tysięcy.

P.S. W trakcie pisania tego artykułu pan nauczyciel zarabiający 30 tysięcy zmarł z braku snu, dlatego nei uwzględniamy go już w naszym wspaniałym rankingu.

P.S. 2 Tak, post został zainspirowany wspaniałym artykułem w GazecieWyborczej. Tak, wspaniały tytuł jest bardzo do niego podobny, bo to tytuł ma przyciągać uwagę, a przecież w artykule wspomniałam o pani Kunegundzie, więc się wszyscy gońcie, bo ja piszę prawdę i tylko prawdę.


piątek, 22 czerwca 2012

Dobre serce.


Jak długo można mieć dobre serce i przepuszczać uczniów z klasy do klasy? Długo. Wiem to na swoim własnym przypadku. Co roku mój mąż słyszy tą samą mantrę i co roku ma jej dość: „A co, jak komuś z nich zrobię prawdziwą krzywdę?”.
W tym roku zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy i, z braku innej, lepszej, tej właśnie zamierzam się trzymać – nie uratuję świata. Mogę próbować, ale nie jestem w stanie zbawić wszystkich i wszystkim zrobić dobrze. Zawsze musi być coś za coś. Do tej pory wysoką cenę płacili ci, którzy uczyli się cały rok, a mimo to nie dawali rady uzyskać więcej niż minimum. Stawali w tym samym rzędzie z tymi, którzy cały rok nie robili nic, a pod koniec przypominało im się, że przydałoby się zdać.
KONIEC. Nie mam już siły kombinować. Zwłaszcza, że widzę podejście tej większości, która niskim kosztem próbuje kupić sobie miejsce w kolejnej klasie. Nie uciekają z moich lekcji (ale z innych to już stadnie), stawiają się karnie na większość zaplanowanych przeze mnie konsultacji. Problem w tym, że robią ze mnie durnia. Ich wiedza oscyluje w okolicy zera, przynoszą wypracowania zerżnięte z internetu albo skopiowane z tłumacza, tłumaczą się problemami rodzinnymi czy też osobistymi. Bo granie na emocjach jest najwspanialszym sposobem na przejście z klasy do klasy. My wierzymy we wszystko, bo ciężko jest wziąć odpowiedzialność za czyjeś życie. Jeśli choćby jedna historia z tych wszystkich okazałaby się być prawdą, przynajmniej mogę spać spokojnie.
Problem w tym, że jestem już zmęczona. Historia się powtarza i nie jest to bynajmniej historia chwalebna. Przepuszczamy, bo nam żal, bo nie chcemy mnóstwa repetujących, bo wierzymy w ich obietnice i zapewnienia, że w przyszłym roku będzie lepiej. A w następnym roku nie jest lepiej. Jest gorzej. Bo upewnieni w tym, że mogą dostać promocję za nic pozwalają sobie na coraz więcej. My znowu zapominamy, a pod koniec roku słyszymy tą samą śpiewkę. I tak w kółko.
Tak nie powinno być. Tak nie może być. Dlatego właśnie zamierzam walnąć w stół. Nie, nie zbuntuję się całkowicie. Zrobię całoroczny rachunek i zastanowię się, kto na ile zasługuje. A potem przeprowadzę hiszpańską inkwizycję, której nikt się nie spodziewa (nie jestem fanką Monty Pythona, ale kilka cytatów się zna :), w końcu bycie anglistką zobowiązuje). Na tyle mnie stać i tyle zamierzam wprowadzić w życie. Nie będę wyjaśniać i tłumaczyć. Jeśli ktoś nie rozumie, że uczyć ma się cały rok, jeśli ktoś nie ma na tyle przyzwoitości, żeby przeprowadzić solidną retrospekcję, nie potrzebuje moich wyjaśnień. W ich oczach zawsze będę tą wredną małpą (no wiem, inaczej będą mnie nazywać, ale jednak trzymam poziom), która nie przepuściła ich w którejś tam klasie.
So be it. Godzę się z tym, bo nie mam innej opcji. Albo będę tą frajerką, której można wcisnąć każdą historyjkę i wywinąć się zawsze z każdego zagrożenia albo tą małpą, która nie przepuszcza. Z dwojga złego zaczyna mi się podobać ta druga opcja. Wdrożenie jej w życie to zupełnie inna kwestia. Mój brak asertywności i problemy z pewnością siebie powodują, że wyrzuty sumienia dręczyć mnie będą pewnie jeszcze przez jakiś czas, ale trzeba się kiedyś wziąć w garść. Jak  nie teraz, to kiedy?

sobota, 16 czerwca 2012

Bal absolwentów.


Bardzo, bardzo dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami odbył się bal absolwentów. Ach, co to był za bal – można by zakrzyknąć! Stoły uginały się od wszelkiego rodzaju jadła i napitku, młodzież wywijała hołubce przez cały czas trwania. Jednak bal nie byłby balem, gdyby nie zaczął się polonezem. Bardzo pięknym, z pannami ubranymi w najpiękniejsze suknie oraz panami w najbardziej stylowych szatach. Doprawdy, było pięknie i wzruszająco. Na koniec tańca były róże czerwone i zaczerwienione lica dam.
Po polonezie muzyka wszelaka do tańca przygrywała. Wprawdzie autorka tych słów z większością tej muzyki nie miała nigdy do czynienia i ciężko jej było bawić się przy jej dźwiękach, jednakże bal ten nie dla autorki był przeznaczony. Póki młodzież bawiła się chętnie, póty zabawę przednią można nazwać. Był też poczęstunek. Wszystko na bogato, ale bez przesady i bez kiczu. Ze smakiem, z gustem i bez awantur. Doprawdy, w takiej młodzieży leży nadzieja. 
I ja tam byłam, miód i ... kawę piłam. I wróciłam, żeby o tej wspaniałej imprezie donieść gawiedzi (tylko zdjęcia kiepskie zrobiłam, więc nie zamieszczę).

piątek, 8 czerwca 2012

Geje i lesbijki.


Któregoś dnia (jak ten czas leci...) oglądałam program w TVN24 (Fakty po faktach) z niejakim panem Stanisławem Piętą. W sumie jego opinie nie zbulwersowały mnie aż tak bardzo, bo prezentuje swoją postawą ten sam pogląd, jaki prezentuje PiS, ale tym razem zamierzam jednak się do tego odnieść.
Wiele hałasu było ostatnio wokół pana posła. Nie za bardzo wiem, dlaczego, bo nie mówi niczego nowego. Może dlatego, że mówi to w odniesieniu do „nowej” propozycji ustawy, która powinna zostać poprawnie sformułowana i uchwalona już bardzo dawno temu. Nie ważne. Ważne jest to, co ten poseł głosi. I już sama nie wiem, czy płakać nad taką postawą, czy pozostaje mi się tylko śmiać. Bo pan poseł prezentuje postawę godną papugi, przynajmniej w programie telewizyjnym. „Polskie prawo powinno na ten temat milczeć”, „Nie będę się wypowiadał na ten temat”, „Polskie prawo chronić powinno tylko rodzinę” czy jakoś tak, powtarzane po tysiąckroć wcale nie staje się mądrzejsze ani nie nabiera większego znaczenia. 
Pan poseł, jak i wielu innym mu podobnym, twierdzi, że nie istnieje coś takiego jak „język nienawiści”, że nie ma potrzeby chronić osób homoseksualnych przed prześladowaniami, bo jest to zamach na wolność słowa. Pytam więc, dlaczego w takim razie można ścigać za obrazę uczuć religijnych, co jest jeszcze bardziej przedziwne i niejasne niż słowne, konkretne groźby. Chronione są osoby innego wyznania, innej rasy, więc dlaczego nie mogą być chronione osoby o innej orientacji seksualnej?
A jeśli ten sam pan poseł ma wątpliwości, czy istnieje coś takiego, jak język nienawiści, niech wpadnie na kilka dni do mojej szkoły. Przeraża mnie to, ile nietolerancji i nienawiści się tam tłamsi. Jakiś czas temu słyszałam hasła „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści” wykrzykiwane przez osoby, które nie miały pojęcia, kim byli komuniści i dlaczego niby mieliby zawisnąć na drzewach. Tak śpiewają, bo wszyscy tak śpiewają, bo to taka przyśpiewka kibica. Ci sami młodzi ludzie podczas wizyty osób o azjatyckich rysach twarzy w naszej szkole wołali za nimi „Chinole” i „Żółtki”, a jedyne pytania, które byli w stanie z siebie wyartykułować, to czy w Wietnamie jedzą psy. „Pedały do gazu” czy inne hasła typu „Ty pedale je***ny, zaraz ci prz****lę” też nie są wyjątkiem.
Nie wiem, skąd ta nienawiść. Nie wiem, po co ani dlaczego, nie wiem, dlaczego tym ludziom tak bardzo przeszkadzają inni. Wiem jedynie, że tak nie powinno być. Niech sobie polskie państwo chroni rodzinę, ile wlezie (ale pokażcie mi, gdzie ono tak naprawdę ją chroni, to konia z rzędem), ale niech nie pozwala na takie wypowiedzi, które przerażają. Nawet mnie, choć według pana posła jestem modelowym przykładem rodziny i teoretycznie nic ze strony takich ludzi mi nie grozi. Boję się, bo nie wiem, co im wpadnie do głowy jutro. Od czegoś się to wszystko zaczyna i nie wiadomo, do czego może doprowadzić.
Co wam przeszkadzają homoseksualiści? Rozumiem, że można nie lubić parady równości. Ja też za nią nie przepadam, chociaż gejów i lesbijki popieram w stu procentach. Parada to po prostu nieco zbyt obsceniczne i bardzo udziwnione przedstawienie, które ma na celu pokazanie nie wiadomo czego. Jednak mają oni prawo tak protestować, tak jak pan prezes ma prawo robić pielgrzymki pod pałac prezydencki dziesiątego co miesiąc i chociaż to też mi się nie podoba, nie zamierzam kruszyć o to kopii. Nie widzę przecież, żeby tak ubrani ludzie (homoseksualiści, transseksualiści, transwestyci czy inni) chodzili w ten sposób ubrani (albo rozebrani) cały rok. To zwyczajni ludzie, którzy chcą mieć takie same prawa, jak inni.
Dlatego też nie rozumiem, jak można aż tak bardzo nienawidzić ludzi, żeby odmówić im prawa do czucia się bezpiecznie.

środa, 23 maja 2012

Pozytywne zaskoczenia.


Dopiero co skarżyłam się na drugą klasę liceum, a to właśnie oni sprawili mi w tym roku największą niespodziankę. I nie chodzi tu o niespodziankę w postaci jakiegoś prezentu (chociaż to, co zrobili, to też pewnego rodzaju prezent). Otóż każdego roku zastanawiam się, kto (jaka klasa lub uczeń) najbardziej mnie w tym roku zaskoczył. Pozytywnie oczywiście, bo i takie przypadki się zdarzają. I nagle okazuje się, że to właśnie w tej klasie znalazły się dwa rodzynki, w których pokładałam dość płonne nadzieje, a tymczasem rozkwitły mi, niczym nieźle nawożone i podlewane krzaczyska różyczek. No dobra, może porównywanie dwóch rosłych facetów do różyczek nie jest najlepiej skonstruowanym środkiem stylistycznym w moim życiu, ale przecież i tak każdy wie, o co chodzi. 
Otóż wyobraźmy sobie takiego na przykład Homera. Homer przyszedł z grupy niemieckiej, bo stwierdzono, że jednak angielski woli i umie bardziej, więc chyba lepiej, żeby uczył się chętniej. I trafił mało szczęśliwie, bo w efekcie okazało się, że trochę odstaje. Na minus oczywiście. Jakoś tam przeleciał przez  pierwszą klasę z rozpędu i dało radę, ale w drugiej zaczął się już lekki horror. Nagle jednak okazuje się, że Homer coraz częściej się udziela i coraz więcej rozumie. Najpierw powoli i nieśmiało, ale z czasem z coraz większą pewnością siebie zaczyna robić ćwiczenia. Okazuje się, że Homer solidnie wziął się do nauki. Zaczął przychodzić na konsultacje i nie marnuje tego czasu.
Z drugiej strony jest Edi. Nie wadzi nikomu, w sumie to nawet nie uczy się źle, ale ma duże problemy (dysgrafia? dysleksja? jedno i drugie?). Gdzieś tam drzemie w nim już iskierka nadziei, ale sam jeszcze o tym nie wie. Tymczasem ja nie wiem, co w nim tą iskierkę rozpaliło, ale cieszę się, że coś takiego zaistniało. Bo Edi zaczyna błyszczeć. Rozumie, rozwiązuje zadania, jego problemy jakby przestają się liczyć. Coraz częściej słyszę głos Ediego przy odpowiedzi i jest to wymowa całkiem zborna i poprawna.
Tak że rok szkolny uznaję za podsumowany, aczkolwiek zawsze chętnie przyjmuję nowe niespodzianki :)

niedziela, 20 maja 2012

Edukacja.


Długo zbierałam się z tym postem i długo nie mógł się w mojej głowie on ułożyć. Dlaczego? Bo to post określający moje pojęcie edukacji, poparty opiniami Ryszarda Legutko, a także kilku moich znajomych, którzy może profesorami nie są, ale myśleć logicznie potrafią. Do napisania tego posta skłonił mnie wywiad, który przeczytałam tylko i wyłącznie dzięki naszej wspaniałomyślnej pani dyrektor, która wyszukuje informacje z dziedziny szkolnej i zapodaje je w pokoju nauczycielskim. I tak w pewnym momencie, gdy nie miałam niczego innego do roboty, usiadłam i przeczytałam sobie ten wywiad. I oczywiście okazało się, że pan Legutko nie mówi niczego odkrywczego. Niczego, czego nie wiedziałby i nie mówił niemal każdy nauczyciel z każdej szkoły, tyle że on ma głos w gazecie, a my nie. Problem polega na tym, że jego też nie usłyszą i oleją, bo taka rola rządu.
Ale do rzeczy. Czytam słowa, które są niczym miód na moje serce:

(...) nie ma czegoś takiego jak umiejętność bez wiedzy. Żeby wytworzyć w sobie umiejętność, trzeba przebrnąć przez spory obszar wiedzy. Nie można nabrać umiejętności czytania i rozumienia tekstów literackich, jeżeli nie czyta się książek. Postulat ograniczenia się do samych umiejętności jest postulatem niemądrym. Dziś, żeby zdać maturę, nie trzeba wcale znać literatury polskiej, historii, a nawet posiadać orientacji w – przepraszam za wyrażenie – polskim kodzie kulturowym.

Jak się to ma do języka angielskiego? Ano nie za bardzo możemy uznać wypowiedź za „komunikatywną”, jeśli uczeń nie zna podstawowych zasad gramatyki i operuje bezokolicznikami. Tymczasem według mojej pani dyrektor (i, jestem przekonana, wielu innych osób również) przywiązuję za dużą wagę do gramatyki zamiast do „komunikatywności” wypowiedzi. Ponadto jakim cudem uczeń ma umieć cokolwiek, jeśli nawet tych słówek nieszczęsnych się nie nauczy? Żeby używać języka jako całości, trzeba znać słówka, umieć ich poprawnie użyć w zdaniu i umieć ułożyć to zdanie poprawnie, co gwarantuje znajomość i umiejętność używania gramatyki.
Dygresja: moja nauczycielka od francuskiego w liceum uważała, że kartkówki ze słówek są śmieszne i zupełnie niepotrzebne, bo na pamięć to każdy idiota potrafi się nauczyć. Takie kartkówki sprawiają jedynie, że można podciągnąć sobie ocenę zwykłą pamięciówką. Dlatego też dawała nam zawsze zdania do tłumaczenia na kartkówkach, bo dopiero ułożenie zdania oznaczało prawdziwe sprawdzenie umiejętności. Ogólnie rzecz biorąc się z nią zgadzam, ale z czasem odtajałam nieco i stwierdziłam, że niech chociaż sobie tymi słówkami oceny poprawią. Nie zadziałało, nie uczą się nadal.
Druga strona tego medalu to właśnie wiedza i odnoszący się do tego system oceniania. W naszej szkole obowiązuje zasada 30% na zaliczenie. Co znajduję, czytając Wewnątrzszkolny System Oceniania? Taki zapis, który mówi, że uczeń „z pomocą nauczyciela jest w stanie rozwiązywać zadania o niewielkim stopniu trudności”. Czyli jak uczeń wyjdzie ze szkoły i nie będzie przy nim nauczyciela, to już nie musi umieć rozwiązywać tych samych zadań. A zaznaczę, że chodzi o zadania o niewielkim stopniu trudności. Jak potem ten sam uczeń ma sobie poradzić w życiu, bez nauczyciela u boku, tego nie wiem.
Kolejny cytat dotyczy wychowania:

„Wychowania w szkole już nie ma, i to nie ma go nawet w wersji śladowej odnoszącej się do prostych odruchów „proszę” czy „dziękuję”. Nauczyciele są coraz bardziej zastraszeni – przez uczniów, przez rodziców, przez regulacje prawne. Zwykle w sporach między uczniem a nauczycielem przegrywa ten ostatni. Są prawa ucznia, rzecznicy do wszystkiego się wtrącający, a nauczyciel zostaje sam. Dyrektor nie stanie po jego stronie, koledzy nauczyciele prywatnie pewnie będą go pocieszać, ale publicznie nie będą się z nim solidaryzować, dziennikarze też w większości nie poprą, więc co ma robić? Można odnieść wrażenie, ze ogromna część Polaków zgłupiała, uważając, że najlepsze wychowanie to brak wychowania.”

Tym razem jednak nie do końca się zgadzam. Wychowanie na poziomie najwcześniejszym się jeszcze odbywa. Dzieci uczą się kultury w przedszkolu czy nauczaniu początkowym. Potem i tak jest już za późno, bo czego mogę oczekiwać (poza drwiącym spojrzeniem i powiedzeniem „spierdalaj”) od ucznia gimnazjum, którego może i w szkole próbowali nauczyć, ale on potem wracał do swojego domu, gdzie są takie a nie inne warunki? I kolejna rzecz: jeśli dyrektor jest dobry, stanie jednak po stronie nauczyciela. Oczywiście istnieje wiele malutkich szpileczek, bo niby stanie po stronie nauczyciela, ale potem na dywaniku ten sam nauczyciel usłyszy, że „może Pani nie powinna się tak zachować/zareagować/unieść, etc?” Ale jednak jakieś tam wsparcie ma. 
Nie jest natomiast wsparciem rzekome uznanie nauczyciela za funkcjonariusza państwowego. Niby w teorii miało pomóc, teraz generuje niesmaczne żarty, jak to nauczyciele nie potrafią poradzić sobie ze zwykłym dzieciaczkiem. Także nauczyciele bardzo rzadko sięgają po ten sposób radzenia sobie z „trudną, niesforną” młodzieżą. Inna sprawa, że nawet zwrócenie się do sądu nie da niczego, czego taki uczeń by już nie znał. Przecież do poprawczaka go nie dadzą, a kuratora to ma już od dawna. Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy jednak trafi on do poprawczaka, ale to są jednostkowe przypadki. Te przybytki i tak są już przepełnione i nie ma miejsca na dzieciaki, które zastraszają nauczycieli i stanowią potencjalne zagrożenie (głównie dlatego, że poza słowami niczego innego nie zrobili). Dramat zaczyna się dopiero, kiedy stanie się coś naprawdę tragicznego i wtedy właśnie słyszymy „dlaczego nikt wcześniej nie zareagował?” A może reagował, tylko go nie słuchano...
Co do dziennikarzy – w tym upatruję największej odpowiedzialności. Oczywiście nie twierdzę, że gdyby nie dziennikarze, to wszystkie dzieci by były grzeczne i kochane, a nauczyciele poważani. Jednak manipulacja informacjami w przypadku dziennikarzy jest zadziwiająca. Mówią i piszą to, co akurat jest im na rękę, co ładnie wygląda w druku czy na ekranie, a nie stan faktyczny. Jeśli nauczyciele skarżą się na jakiegoś ucznia, to najpewniej się na niego uwzięli, a on biedny ma ADHD i próbuje sobie z tym poradzić. Szkoła jest tu na przegranej pozycji, bo dziennikarze ustawią się murem za płaczącą matką i biednie wyglądającym dzieckiem, które może nawet kilka łez uroni przed kamerą. A potem ten sam uczeń trafia do gimnazjum i matka stwierdza, że może lepiej, żeby on jednak trafił do ośrodka, to w domu spokój już będzie, bo ona nie ma już siły. Przykład z życia wzięty, z własnego podwórka.
Jednak największej odpowiedzialności upatruję tutaj w rodzicach. To oni są odpowiedzialni za wychowanie swojego dziecka od najmłodszych lat. Mój syn ma 2,5 roku i już dziś ma swoje obowiązki (sprząta swoje zabawki zarówno w domu, jak i w przedszkolu – odkłada na miejsce po zabawie), mówi „przepraszam, proszę i dziękuję” i wymagana jest od niego elementarna kultura, czyli wszelkie „dzień dobry, do widzenia” i brak awantur. Wie, że wszystko jest do załatwienia bez awantury, a żadne histerie nie pomogą mu dostać to, czego akurat chce. Oczywiście to wszystko jeszcze raczkuje, ale wymagane jest od niego konsekwentnie codziennie. Tymczasem mam do czynienia z dziećmi, które nie mówią nawet „dzień dobry”, a co dopiero wymagać od nich kultury wyższej. One zajmują się awanturowaniem się w każdej sytuacji, wymuszaniem, mają wciąż nowe roszczenia, jakbym była na ich rozkazy. I tutaj znowu cytat:

Rodzice w ogromnej większości uważają, że obowiązek wychowawczy przejmuje szkoła i że oni w związku z tym chcą mieć święty spokój. A święty spokój oznacza, że nie chcą być nękani, nie chcą słyszeć, że jest jakiś problem, że coś trzeba zrobić. Zrzucają odpowiedzialność na szkołę, lecz nie przyjmują do wiadomości skutków, jakie z tego przeniesienia odpowiedzialności wynikają. Nauczyciele mają wychowywać, ale jednocześnie maja się naszych dzieci nie czepiać. Tak się nie da, a podobna postawa rodziców dowodzi niestety zdziecinnienia.

No i nadchodzi pytanie, czy da się coś z tym zrobić? Czy jest jeszcze nadzieja na poprawę sytuacji w polskiej szkole? Profesor Legutko ma jeszcze szczątki nadziei. Ja nie. Za dużo zniszczyliśmy, za wygodnie jest w polskiej szkole, żeby ktokolwiek teraz pozwolił na „pogorszenie” sytuacji uczniów. Trzeba by wrócić do modelu 8+4, który dawał lepsze warunki, jeśli chodzi o wychowywanie (lepsza integracja przez dłuższy czas przebywania ze sobą), trzeba by przywrócić szkoły zawodowe, które miały na celu wypuszczać ludzi przyuczonych do zawodu, bo przecież nie każdy, do jasnej cholery, musi mieć maturę. Trzeba by podnieść z powrotem poziom nauczania na tak wielu poziomach - zarówno w szkołach podstawowych, gdzie teraz nie można zostawić dziecka w klasach I-III, jeśli zgody na to nie wyrażą rodzice (czyli dziecko może nie umieć czytać ani pisać, a i tak trafi do klasy IV, jako analfabeta), jak i w każdym kolejnym etapie, tak by uczniowie mieli świadomość, że tylko nauka pozwoli im przejść do kolejnej klasy (czyli podniesienie progu do przynajmniej 40% na ocenę dopuszczającą). Trzeba by zrobić jeszcze wiele, wiele rzeczy, do których opisania potrzebna by mi była książka. 
A chwilowo tkwimy w tym bagnie po samą szyję i próbujemy się nie udusić.

P.S. W poście korzystałam z wywiadu, który ukazał się w gazecie "Uważam rze". Data publikacji: niedziela, 12 luty 2012 autor: Marzena Nykiel

środa, 16 maja 2012

Ryzyko.

Podłożyłam się i dałam adres bloga uczniom. Część z nich sama ten blog znalazła, reszta poszła z górki. Teraz zastanawiam się, czy to nie było blogowe sepuku. Zobaczymy.

niedziela, 13 maja 2012

Matura ustna welcome to.


Jak to jest prowadzić nową maturę ustną z kimś, kto ma wprawdzie uprawnienia egzaminatora, ale na temat nowej matury nie wie NIC? Koszmar. Prawda jest taka, że bałam się trochę prowadzenia tej matury. Jednak byłam pewna, że przewodniczący komisji, jako egzaminator, mnie w tym wyręczy, przynajmniej na początku. Popatrzę, wdrożę się i będzie git. Tymczasem okazało się, że dostała mi się pani, która nowej matury na oczy nie widziała bo w międzyczasie przestała uczyć w szkole, przeniosła się na studia i już nie jest na bieżąco, bo nie musi. Oczywiście okazało się, że ona liczy na mnie, bo pan dyrektor przekazał, że ma się nie martwić, że ja wszystko wiem (pominę nazwę szkoły i nazwisko dyrektora, bo chłopina szuka jak może, żeby znaleźć kogoś na sobotę – powiem tylko, że liceum prywatne).
W pierwszej chwili stanęłam w stuporze. Bo jak można zgodzić się na egzamin i właściwie nie wiedzieć, na co się zgadza? Uprawnienia egzaminatora są, ale żadnych szkoleń w kierunku nowej matury już nie. A wytyczne się zmieniły, zadania też. Ja rozumiem, że wiedza językowa połączona z czytaniem ze zrozumieniem pozwoli prowadzić tą maturę całkiem sprawnie, ale najpierw jednak trzeba mieć o niej jakieś pojęcie. Tymczasem najpierw musiałam panią wprowadzić w temat, a potem sama egzaminować, żeby pani mogła się wdrożyć. No to z sercem na ramieniu egzaminowałam.
A teraz kilka uwag odnoszących się do samego egzaminu:

  • mówienie po polsku. Wchodzi i mówi „dzień dobry”, czego nie powinien był robić, bo egzamin od początku do końca w języku obcym.
  • mówienie za długo. Elokwentna, ewidentnie z dużą wiedzą uczennica postanawia się popisać, a ja muszę jej przerywać. Mówienie zbyt wiele przy tak ograniczonym czasie nie popłaca.
  • odnoszenie pytań za bardzo do siebie. Pytanie „tell me about an unusual experience that you had when going to Mars”. Uczeń odpowiada “I never had such an experience” (no, może nieco mniej poprawnie, ale spuśćmy na to zasłonę milczenia). Powtarzam pytanie jeszcze trzy razy, bo ono nie brzmiało „have you ever had an unusual experience when going to Mars”. Miał opowiedzieć, więc musi opowiedzieć, a nie twierdzić, że takowego nie miał (oczywiście z powodów oczywistych pytanie nieco zmienione, ale sens ten sam).
  • niezrozumienie pytań w zadaniu trzecim. To jest właśnie to, czego bałam się najbardziej. Człowiek w nerwach, ma mało czasu na przyswojenie informacji, a tutaj nagle każą mu myśleć o tym, jaka restauracja będzie odpowiednia dla rodziców jego dziewczyny i dlaczego (pytanie z informatora, więcej o tym tutaj). Najczęściej odpowiadają, która restauracja IM się podoba i dlaczego by ją wybrali. I odpowiedź niezaliczona.

Nie wiem, może inni nauczyciele i egzaminatorzy będą bardziej łaskawi, ale ja oceniałam tak, jak mnie nauczyli na tych trzech kursach, na których byłam. Tam kazali ostro, a życie pewnie przyniesie inne rozwiązania.
P.S. Wszyscy zdali.

sobota, 12 maja 2012

Jak ja kocham niektóre demoty...

Przepraszam bardzo, ale jak można być przekonanym, że rzucenie szkoły sprawi, że będziesz jak Al Pacino albo Johnny Depp?
Chociaż jakby tak wszyscy, którzy w to wierzą rzucili szkołę, może by nam się lepiej pracowało...



P.S. I doprawdy, podejrzewam, że oni raczej nie mieli pewności, że potrafią lepiej wykorzystać ten czas. Myślę, że byli po prostu zbuntowanymi nastolatkami, a nie zdeterminowanymi ludźmi, którzy podejmowali świadome decyzje. Dużo szczęścia, przypadek i talent sprawiły, że są tam, gdzie są.

środa, 9 maja 2012

Dys...


Dysleksja, dysortografia, dysgrafia, dyskalkulia... Nie wiem, ile jeszcze tych dys... mogłabym wymienić, ale wszystko sprowadza się do tego samego – dziecko ma problem. A skoro ma problem, to trzeba próbować go rozwiązać. Prawda? Nie prawda. Przynajmniej nie w dzisiejszej szkole, nie według dzisiejszych rodziców (oczywiście piszę bardzo ogólnie, są rodzice wyjątki, ale to jednak nadal margines). Dzisiaj wystarczy stwierdzić dys..., żeby dziecko miało spokój i nigdy więcej nie musiało się przejmować swoim problemem. Takie przynajmniej jest podejście rodziców. Coś, co miało służyć pomocy dzieciom, czyli stwierdzanie wszelkich dys... i co miało prowadzić do zorganizowanej i bardzo rozwiniętej pomocy i pracy z dzieckiem, dziś stało się przepustką do lenistwa i usprawiedliwień.
Pierwsza lepsza z brzegu rozmowa pomiędzy nauczycielem a rodzicem.
- Moje dziecko ma dysleksję, wie Pani.
- No tak, wiem, ale co Pani robi z nim w domu? Ćwiczy Pani?
- Ale jak to? Przecież moje dziecko ma dysleksję!
I tyle. Koniec. Klamka zapadła. Dziecko ma dysleksję, ADHD, czy jakiekolwiek inne zaburzenie, więc odczepmy się od niego i dajmy mu spokój. Niech nic nie robi, bo się jeszcze zestresuje tą swoją dysleksją, zakmnie w sobie i nie odkryjemy jego wyjątkowych talentów. A i dziecko jest już na tyle cwane, że będzie wykorzystywało ten fakt na prawo i lewo (uczy się od najlepszych). Nie odrobił pracy, bo ma dysleksję i nie wiedział, jak to napisać. Nie napisał dyktanda, bo przecież przy dysortografii nie ma sensu się męczyć. I tak w koło Macieju. 
Tymczasem stwierdzenie dys... to dopiero początek drogi, która jest dłuuuuuuga i wyboista. Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, a nie iść na łatwiznę i usprawiedliwiać wszystko opinią z poradni. Trzeba wyrobić u siebie zdolność, którą inni tak po prostu posiadają. To nie jest ani przyjemne, ani łatwe, ani sprawiedliwe i wywołuje mnóstwo frustracji, ale tak właśnie być powinno. Wychodzi jednak na to, że podejście pod tytułem „przecież ja/moje dziecko ma dysleksję” jest o wiele bardziej popularne. Wkurza mnie to, ale muszę to respektować. Znaczy muszę respektować opinię z poradni, nawet jeśli uważam, że dziecko oprócz otrzymania diagnozy powinno również obowiązkowo korzystać z pomocy. Nie mam tu nic do gadania. 
I nawet nie chodzi mi o to, że za naszych czasów dysortografia była uważana za jakiś wymysł, a uczniowi kazało się po prostu ćwiczyć i uczyć więcej. To pewnie też nie było zbyt fortunne rozwiązanie. Chodzi mi po prostu o to, żeby wszelkiego rodzaju stwierdzenia dys... nie były końcem, a dopiero początkiem. Żeby z tymi dziećmi ktoś obowiązkowo pracował, pomagał, uczył i ćwiczył, nie tylko w szkole, ale też w domu. Bo praca w szkole nie wystarczy.