czwartek, 29 lipca 2010

Młody.


Tak wiele rzeczy mi umyka, tak wielu rzeczy nie pamiętam, że zaczęło mnie to przerażać. Młody ma już dziewięć miesięcy, umie już wiele, trochę rozumie, rozwija się pięknie, a ja nie pamiętam, kiedy pierwszy raz się uśmiechnął, kiedy pierwszy raz zaśmiał, kiedy usiadł… i wiele innych „kiedy”. Czas leci zdecydowanie za szybko i zapominam. Dlatego przyda mi się niewielki update w tej kwestii. Zamierzam od czasu do czasu wtrącać małe co nieco o Młodym, żebym więcej nie zapominała.
Dzisiaj zauważyłam, że Młodemu wychodzą kolejne zęby. Nie powiem, już nie mogłam się doczekać. Ślini się regularnie już od trzeciego miesiąca życia, pierwsze zęby wyszły mu w szóstym i od tego czasu nic. Wczoraj produkcją śliny zadziwił nawet najbardziej zaprawionych w bojach, a dzisiaj zalał dwa śliniaki i dwa zestawy ubranek. Szybki look na jego dziąsła uświadomił mi, że coś się tam bez wątpienia dzieje. Oczywiście nie mogę być pewna, że to zęby, ale pozwalam sobie zgadywać i mam wrażenie, że tym razem się jednak nie mylę.
Poza tym Młody stoi. Niezbyt stabilnie, ale jednak stoi. Mało tego, uwielbia to. Już nie interesuje go siedzenie, które całkiem niedawno było szczytem jego marzeń i możliwości. Teraz jak tylko może, a nawet jeśli nie może, próbuje wstawać. Oczywiście próbuję mu nie pozwalać, ale mogę sobie pomarzyć, że mam nad nim jakąś kontrolę. Czasami zdarza się, że posiedzi na podłodze około 5 minut, zabawi się jakimiś klockami czy czymś podobnym, ale nie jest to czas wymarzony dla jego mamy. Dlatego stawiam go w łóżeczku, on pięknie trzyma się szczebelków i w końcu mam czas dla siebie. Próbuje również chodzić. Wychodzi mu to nawet zgrabnie, a wygląda uroczo, kiedy tak trzymam go za rączki, a on ze skupieniem stawia jedna noga za drugą. Coś, co dla mnie jest oczywiste, jemu przychodzi z takim trudem…
Oboje z Mężem próbujemy go również nauczyć mówić. Przynajmniej „mama”, ewentualnie „tata”. Niewzruszony Młody nie zamierza się poddać i nadal nic nie mówi, chociaż wygląda, jakby usilnie próbował. Jednak najczęściej tylko się śmieje, kiedy staramy się przekonać go, że mówienie jest fajne.
No i równie bezowocnie staramy się nauczyć go raczkować. Kiedyś myślałam, że najfajniejsze dzieci to takie noworodki, które tylko śpią i jedzą oraz załatwiają inne swoje podstawowe potrzeby. Zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam, jak wiele radości daje mi obserwowanie rozwoju Młodego. Kiedyś uważałam, że dzieci chodzące i mówiące to zło wcielone. Teraz PRAGNĘ, żeby Młody zaczął chodzić, bo przynajmniej nie chciałby cały czas siedzieć na moich rękach. No cóż, tylko krowa nie zmienia zdania.
Wkrótce, mam nadzieję, że jutro, przyjdzie do nas krzesełko do karmienia. Jak zwykle kupiliśmy go nieco za późno, ale tak to już z nami jest. Młody siedzi już od miesiąca, a my kupujemy krzesełko dopiero teraz. Mam nadzieję, że mu się spodoba, a przede wszystkim mam nadzieję, że spodoba się mnie, bo Młody ma na razie niewiele do powiedzenia.
Na początku sierpnia zaś mam zamiar kupić mu nocnik i zestaw obiadowy. Żeby już było tak na poważnie, jako dodatek do tego krzesełka. Kurczę, pamiętam swój zestaw obiadowy… Miseczka, płaski talerz i kubeczek, białe, oczywiście porcelanowe, z nadrukiem zajączka. Ubóstwiałam ten zestaw i używałam długo po tym, jak już z niego wyrosłam. O ile pamiętam, to używałam go jeszcze w szkole podstawowej… Mam nadzieję, że Młody też będzie miał takie wspomnienia.

Magiczny guziczek.


We Wrocławiu są pewne autobusy nazywane niskopodłogowymi. Tak, wiem, że i w innych miastach się zdarzają, ale to mnie akurat chwilowo nie interesuje. Autobusy te są wspaniałym wynalazkiem zarówno dla osób niepełnosprawnych, jak i dla matek z dziećmi, a czasem nawet staruszek. Dwie z tych trzech sytuacji mam na co dzień (niepełnosprawny i matka z dzieckiem), tak więc mogę się do nich odnieść. W tych cudownych autobusach jest pewien magiczny guzik, który do ekstazy doprowadza wyżej wymienionych. Jest to mianowicie guziczek pokazujący człowieka na wózku, bądź też wózek z małym dzieckiem (albo są nawet dwa guziczki, wersja full wypas). Do czego ten magiczny guziczek służy? Ano do tego, żeby łaskawy kierowca w odpowiednim momencie mógł zniżyć poziom autobusu i ewentualnie otworzyć klapę, która dodatkowo ułatwia wchodzenie i wychodzenie z pojazdu. I tu zaczyna się problem. O ile z niepełnosprawnym nie ma jednak problemu, bo on po prostu nie wyjedzie, jeśli klapa nie będzie otwarta, bo wózek elektryczny silniczka do latania nie ma wbudowanego, o tyle już z wózkiem dziecięcym jest zgoła inaczej, bo ten ma wbudowaną matkę, która może wózek przez trudy życia codziennego pchać. I właśnie o tym będzie dzisiejszy post, obdarzony jakże rozwlekłym wstępem.
Mam nieodparte wrażenie, że ten wbudowany mechanizm sprawia, że kierowcy olewają sprawę udogodnień, wdrożonych między innymi właśnie dla matek z dziećmi, a raczej z wózkami. Zdarza mi się jeździć po Wrocławiu dość często. Może nie tak często, jak wtedy, gdy potomka nie było jeszcze na świecie, ale jednak stosunkowo często, zwłaszcza tą letnią porą. Z oczywistych powodów wybieram raczej autobusy oznaczone magiczną „N” – ką. I tu zaczyna się droga przez mękę. Mogę zrozumieć, że kierowca nie widzi tej chabety, którą potocznie nazywa się wózkiem, na przystanku, kiedy potok ludzi zalewa mu widok. Ok., niech będzie, jakoś do tego autobusu wchodzę, sama bądź z pomocą jakiegoś mile umięśnionego pana. Ale w autobusie już mam uśmiechniętą mordkę, bo przecież jest ON. MAGICZNY GUZICZEK! I już wiem, że nic nie przeszkodzi mi w wygodnym i wielkopańskim wyjściu z tegoż autobusu.
Nieco przed swoim przystankiem wciskam magiczny guziczek, zapala się światełko. Pan kierowca już wie, że trzeba obniżyć autobus. Zatrzymuje się na przystanku, otwiera drzwi, jeszcze przez parę sekund czekam… i nic. Nie ma obniżenia, nie ma uroczystego wyjmowania klapy (no dobra, tego nie oczekuję). Muszę prosić kolejnego umięśnionego pana, żeby mi pomógł. I gotuje się we mnie. Bo jak to tak? Guziczek wciśnięty, wózek przygotowany, pan kierowca poinformowany, a tu dupa. W trakcie swoich podróży JEDEN raz zdarzyło mi się, że kierowca zareagował na magiczny guziczek. Powtórzę: JEDEN RAZ. Na te kilkadziesiąt, kiedy zdarzyło mi się jechać. Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem. Może wszystkie inne autobusy tak naprawdę miały zepsuty ten guziczek? Może kierowca ma mnie w dupie? Może jest jeszcze inny powód, o którym nie wiem.
Nie dalej jak wczoraj jechałam w autobusie z niepełnosprawnym. Pan kierowca ładnie autobus obniżył i przybiegł, żeby klapę otworzyć. Potem tenże niepełnosprawny nacisnął guziczek i pan kierowca po raz kolejny przybiegł radosny jak skowronek, żeby mu pomóc. Myślę sobie: dobrze jest. Znaczy, że magiczny guziczek działa, obniżanie działa i mi też obniży. Dojeżdżam do swojego przystanku, więc wciskam guziczek, autobus się zatrzymuje… i kolejny raz nic. Kierowca olewa mnie ciepłym moczem. Tak więc gramolę się z Młodym z pomocą umięśnionego pana, bo krawężnik za nisko i pewnie Młody by wypadł bez pomocy, jakbym go tak przechyliła. WHY???!!!
Również wczoraj zostałam opieprzona i pouczona przez pewnego pana, jak z autobusu wynosi się wózek. Okazało się, że pan jest ekspertem, tyle że w tym wszystkim był jeden problem – kierowca nie obniżył autobusu. Nawet mnie ten pan pouczył, że jestem w dużym mieście, a nie u siebie na wsi i tutaj w autobusach są magiczne guziczki. Powiedziałam mu, że wcisnęłam i zostałam zignorowana przez kierowcę, ale na pana ten argument nie podziałał i nadal udzielał mi światłych rad, jak mam wynosić wózek z autobusu.
Dlaczego kierowcy olewają magiczny guziczek? Dlaczego nie obniżają autobusu, kiedy go naciskam i daję do zrozumienia, że potrzebna mi pomoc? I ostatnie pytanie: dlaczego nie awanturuję się, kiedy tak się dzieje? Na to ostatnie mam odpowiedź: bo nie jestem asertywna. Nie umiem się domagać swoich praw, nie umiem opieprzyć pana kierowcy, że nie obniżył mi autobusu, chociaż od czegoś te guziczki są. Nie umiem być „tą wredną babą”, która się wykłóca. Nie umiem… Może czas się nauczyć…

sobota, 24 lipca 2010

Bieda czy po prostu kradzież?


Ostatnio oglądałam film dokumentalny na temat kradzieży w sklepach. Temat wprawdzie dotyczył Brytyjczyków, myślę jednak, że cała sytuacja nie za bardzo różni się od naszej, polskiej. Wszystko oczywiście pokazane było z perspektywy sprzedawcy / właściciela sklepu, który notuje z tej okazji ogromne straty. Dzisiaj z kolei przeczytałam tę notkę, traktującą o tym samym, ale w polskiej rzeczywistości. I tak się zastanawiam…
Co tymi ludźmi kieruje? Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby zacząć kraść – jawnie lub też „tylko” zjadając po kryjomu rzeczy w sklepie (biorę tu pod uwagę tylko tych, którzy faktycznie nie mają pieniędzy na jedzenie, a nie tych, co sobie „podjadają” i nie płacą za papierki)? Jak bardzo głodnym trzeba być? A z drugiej strony – jak tak w ogóle można? Głodny czy nie, jak można okradać drugiego człowieka z jego pracy? Że już nie wspomnę o modnych ciuchach, płytach, filmach, papierosach, alkoholu, etc. Z tych pytań wynikają dwie sprawy. Pierwsza to kradzież z rozpaczy, głodu, zimna, trudnej sytuacji. Druga to kradzież z chęci posiadania czegoś, na coś nas nie stać, ale nie jest nam to niezbędne do życia. I powstaje pytanie – czy te dwa przypadki aż tak bardzo się od siebie różnią? I jedno, i drugie jest kradzieżą. I jedno, i drugie jest naganne i karalne. Jednak zazwyczaj inaczej patrzy się na osobę, która nie ma co jeść i kradnie chleb, a inaczej na kogoś, kto kradnie płyty.
I tutaj mam problem. Z jednej strony ja też inaczej patrzę na taką dwójkę ludzi. Jestem gotowa wybaczyć i usprawiedliwić kogoś, kto z głodu i w desperacji kradnie jedzenie. Złodzieja innych rzeczy wsadzałabym do więzienia bez mrugnięcia okiem. I teraz zastanawiam się, czy to jest słuszne. Oczywiście serce podpowiada, że jak najbardziej, bo z głodu można popełnić wiele głupstw. Jednak kradzież to kradzież, właściciel sklepu wychodzi na tym dokładnie tak samo, czyli marnie. A gdyby tak każdy bezdomny czy głodny zaczął kraść w sklepach, bo jemu więcej się wybacza? Co by się działo? Pewnie sklepy by masowo plajtowały, bo głodnych ludzi ci u nas dostatek. Stąd moje wątpliwości…
Jeśli o mnie chodzi, nie wyobrażam sobie kraść. Chwilowo nie wyobrażam sobie W OGÓLE takiej sytuacji. Nie wiem czy to się kiedyś zmieni, ale piszę o dniu dzisiejszym, a nie o możliwej przyszłości, więc na tym się skupiam. Strach, że ktoś mnie przyłapie, bycie fair wobec sprzedawcy, bycie fair wobec siebie – to czynniki powstrzymujące mnie od kradzieży. Powstaje pytanie – czy gdybym miała pewność, że nikt mnie nie złapie, to czy bym kradła? Nie, bo uaktywniają się dwa pozostałe wątki. Po prostu kradzież to dla mnie coś tak niedopuszczalnego jak morderstwo. Oczywiście mogę sobie wyobrazić sytuację, że muszę kogoś zabić, tak jak wyobrażam sobie sytuację, że muszę kraść, ale teraz mnie to nie dotyczy.
I sama już nie wiem, jak się do tej sytuacji odnieść…

niedziela, 11 lipca 2010

Chrzest.


No i znowu rozgorzał we mnie temat kontrowersyjny, trudny, a to wszystko przez inne blogi. Nie będę tutaj przytaczać linków, bo za dużo tego było, ale ogólnie rzecz biorąc wszystkie te posty dotyczyły chrztu. No i tak pomyślałam, że wypowiem się po raz kolejny, żeby sobie ulżyć.
Młody nie jest chrzczony. Nie będzie chrzczony. Nie będzie chodził na religię, do kościoła, na pielgrzymki. Nie będzie miał nic wspólnego z kościołem, przynajmniej dopóki to my będziemy decydować za niego. Jak będzie dorosły to może sobie nawet księdzem zostać, ale chwilowo za jego wychowanie odpowiedzialni jesteśmy my, a oboje zdecydowaliśmy, że religia nam nie po drodze.
No i czytam w tych wszystkich postach, że ludzie mają wątpliwości, bo jak to tak nie chrzcić dziecka. A co powiedzą sąsiedzi, a co powiedzą rodzice innych dzieci, co powiedzą panie w szkole, w sklepie, na podwórku… A w dupie mam, co powiedzą inni. Ważne jest, co mówię ja, a ja twierdzę, że chrzczenie dziecka dla samej idei jest idiotyzmem.
Po pierwsze, nie za bardzo mam kogo wybrać na rodziców chrzestnych, ale to pewnie jakoś bym przeskoczyła. W końcu mam tam jakąś dalszą i bliższą rodzinę, ktoś by się w końcu nadał. Po drugie, kto by to dziecko uczył, chodził z nim do kościoła? Ja? Wolne żarty. Mój mąż? Nie rozśmieszajcie mnie. Chrzestni? Daleko by byli, a pewnie też by się nie pchali. Jak więc to tak? Ochrzcić dziecko, a potem zostawić to tak bez ciągu dalszego? Już sobie to wyobrażam. Przychodzi małolat do szkoły (chociaż w sumie to już w przedszkolu się zaczyna) i tam ksiądz pyta go o chrzest. Młody odpowiada: „ano tak, jestem ochrzczony”. Ksiądz: „No to powiedz nam chłopczyku „Ojcze nasz”.” Młody na to: „Nie umiem.” Oooo, już widzę, jak byłoby pięknie. Z pewnością obrazka w nagrodę by nie dostał. A tam przecież jest jakaś formułka, że zobowiązuję się wychowywac dziecko w wierze.
Dlaczego więc mam ochrzcić dziecko? Po to, żeby mu dodatkową krzywdę zrobić? Żeby przyszło kiedyś i zapytało „po co? dlaczego?”, skoro żadne z nas nie jest w stanie wychować go w wierze katolickiej… ba, w jakiejkolwiek wierze. Ktoś w takim razie powie: „A może kiedyś przyjdzie i zapyta, dlaczego nie?” To mu wtedy odpowiem. Logicznie, spokojnie wytłumaczę mu, że nie wierzymy, że nie chodzimy do kościoła, ale jeśli tylko będzie chciał, to po osiągnięciu pełnoletności proszę bardzo.
Nie powiem, że nie mieliśmy wątpliwości. Owszem, zastanawialiśmy się, jak to będzie, gdy inne dzieci będą chodzić na religię, pójdą do komunii, a on nie. Mam jednak wrażenie, że to, co robimy, jest słuszne, bo nikogo nie okłamujemy. Nie chrzcimy dziecka dla świętego spokoju, żeby tylko było jak inni. Nie pozbawiamy go niczego, bo przecież można przyjąć wiarę później, świadomie. I tu właśnie doszukuję się największego problemu i mojego negatywnego podejścia do chrztu i religii.
ŚWIADOMOŚĆ. Jaką świadomość ma dziecko, które chrzci się, gdy nie potrafi jeszcze mówić (a nawet jak potrafi, to niewiele)? Ok., wtedy to my nakładamy na siebie obowiązek czuwania nad jego wychowaniem w wierze, więc spoko. Ale w czasie komunii świętej dziecko wybiera już samo. I to jest dla mnie wielka pomyłka. Dziecko ośmioletnie nie potrafi podejmować tak wielkich decyzji, jaką jest świadome wybranie wiary. Idzie jak owieczka, tam gdzie wszyscy. Nie rozumie do końca, o co chodzi i co tak naprawdę się dzieje. No tak, pięknie jest usłyszeć z małych usteczek, że przyjmuje pana Jezusa do swojego serduszka, ale co tak NAPRAWDĘ to dziecko z tego rozumie? Śmiem twierdzić, że nic.
Czy ktoś pamięta swoją komunię? Ja tak. I choć byłam wychowywana w wierze, biegałam na lekcje religii i wierzyłam mocno i ślepo, to sprawy komunii nie potrafiłam pojąć. Owszem, mówiłam te wszystkie piękne formułki, jak ta o przyjęciu do serca pana Jezusa, ale w rzeczywistości myślałam o pięknej sukience, wypasionych prezentach i gościach na przyjęciu. Do spowiedzi poszłam, bo mi kazali. Nie rozumiałam, co ja mogłam zrobić takiego strasznego, że miałabym się z tego spowiadać. W gruncie rzeczy wymyślałam „grzechy”, żeby nie stać tam jak kołek. I jeśli ktoś twierdzi, że on to w wieku 8 lat był nad wyraz rozwinięty i wszystko rozumiał, a do tego czuł wspaniałość tego momentu to proszę wybaczyć, ale jakoś nie za bardzo mam ochotę mu wierzyć. 
Świadomy wybór to ja podjęłam dopiero w kwestii bierzmowania i choć pewnie nie powinnam się do tego przyznawać, bo to szczyt hipokryzji, ale przyjęłam je tylko i wyłącznie dlatego, żeby potem móc kroczyć w białej sukni do ślubu. Nie miałam już wtedy z Bogiem po drodze. Nie powiem, że nie jestem z siebie dumna, tak po prostu wyszło. Natomiast teraz już bardzo świadomie mówię religii nie pod każdą postacią. Nie wzięłam w końcu tego ślubu kościelnego, nie kroczyłam w białej sukni, bo moja hipokryzja osiągnęłaby gigatnyczne rozmiary (rozumiem w wieku 16 lat mieć marzenia i zrobić głupotę, ale to samo w wieku lat 25 zakrawa na śmieszność). Nie chodzę do kościoła, nie zwracam się do ksiądza per „proszę księdza”, a do siostry zakonnej per „proszę siostry”, tak jak oni nie zwracają się do mnie per „pani profesor” czy „pani nauczycielko”. Mówię „proszę pana” i „proszę pani”, a do znajomych księży czy sióstr po imieniu. Nie umiałabym wychować dziecka w wierze, ucząc go klepania modlitw, nie umiałabym chodzić z nim do kościoła, żeby mógł się przez godzinę wynudzić.
I właśnie dlatego nie będę chrzcić dziecka. 

czwartek, 1 lipca 2010

Debata.


Nie, nie będę pisała, kto wygrał, kto był lepszy, kto siedział prosto, a kto trzymał ręce na podołku, ponieważ głowę zaprząta mi o wiele ważniejsza sprawa. Przez cały czas niedzielnej  „debaty” zastanawiałam się, czy to ja nie rozumiem tego słowa (no niby człowiek wykształcony, znaczy wykształciuch, ale nigdy nic nie wiadomo), czy też jednak w TV nie zachodzi debata. W związku z wynikłymi wątpliwościami jako żywo rzuciłam się do komputera sprawdzić w słowniku (papierowego nie mam pod ręką). I oto co następuje…
Debata (także: obrady) – dyskusja o sformalizowanej formie, wymiana poglądów na dany temat, najczęściej w większym gronie osób, np. na zebraniu, posiedzeniu, zgromadzeniu, zjeździe. Dyskusja ta dotyczy wyboru najlepszego rozwiązania omawianego problemu lub sprawy (http://pl.wikipedia.org/wiki/Debata). Poważna i długa dyskusja na ważny temat. (http://sjp.pwn.pl/szukaj/debata). Dyskusja (zwł. publiczna, np. parlamentarna), dysputa, rozprawa, debatowanie, obradowanie, radzenie. Etym. - fr. débat 'jw.' z débattre 'obradować' (http://www.slownik-online.pl/kopalinski/64E6915961953B82412565B70038B163.php).
Jak to się ma do tego, co działo się w niedzielę o 20.00 na kilku kanałach telewizyjnych to ja nigdy nie zgadnę. Panowie ani nie dyskutowali, ani nie wymieniali poglądów, ani nie  obradowali. Kiedy tylko próbowali wejść w jakieś dyskusje, byli natychmiast uciszani i strofowani. Jeśli moja wrodzona inteligencja mnie nie myli to zadawanie pytań i odpowiadanie na nie nazywa się zwyczajowo wywiadem, nawet jeśli takowy dotyczy więcej niż jednej osoby, a każda z tych osób przedstawia zgoła inne poglądy. Dlaczego więc nazywa się to debatą, a nie wywiadem?
Pomyślałam, że może środowa debata będzie bardziej przypominać tę z definicji, ale jak zwykle srogo się zawiodłam. Ta sama formuła, te same słowa, to samo gadanie. Bla bla bla… Oczywiście nie zmieniłam zdania co do tego, na kogo będę głosować, chociaż w tej chwili wybieram już tylko mniejsze zło (żeby nie było wątpliwości, mniejsze zło ma tu postać Komorowskiego). Jednak nie tyle chodzi tu o treśc, ile właśnie o formę. Debata to powinna być debata, a nie odpowiadanie na pytania. Smutne.