niedziela, 15 lipca 2012

Każdemu po równo?


Pisałam już kiedyś o tym, że szkoła to najbardziej „sprawiedliwe” miejsce płacy na świecie. Każdy zarabia tyle samo (z podziałem na stopnie zawodowe) bez względu na to, czy jest hetero – czy homoseksualistą, wierzącym czy ateistą, szczęśliwą czy nieszczęśliwą osobą, a nawet nie patrząc na to, czy jest nauczycielem „dobrym” czy „złym”. Ostatnio zdarzyło mi się przeczytać artykuł w Gazecie Wyborczej, którego autor/ka litościwie zniknął/ęła w mrokach mojej niepamięci. Dla potrzeb posta powiedzmy, że był to pan (żebym nie musiała co chwila „slashować”). 
I tenże pan stwierdził, że płacenie wszystkim jak leci tyle samo to przeżytek i powinno się te płace zróżnicować. I chwała mu, temu panu, tyle że pomysł, w jaki sposób je zróżnicować, miał taki, że jakbym go złapała to by mu się bardzo szybko oczka otworzyły. Otóż jaśnie pan stwierdził, że ci wypuszczający spod swoich skrzydeł olimpijczyków i laureatów konkursów powinni zarabiać więcej niż ci, którzy takowych nie mają.
Na pierwszy rzut oka wszystko gra. Przecież ci, których uczniowie odnoszą sukcesy zasłużyli sobie na to przez pracę z tymi uczniami, rozwijanie ich zdolności i osiągnięć. Sukcesy w konkursach, zawodach, olimpiadach to zasługa przede wszystkim uczniów, ale i po części ich nauczycieli. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie dwa małe „ale”.
Pierwsze „ale” dotyczy tego, że niektórzy uczniowie nie są dobrzy DZIĘKI nauczycielom, ale POMIMO nim. Są tacy nauczyciele, którzy starają się uczniów do nauki zniechęcić, którzy w żaden sposób nie pomagają im rozwijać ich talentów, a jedynie na nich żerują, podczas gdy uczeń sam, w domu, w pocie czoła, zdobywa potrzebną mu wiedzę. Za co wtedy taki nauczyciel miałby dostać gratyfikację? Za nieprzeszkadzanie uczniowi w dążeniu do sukcesu? Za nie swoją pracę? 
Drugie „ale” dotyczy szkół, które w zasadzie nie mają szans na jakiekolwiek sukcesy w dziedzinie konkursów, bo ich uczniowie są... no cóż, nie dość utalentowani. Albo mają za małe szanse w starciach z gigantami. Weźmy tu przykład mojego przedmiotu. Regularnie zgłaszam zdolnych uczniów do konkursów. Spędzamy czas, przygotowując się do nich, a na końcu i tak wśród laureatów widzę uczniów szkół dwujęzycznych. I to jest demotywujące, bo moi uczniowie mają niewielkie (jeśli jakiekolwiek) szanse na dorównanie komuś, kto uczy się w szkole z wykładowym językiem angielskim albo kto ma 10 godzin angielskiego w tygodniu. 
Dlatego właśnie uważam, że rozliczanie nauczycieli według sukcesów ich uczniów jest pomysłem co najmniej nietrafionym, żeby nie określić tego bardziej brutalnie. Nie mam jednak równocześnie rozwiązania tego problemu. Dlaczego więc tak mocno przyczepiłam się do pomysłu pana redaktora? Bo jako dziennikarz powinien był przeprowadzić jakieś elementarne przynajmniej śledztwo albo coś na kształt badań. Od razu by mu wyszło, że jego pomysł to bzdura i być może zastanowiłby się dwa razy zanim by coś takiego napisał. Tymczasem szanowny pan nie był łaskaw nawet dwa razy pomyśleć, cóż dopiero zebrać jakieś rzetelne materiały. I dlatego jest mi przykro, bo potem jesteśmy oceniani na podstawie takich właśnie beznadziejnych tekstów, których autorowi nie zależy na rzetelności, a jedynie na zapełnieniu miejsca i dostaniu za to kasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz