wtorek, 10 grudnia 2013

Co robi nauczyciel?


Myliłby się ten, który zawód łączyłby z jego etymologicznym znaczeniem. Dziś ten zawód powinien nazywać się "kursobieg" albo "szkoleniokurcgalopek" (no dobra, trochę za długo). Bo tym właśnie dzisiaj jesteśmy. W tym roku pobiłam chyba jakiś rekord. W przeciągu tych kilku miesięcy byłam na sześciu szkoleniach, kursach doskonalących czy jak tam zwał. I to nie takich dwu- czy trzygodzinnych, część trwała po 20 godzin, część z nich wciąż trwa. Oczywiście kilka tych wielogodzinnych odbywało się w weekendy, co skutecznie zabiło moje życie rodzinne.
Niby nic takiego, nauczyciel ma obowiązek się doszkalać i doskonalić swój warsztat pracy. I wszystko byłoby dobrze, gdybym ja ten warsztat rzeczywiście doskonaliła. Tymczasem w ciągu tych kilkunastu (no dobra, w sumie dwunastu, ale dziesięciu brzmi mało dumnie :)), jakby nie było, latach pracy były dokładnie CZTERY szkolenia, które realnie mi coś dały. Jedno traktowało o pracy wychowawcy i podsunęło mi dużo pomysłów na pracę z wychowankami, drugie uczyło o zapobieganiu szeroko pojętej dyskryminacji, trzecie dotyczyło awansu zawodowego, a czwarte trwa teraz i odsłania mi kulisy Worda i Excela, którego nienawidzę i muszę ujarzmić.
Cztery na dziesiątki, bo przesadziłabym pewnie mówiąc o setce (chociaż kto wie, kto wie...). I nie ma tu znaczenia, czy szkolenie wybrałam sama, bo miało ciekawy i fascynujący opis i założenia, a okazało się totalną klapą, czy też wysłała mnie na nie Pani Dyrektor. Nie miało też znaczenia, czy zapłaciłam za nie z własnej kieszeni, zapłaciła szkoła czy też było to szkolenie darmowe. Nic tu nie ma znaczenia, nie ma żadnej regularności, żadnych zasad i powtarzalności. Czyli lecimy na chybił trafił.
Nie jest też tak, że jestem okropną malkontentką i nic mi się nie podoba, a moi znajomi są zachwyceni. Większość osób uważa te szkolenia, które nam się oferuje za stratę czasu i energii, bo o pieniądzach już nie wspomnę. Niby próbuje się ofertę do nas dostosować, niby wychodzi się nam naprzeciw, ale efektów nie widać żadnych. Ciągle to samo, ciągle mało praktycznie.
No i tutaj oczywiście pada pytanie - jak w takim razie rozwiązać problem szkoleń, które zapewne być powinny, tak żeby każdy (albo niemal każdy, bo przecież jeszcze się taki  nei urodził...) byl zadowolony. Prowadzący - bo zarobi, a na szkoleniach na przykład unijnych zarobić się da niemało (wiem, bo koleżanka prowadziła i albo miała wyjątkowego fuksa, albo kaska spływa strumieniami), nauczyciel - bo ma realne korzyści dotyczące jego warsztatu pracy.
Otóż po pierwsze - nie zmuszać nikogo do niczego. Nie posyłać na szkolenie, bo miasto zapłaciło, bo się miastu wydawało, a jak przyszło co do czego to się nasłuchałam rzeczy, które już dawno wiedziałam. Jeśli będę czuła potrzebę, szkolenie znajdę sama. Po drugie - pisać to, co się naprawdę zamierza robić, ewentualnie modyfikować pod potrzeby uczestników w trakcie. Nie ściemniać, że dowiem się tego czy tamtego, a jak idę na szkolenie to się mnie zmusza do zalogowania na pewnej stronie bez żadnej chęci i przede wszystkim podstawowej wiedzy po co (bo tak).
I w końcu po trzecie - realia. Jeśli pani na szkoleniu zapobiegania agresji nie jest w stanie powiedzieć mi jak poradzić sobie z agresją tylko podaje wyświechtane schematy, które już przerobiliśmy to jest to dla mnie pomyłka. Ewentualnie niech powie - "nic już nie mogą państwo zrobić, ewentualnie proszę poczekać aż kogoś zabije to się nim nawet media zainteresują". A nie wciskać cały czas ten sam kit i jeszcze twierdzić, że gdzieś coś chyba jednak zrobiliśmy źle, bo to powinno zadziałać.
Ogólnie rzecz biorąc ciężko dzisiaj znaleźć szkolenie, które faktycznie coś by ze sobą niosło, czemuś służyło (albo ja na takie nie trafiam, co też jest możliwe, nie powiem...). I mam tylko nadzieję, że tak nie będzie do końca mojej kariery.

wtorek, 19 listopada 2013

Zmieniony punkt siedzenia.


Kiedyś myślałam, że nauczyciele i w ogóle dorośli chcą nam zrobić na złość. Nie wypuszczają wcześniej z zajęć, bo mają taki kaprys. Wymyślają jakieś głupie nakazy i zakazy, bo w ogóle młodych nie rozumieją i nie wiedzą, co my przeżywamy. I zapewne po części tak było. Nie przewidziałam jednak tego, czego nie przewiduje żaden młody człowiek - że ja też któregoś dnia dorosnę i stanę po drugiej stronie barykady. I niekoniecznie muszę być nauczycielem, żeby to zauważyć. Wystarczy, że jestem dorosła, że stanę się rodzicem, a jeśli do tego jestem nauczycielem, to już w ogóle pozamiatane.
Dopiero teraz dostrzegam, że odpowiedzialność karna na takim nauczycielu, który wypuszcza z lekcji ciąży ogromna. I że może to jednak nie był jego kaprys, a strach przed naszymi odpałowymi pomysłami (chodź, pójdziemy środkiem jezdni, przecież nic się nie stanie...). I że może te wszystkie zakazy i nakazy miały w sobie jednak ziarnko sensu i nauczyły mnie czegoś, czego niektóre dzisiejsze dzieci (choć umówmy się, nie tylko dzieci) nie mają za grosz - szacunku do drugiego człowieka. 
Jestem już w takim momencie swojego życia, że od czasu do czasu (coraz częściej, zauważam) powtarzam słynne "a za moich czasów...". Bo wtedy było inaczej. Zawsze jest inaczej. Nasi rodzice mieli inaczej od nas, bo nie mieli kolorowych telewizorów, jeśli w ogóle mieli szczęście mieć telewizor. Ich rodzice mieli inaczej od naszych, bo była wojna. I w końcu my mamy inaczej od naszych dzieci, bo za naszych czasów nie było internetu i tych wszystkich czających się na nas niebezpieczeństw. Ciekawe, co takiego powiedzą ci młodzi ludzie, którym staramy się coś wbić do głowy za kilkanaście lat, kiedy to na nich przyjdzie pora powiedzieć swoje pierwsze "a za moich czasów...".
Za każdym razem kiedy odchodzi kolejna klasa, nie ważne czy "lepsza" czy "gorsza", zastanawiam się, jacy z nich wyrosną dorośli. Czy czegoś się tu nauczyli - i wcale nie mam na myśli jakże wspaniałej wiedzy książkowej - czy coś zrozumieją, tak jak ja zrozumiałam, czy podziękują kiedyś choć w myślach, jeśli nie na żywo. I tylko od czasu do czasu dręczą mnie takie wątpliwości - czy rację mają ci, którzy opowiadają się za zniesieniem obowiązku szkolnego, bo instytucja tylko tłamsi, czy jednak coś w tej szkole jest takiego, że powinna być obowiązkowa? Nie mam gotowej odpowiedzi na to pytanie, bo nie wszyscy są tacy sami. Jedno wiem - nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Mimo że dziś uważam, że wielu rzeczy uczyłam się bez sensu i wiele zmieniłabym w dzisiejszej szkole (może nie tak, jak robi to dzisiejsza władza, ale jednak), to uważam, że szkoła czegoś mnie nauczyła i mogę być jej wdzięczna. Stamtąd mam przyjaciół, tam przecież odkryłam swoją pasję i chociaż również tam byłam przezywana i wyśmiewana, to gdybym miała zdecydować, czy uczyć się w domu, czy w szkole, wybrałabym to drugie.
Jak widać - punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia. Kiedyś znienawidzona, dziś chętnie bym do niej wróciła (chociaż wolałabym z takich charakterem i pewnością siebie, które mam dzisiaj). Kiedyś obiecywałam sobie "nigdy nie będę taka jak moi nauczyciele", teraz mam w sobie więcej pokory (choć nie powiem, taką jak moja polonistka z liceum rzeczywiście być nie zamierzam). I pewnie kiedyś na naszych uczniów też przyjdzie czas, że zrozumieją, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - oby mieli na tyle autorefleksji, żeby umieć to przyznać.


sobota, 2 listopada 2013

Zlikwidujmy pracę domową.


Ha, ha, ha, ale mi się tytuł udał :) Doprawdy, nie mogę przejść obok problemu obojętnie.
Ostatnio strasznie wpadają mi w oczy artykuły o tematyce wiadomej. A to sześciolatki w szkołach, a to o przedszkolu za złotówkę, a to w jeszcze jakimś tam innym temacie. Oczywiście się oburzam i zieję prawdziwym ogniem (nauczyciele tak mają). I, jak zwykle, mam własne zdanie.
Po pierwsze - przeładowany program. Chyba nie wiemy, o czym mówimy. "Za moich czasów" (i żeby nie było, że tak strasznie mi żal i tęsknię) materiału było więcej, a  źródeł wiedzy o wiele mniej. Drogie dzieci, nie otwierało się laptopka i nie wchodziło na wiecznie żywą Wikipedię, bo ich po prostu nie było (przynajmniej nie w Polsce, bo rozszerzonej historii internetu nie znam). Ani laptopa, ani Wikipedii, a jak ktoś miał komputerek z SuperMarioBros to był szał ciał i klękajcie narody. Ja nie miałam, a pewnie jakbym miała to bym nie zdawała z klasy do klasy, bo gierkę uwielbiałam z uporem wartym większej sprawy.
Trzeba było iść do biblioteki albo posłużyć się podręcznikiem, a potem jeszcze zdobytą wiedzę utrwalić długopisem na papierze, bo nie było szans postukać w klawiaturę, że o drukowaniu nie wspomnę. Żadne prezentacje też nie wchodziły w rachubę... no, chyba już wicie, rozumicie.
Pracy było o wiele więcej, a jednak nie czułam się przesadnie ciemiężona. Odrabiałam lekcje (tak, nawet po kilka stron zadań z matematyki), a potem szłam na dwór szaleć z koleżankami albo w razie wyjątkowo niesprzyjających warunków atmosferycznych - siedziałyśmy u którejś z nas, uskuteczniając dokładnie takie same wariactwa i ploteczki.
Dzisiaj biedne dzieci się nie wyrabiają i w związku z tym rodzice chcą im zafundować kolejną rewolucję - czyli po drugie - zlikwidujmy pracę domową, bo jest zua, nie poczebna, gupia i w ogóle bezurzyteczna. Fajnie się czyta? No i super! Zwija mi się wszystko w supełek jak czytam radosną tfórczość tych, co zapewne nie odrabiali pracy domowej, jeśli w ogóle mieli czas i ochotę zawitać do szkoły, bo fejsbuś i słit focia stoją nieco wyżej w hierarchii. A takiej twórczości w komentarzach, na forach, a nawet w przestrzeni publicznej coraz więcej.
I coraz częściej słyszę opinie moich kolegów i koleżanek z pracy, że ja głupia jestem i po co czytam te wszystkie niepoważne wypociny i babram się w tym syfie. Otóż po to, żeby w przeciwieństwie do nich wiedzieć czym żyją uczniowie. Już i tak niejednokrotnie nie nadążam, bo nie oglądam Szpitali, Wawy non stop, Pamiętników z wakacji czy innych ambitnych programów, ale przynajmniej choć trochę wiem, o czym mówią uczniowie na przerwach.
Swoją drogą ciekawe, że ta jakże przeładowana młodzież nie ma doprawdy czasu usiąść nad dwoma czy trzema zadaniami, a ostatni odcinek Szpitala są w stanie streścić z precyzją godną cięcia chirurga z dwudziestoletnim stażem. Może to i jakieś rozwiązanie - każmy im pisać streszczenia i charakterystyki postaci z serialików zamiast jakichś tam "Kamieni na szaniec" czy innych bzdurnych książek. Bo któż dziś czyta jakieś tam książki, skoro dzisiaj wszystko można dostać w skróconej, zzipowanej formie.
I tylko na koniec malutki pozytyw i kaganek oświaty - są jeszcze dzieci, które nie do końca oszalały i chociaż oglądają Pamiętniki... to pracę domową też odrabiają, a nawet się jej domagają. I jeszcze jedna scenka rodzajowa, pokazująca, że jednak w narodzie drzemie potencjał. W dobie Justinów Bieberów przebija się taka piosenka, która (tu cytat moich dzieci) "ma jakiś taki tekst o dzieciach i nauczycielach, coś z kids i teachers". Tak, chodziło o "Another brick in the wall", którąś gdzieś kiedyś słyszeli i która im się spodobała. Jest więc nadzieja...

sobota, 1 czerwca 2013

Szkoła dla pięciolatków.


Oj, zbiera się, zbiera, i tylko czasu nie ma. A że tematy, które zamierzam poruszyć, poważne są, to i nie zamierzam zrobić ich na pół gwizdka. Idzie jak krew z nosa, bo tu matury, tu wystawianie ocen, tu problemy z moją klasą wychowawczą... Ale w końcu trzeba zacząć, bo trochę posucha.
Kopnął mnie artykuł, który przeczytałam dzięki mojej koleżance, wywiad z panią Krajewską. Kobiety nie znam, zupełnie nie kojarzę, ale ewidentnie jest spokrewniona z edukacją (taaaa, jakąś szkołę skończyła, bo jak widzę cytat „przez wiele lat była prezeską fundacji, która prowadzi szkołę społeczną” to aż mi łzy w oczach stoją, jaką ta pani jest specjalistką). Otóż wypowiada się ona w temacie reformy, czyli wprowadzenia sześciolatków do szkół. Pomijam fakt, że nie ufam pani na jotę, bo podejrzewam, że szkoły od wewnątrz (i nie mam tu na myśli budynku) to ta pani na oczy nie widziała, to mimo wszystko muszę się z nią w pewnych kwestiach zgodzić.
Jeśli chodzi o dzieci w szkołach, to jestem za wprowadzeniem obowiązku od 5 roku życia. Nie, nie pomyliły mi się cyferki. 5 lat to odpowiedni wiek, żeby zaczynać obowiązkową edukację. Bo przedszkola są nieobowiązkowe. Dyskusja jednak nie dotyczy tak naprawdę tego KIEDY, a raczej tego JAK. I tutaj mam już pewne uwagi. Bo od 5 do 8 roku życia dzieci powinny się uczyć życia. Jak po sobie sprzątać, jak współgrać w grupie, jak się ubierać, jak trzymać kredki w dłoni, jak jeść. I proszę mnie tu nie odsądzać od czci i wiary stwierdzeniami, że pięciolatek już dawno to umie.
Tak, moje dziecko umie (chociaż jak ostatnio dowiedziałam się, że trzylatek powinien umieć zawiązać sznurówki to chyba jednak moje też jest nieco do tyłu), ale jest mnóstwo dzieci, o których nie mamy pojęcia, a one są niedostosowane. Swego czasu uczyłam w podstawówce (była tam też zerówka, jak wiadomo obowiązkowa) i w zerówce chłopiec nie potrafił nawet samodzielnie trzymać łyżki. O rysowaniu nie było mowy, nie ubierał się ani nie rozbierał sam. W ogóle nie potrafił sam sobie z niczym poradzić. W ciągu roku nie miał szans tego nadgonić, bo pani miała w klasie inne dzieci, które też wymagały uwagi, a program nie przewidywał nauki samodzielnego siusiania, a raczej poznawanie literek. I wyobraźmy sobie, że takie dziecko idzie do szkoły. Jak ono poradzi sobie z pisaniem, czytaniem, liczeniem? Kiedy nadrobi te braki? Potem będzie tylko gorzej. 
O takich dzieciach się nie myśli, nie mówi, bo ci, co chcą posłać dzieci do szkoły później, ze swoimi dziećmi pracują i spędzają czas. Uczą swoje dzieci podstawowych czynności, więc co ich tam obchodzi jakiś dzieciak jeden z drugim, co to nie umie kredki w ręku trzymać. Stronnicze? Tak samo jak stronnicze są protesty rodziców przeciwko szkołom od 6 roku życia. I żeby nie było, ja te protesty rozumiem. Ba, nawet popieram je z całego serca. Bo dzisiejsza szkoła nie tylko jest niedostosowana (i wbrew pozorom nie chodzi o nauczycieli), w tej chwili może przynieść tylko szkodę. Bo taki pomysł, jaki zaroił się kilkorgu osobom w glowach nadal nie przewiduje tak naprawdę pracy z dzieckiem nad podstawowymi czynnościami, a naukę. 
A na typową naukę jest za wcześnie. Wiem, że takie dziecko chłonie jak gąbka, ale to nie powód, żeby go tą wiedzą napychać od najmłodszych lat. Niech sobie posiedzi w grupie, niech pouczy się, że „proszę, dziękuję, przepraszam” to naprawdę magiczne słowa i należy ich używać jak najczęściej, niech porysuje, poogląda książeczki, jedzie do teatru. Niech porobi to wszystko, na co rodzicom nie starcza czasu. Bo mnie nie starcza.
I na koniec jeszcze jeden cytat, który sprawił, że się we mnie zagotowało. „Żyjemy w świecie zapracowanych rodziców, szkoła musi ich wesprzeć, musi przyjąć na siebie więcej obowiązków opiekuńczych. Zmienia się rola nauczycieli, nie mogą już tylko prowadzić lekcji w ramach sztywnego pensum. Powinni wspierać uczniów również po lekcjach, więcej współpracować z rodzicami. Marzy mi się, że w końcu takie zmiany w szkole uda się wprowadzić, chociaż w wielu polskich szkołach to się zmienia oddolnie.” Oczywiście, że powinniśmy. Tylko że wtedy (tak jak choćby teraz, kiedy robię właśnie to, co sugeruje ta pani) nie mam czasu dla własnego dziecka. I będzie musiała je wychowywać szkoła. I to właśnie jest zupełnie pochrzanione. Inną sprawą jest to, że do współpracy z rodzicami potrzeba dwojga.
Ale to temat na całkiem inną opowieść...

poniedziałek, 13 maja 2013

Program nauczania.


Och, jakże cudowne i wspaniałomyślne jest nasze ministerstwo edukacji. Jakże myśli o uczniach, a przede wszystkim o nauczycielach, żeby ci się nie przepracowywali i nie dostawali całych etatów, bo to taka strata pieniędzy. Niech będzie jeden nauczyciel angielskiego na szkołę i niech weźmie sobie te 458745565626545323146 godzin to i nudzić mu się nie będzie, i obskoczy wszystkie klasy, i pensję dostanie odpowiednią. Co mnie skłoniło do takich peanów?
Ano czytam ja sobie ostatnio program nauczania, który nota bene sama wybrałam i powinnam się z nim zapoznać przynajmniej dwa lata temu. O ja niedobra. Ale doprawdy, natłok papierzysk sprawia, że ciężko za nimi nadążyć. I tym razem wcale nie sam program jest be, a dostosowanie do niego rzeczywistości. Istny Monty Python, jak większość sytuacji w tym kraju.
O co się rozchodzi, może już przejdę do meritum. Dla niezorientowanych – dyrektor w gimnazjum ma do podziału godziny języków obcych. Ma ich 4. Na oba języki. Czyli może je podzielić 3/1 (3 języka kontynuowanego – czyli rozszerzonego, którego uczyły się już dzieci w podstawówce i 1 nowego języka, który zaczynają w gimnazjum) lub 2/2.
Oczywiście optymalnym podziałem jest 2/2, żeby nauczyciel w obu grupach mógł wyrobić podstawę programową, którą również ministerstwo nas ucieszyło. W rzeczywistości 2 godziny tygodniowo na poziomie rozszerzonym to doprawdy śmieszna sprawa. Problemem są tylko te podręczniki i programy, które muszą się również odnosić do podstawy programowej. Otóż stoi tam jak byk, że program może zostać zrealizowany przy MINIMUM 3 godzinach tygodniowo przy języku kontynuowanym, a przy nowym przy MINIMUM 2 godzinach tygodniowo. W przeciwnym razie program (a tym samym podstawa) nie zostanie odpowiednio zrealizowana.
I w ministerstwie o tym wiedzą, oczywiście przy założeniu, że podstawę układał ktoś, kto choć trochę znał się na rzeczy (HAHAHAHAHAHAHA). Tyle że nie robią z tym nic. Innymi słowy, podstawy na żadnym poziomie nie da się zrealizować, jeśli nie ma się MINIMUM 5 godzin na oba języki. Tymczasem dyrektor ma do rozdzielenia godzin 4 i koniec. Nie może być więcej. Jedno drugiemu zaprzecza, a ja się muszę tłumaczyć. Bo jak nie zrealizuję podstawy to dupa ze mnie nie nauczyciel, a że nie da się jej zrealizować w tej ilości godzin to już nie ich sprawa. Także ministerstwo wypuściło kolejny bubel, przez co muszą cierpieć nie tylko nauczyciele, ale przede wszystkim uczniowie.


środa, 8 maja 2013

Etaty.


Dorwała mnie przykra rzeczywistość. Zawsze twierdziłam, że angliście bezrobocie nie grozi, że zawsze gdzieś znajdzie pracę. Że zawsze jakaś szkoła będzie szukać nauczycieli, bo dobrych nauczycieli ubywa. I, prawdę mówiąc, nadal tak twierdzę. Problem polega na tym, że ja chcę pracować w TEJ, KONKRETNEJ szkole. Tymczasem w mojej szkole coraz mniej godzin, coraz mniej etatów. Bo uczniów coraz mniej. Ciągle czekamy na wyż, bo w gimnazjum nadal króluje mała ilość uczniów.
I to nie tylko w moim gimnazjum. Gimnazja biją się o uczniów, bo każdy chce zatrzymać nauczycieli, mieć etaty i pracę. W zeszłym roku po raz pierwszy zaliczyliśmy ogromny kryzys, kiedy to padały etaty, a nauczyciele odchodzili, bo z pieniędzy za dziewięć godzin przeżyć się nie da. W tym roku, choć już nie tak tragicznie, wcale nie jest lepiej. Po raz kolejny dostaję umowę na dziewięć godzin. Być może we wrześniu będzie lepiej, być może będzie więcej uczniów niż zakładamy. Ale to tylko być może.
Na pewno będziemy wiedzieć we wrześniu, czyli za późno, żeby szukać pracy. W takim razie powinnam zacząć szukać już teraz. Zapewne jakaś szkoła przyjmie mnie na  pół etatu z pocałowaniem ręki. Problem pojawi się, gdy we wrześniu okaże się, że jednak wydoliliśmy na szesnaście czy siedemnaście godzin, bo o etacie już nie wspomnę. Wtedy pozostanie mi zrezygnować z tej wyszukanej pracy. Oni zostaną bez nauczyciela na dzień pierwszy września, ja spokojnie popracuję u siebie. Niby nic takiego, ale jeśli ta sytuacja powtarza się co roku, przestaję być wiarygodna i pewnego dnia moje CV zostanie odrzucone już we wstępnym etapie. 
Albo drugi scenariusz. Nie będę szukać pracy, bo zapewne we wrześniu będzie lepiej, przecież zawsze pani dyrektor zakłada najgorszy scenariusz. Tymczasem w efekcie zostanę z dziewięcioma godzinami dnia pierwszego września. Na szukanie pracy będzie nieco za późno, z pieniędzy za dziewięć godzin żyć się nie da. Zostaję z ręką w nocniku.
Nie ma idelanego rozwiązania. Albo ja kogoś wydymam, albo potencjalnie sama zostanę wydymana (i to nie w ten przyjemny sposób).

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Egzaminy.


Nie ma siły, jakoś wiedzę sprawdzić trzeba. Nie ma chyba doskonałej dla wszystkich metody. Słuchowcy (że tak nawiążę do swojego ostatniego posta) będą się męczyć czytając przez 60 minut. Kinestetycy zejdą, jak im się każe tyle siedzieć, dla wzrokowców słuchanie będzie drogą przez mękę. Ekstrawertycy nie będą mogli się skupić, bo dla nich działanie to życie, introwertycy stwierdzą, że pisanie egzaminu w ciszy przez 60 minut to marzenie ich życia.
Oczywiście z wyborem przedmiotów też jest problem. Bo na egzaminie gimnazjalnym to jest wszystko, więc stanowczo za dużo, na maturze obowiązkowa matematyka, która spędza sen z powiek maturzystom (też tego nie rozumiem i łączę się w bólu). A tu jeszcze trzeba wybrać coś, jeśli się chce startować na jakieś studia. Ogólnie rzecz biorąc, wszystkiego jest za dużo i całkiem nie tak, jak być powinno.
I tutaj moja osobista konkluzja. Owszem, egzaminy nie są idealnym sposobem, ale lepszego jak dotąd nie wynaleziono, więc pozostaje się nam z tym pogodzić. Jedno bym natomiast zmieniła – powinno być trudniej. Przez lata obniżaliśmy poziom, żeby (nie wiedzieć dlaczego) każdy miał maturę. Efekt tego jest jeden – matura jako papierek i jako egzamin całkiem się zdewaluowała. Teraz próbujemy ten poziom znowu wywindować, ale młodzież, przyzwyczajona do dobrego, tak łatwo nie odpuści. 
Egzaminy gimnazjalne też powinny być trudniejsze, ale to musiałoby wiązać się z pewną (kolejną zresztą) zmianą. A mianowicie – odsiew. Obowiązek nauki do 18 roku życia to bzdura. Wielu jest takich, którym to do życia zupełnie zbędne. Dla wielu katorga i sztuka dla sztuki. Podstawówka – tak, gimnazjum – być może, ale z możliwością wyrzucenia, szkoła średnia – dla chętnych.
To nadal nie jest ideał. Idąc o krok dalej i mieszając już całkiem tematy (tak mi się zebrało na podsumowanie), powinniśmy wrócić do modelu 8+4. Przerzucanie młodych ludzi z jednej szkoły do drugiej to i dla nich, i dla nas, prawdziwa katorga. Najpierw podstawówka, gdzie ledwo zdążymy się do czegoś przyzwyczaić, już jest to odbierane (klasy I-II, a potem IV-VI). Potem gimnazjum, gdzie w czasie potrzeby tworzenia się mocnych więzi, spędzamy ze sobą zaledwie trzy lata. Za mało, zarówno na przyswojenie wiedzy, jak i dla kontaktów międzyludzkich. W końcu szkoła średnia, gdzie niektórzy znaleźli się z przypadku, bo mają „obowiązek szkolny”. 
Ten system jest chory i tylko przykro, że niemalże nikt tego nie widzi. Znaczy niby widzą, bo coś przebąkują o kolejnej zmianie, ale ja w to nie wierzę. Całkiem niedawno obchodziliśmy dziesięciolecie powstania gimnazjów i ile się tam peanów usłyszało to uszy puchły. Dlatego myślę, że w rzeczywistości gimnazja mają się całkiem dobrze i ich pozycja ugruntowała się całkiem mocno, pomimo tego co mówi duża część nauczycieli (przecież to ciemna masa jest, nie warto ich słuchać), że to zło wszelakie i powinno się tego zakazać.

sobota, 27 kwietnia 2013

Szkolenie.


W związku z nadejściem sezonu na egzaminy (te szóstoklasisty, gimnazjalne i maturalne), mam w końcu nieco więcej czasu, żeby spłodzić choć jedną notkę. Notka będzie z gatunku zgryźliwych, bo nieco jadu się nazbierało, ale w najbliższym czasie planuję wpis podnoszący na duchu, żeby ktoś nie pomyślał, że dzisiejsza szkoła to samo dno, bo tak nie jest... przynajmniej nie do końca.
Ale ad rem. Otóż miałam ostatnio jedyną w swoim rodzaju okazję (nic to, że po raz piąty) uczestniczyć w szkoleniu na temat wielorakiej inteligencji. Żeby być dokładnym – było o podziale na pólkule mózgu, wielorakiej inteligencji i rodzajach temperamentu. Trzy elementy diagnostyczne, dzięki którym dzieciom będzie łatwiej się uczyć, a nam łatwiej nauczać. Tak to wygląda w teorii.
W praktyce jest już mniej różowo. Półkule mózgowe są dwie. Typów inteligencji siedem. Temperamentów trzy. Wszystko to według aktualnych badań, a zmienia się to jak w kalejdoskopie, więc wkrótce mogę mieć kolejne szkolenie. Jeśli połączyć to wszystko wychodzi... nie wiem ile, bo matematyczka ze mnie żadna, ale możliwości połączeń jest sporo. Może być introwertyk z inteligencją lingwistyczną i dominującą lewą półkulą albo ekstrawertyk kinestetyk z dominującą prawą półkulą, etc. Jakby ktoś chciał wiedzieć – ja jestem introwertykiem wzrokowcem bez dominacji półkul. Oczywiście w każdym teście wychodzi mi co innego, ale kto by zwracał na to uwagę. Testy są święte i jednoznaczne, to tylko ja oszukuję.
No i weźmy sobie teraz zdiagnozowaną klasę, w której występują niemal wszystkie typy. Cudownie. Tutaj właśnie powinno załączyć mi się klonowanie, bo innej możliwości nie ma. No i oczywiście każdego ucznia mam traktować indywidualnie i uświadamiać go, że nie jest gorszy, tylko ma inny typ inteligencji. Ponadto każdemu powinnam pomagać w tym, w czym potrzebuje pomocy, bo inaczej wszystko postrzega introwertyk słuchowiec, a inaczej ekstrawerty kinestetyk. Wspaniale.
Ja tam nie wiem, ja za prosta jestem na te wszystkie nauki i na tych geniuszy. Ja wiem, że jak miałam się nauczyć to siadałam i się uczyłam. Jak się nauczyłam, to dostawałam w miarę odpowiedni stopień, a jak nie, to była bania. Nikt mnie nie pytał, czy jestem introwerykiem, czy mam inteligencję interpersonalną, czy jestem lewo- czy prawopółkulowa. I to działało. Teraz rzekomo nie działa.
No i teraz powiem coś, za co powinnam dostać Nobla, jeśli jest choć cień sprawiedliwości na tym świecie. UCZNIOWIE SIĘ NIE UCZĄ. Oczywiście nie wszyscy. Znam wielu, którzy ewidentnie pracują w domu i przychodzą na lekcje przygotowani. Ich nie trzeba diagnozować, mówić im, jaki rodzaj inteligencji posiadają, którą półkulą pracują. Większość jednak (w moje szkole) nie przywiązuje żadnej wagi do nauki w domu. Nie odrabiają pracy domowej (którą jakiś „geniusz” uznał kiedyś za łamanie prawa), nie zaglądają do podręczników, zeszytów, nie poświęcają czasu na przejrzenie notatek (których zresztą wielokrotnie nie posiadają).
Nie twierdzę, że wszystko ma być tak, jak kiedyś tylko dlatego, że ja mam taki kaprys. Uważam po prostu, że za wiele rzeczy zrzuciliśmy na nauczycieli, zwalniając tym samym uczniów z jakiejkolwiek odpowiedzialności za naukę. Kiedyś mówiło się, że skoro uczeń dostal jedynkę, to się nie nauczył. Teraz panuje przekonanie, że skoro uczeń dostał jedynkę, to coś jest nie tak z nauczycielem...

niedziela, 10 lutego 2013

Telewizja kłamie.

Oczywiście jak zwykle, kiedy szkoły brak, inspiracji muszę szukać gdzie indziej. Tym razem dostarczyła mi je Kruszyzna, którą czytam regularnie i której reklamować wcale nie trzeba. Ale do sedna. Na blogu Kruszyzny wprawdzie nie było nic o telewizji, a raczej o gazecie, ale mechanizm zaobserwowałam ten sam. Czyli innymi słowy – wszystkie media kłamią. Może nie do końca kłamią, może tylko naginają rzeczywistość dla swoich potrzeb, niemniej efekt pozostaje dokładnie ten sam – kiedy już o tym wiemy, czujemy się manipulowani i oszukiwani. Co takiego skłoniło mnie do tak srogiej oceny? Otóż oglądałam niegdyś pewien reportaż. Dawno to było, więc nie powiem dokładnie jaki, ale z rodzaju tych interwencyjnych. Czyli komuś dzieje się krzywda, telewizja działa i wszyscy są szczęśliwi. Zanim jednak przejdę do historii właściwej, nieco wstępu. Mieszkałam kiedyś po zachodniej stronie miasta. Daleko za Placem Grunwaldzkim (kto zna Wrocław, pewnie kojarzy, dla reszty nie ma to znaczenia). Wystarczy powiedzieć, że autobus z mojego końca świata dojeżdżał tylko i wyłącznie do Placu Grunwaldzkiego właśnie, tam pozostawała mi przesiadka. A że w tamtych czasach jeździłam dość dużo, stanie na placu dwa razy dziennie to była norma. Codziennie spotykałam tam pewnego pana. W wieku średnim (pewnie coś koło 40 miał, tak myślę), niewysoki, szczupły, ale co najważniejsze – upośledzony umysłowo. I było to widać na pierwszy rzut oka. Oczywiście nie byłam w stanie określić zaburzeń (nie był to zespół Downa), ale że ma problemy, było widać. Ogólnie pan był zupełnie nieszkodliwy. Oczywiście żebrał, ale zdarzało się, że tylko chciał sie przywitać. Ważne, że widziałam go tam bez względu na porę. Pomijając oczywiście noc (rzadko wracałam późno), był na placu zarówno o ósmej rano, jak i o 17 na przykład. Ubrany odpowiednio do pogody, średnio zaniedbany. Nie wadził w zasadzie nikomu, nie był agresywny, czasami nieco zbyt nachalny, ale ogólnie nie było tragicznie. Raz tylko mnie telepnęło, kiedy postanowił się ze mną przywitać zaraz po wyjęciu ręki z gaci. Ale to już mały szczegół. A teraz historia właściwa (dla tych, co wytrwali, polecam szklaneczkę piwka :)). Oglądam sobie dnia pewnego reportaż w jakimś tam programie jakiejś tam telewizji. Gromy spadają na szpital za to, że wywieźli biednego człowieka na drugi koniec miasta karetką, a potem nawet nie zauważyli, że on ten szpital opuścił. Ogólnie afera, pretensje, płacze i krzyki. Tak dokładnie historii nie pamiętam, ale uwagę mą przykuł niemy bohater tej historii. I nagle – EUREKA – rozpoznałam w nim pana z Placu Grunwaldzkiego. Trochę mi to jednak zajęło, a to głównie za sprawą jego zmienionego wyglądu (pięknie ubrany w koszulę i twarzowy sweterek oraz spodnie od garnituru) oraz wypowiedzi jego rodziny. Okazało się, że pan ma bodajże siostrę czy inną krewną, która bardzo o niego dba i się nim opiekuje. Codziennie wychodzi z nim na spacery, zapewnia mu rozrywki i w ogóle cud, miód i malina. Czasami tylko pan wychodzi na spacery sam w teren, który zna. I właśnie w tym czasie jego samodzielnego spaceru coś się stało (o ile pamiętam potrącił go samochód, niegroźnie, ale zawsze), co wymagało interwencji pogotowia. Pan został zawieziony do niekoniecznie najbliższej placówki, a że okolicy nie znał, był przerażony. Rodzina nie powiadomiona, bo nie umie powiedzieć, jak się z nimi skontaktować. W końcu w nerwach, pan ze szpitala samodzielnie wychodzi, niezatrzymywany przez nikogo, bo zapewne przez nikogo niezauważony. I tak błąka się, aż w końcu (nie wiem, jak, nie pamiętam) wraca do domu. Rodzina zbulwersowana, sprawa trafia do telewizji. Byłoby wszystko w porządku, można by się było zbulwersować razem z widzami, gdyby nie ta moja wiedza i postać pana widywana codziennie na placu całkiem samego, bez żadnej opieki. Wyglądał inaczej (ubranie nieco „mniej zadbane”), błąkał się sam, żadnej siostry czy innej kuzynki nigdy tam nie widziałam. Żebrał i na tym właśnie polegały jego „spacery”, samodzielne czy nie. Oczywiście nie twierdzę, że nad panem nie trzeba się było litować. To, co go spotkało, było dla niego zapewne wielką traumą. Być może sprawa nadawała się do telewizji, być może nie. Mnie chodzi tylko o przedstawienie tej rodziny i sytuacji tego pana. Bo gdyby chcieli być uczciwi, wielu ludzi zapewne pochyliłoby się nad pana losem, ale rodzinkę wysłaliby do diabła. A tak wyszło na to, że nie dosyć, że pan ma problem, to jeszcze jego nad wyraz dbająca o niego rodzina została brutalnie skrzywdzona i jest wielce zbulwersowana nieczułością lekarzy. Może telewizja nie wiedziała o sytuacji tego pana, nigdy go pewnie nie spotkali na Palcu Grunwaldzkim, ale przecież rzetelne dziennikarstwo polega na tym, żeby dochodzić do takiej prawdy. I tu właśnie nasuwa się stwierdzenie – telewizja kłamie.

środa, 30 stycznia 2013

Wypadek w szkole.


Mało kto zdaje sobie sprawę, co się dzieje, kiedy w szkole wydarzy się wypadek. Nie musi to być wcale poważny wypadek, typu złamanie nogi czy omdlenie. Wystarczy, że dziewczyna (w ramach zalotów zapewne) dostanie śnieżką w oko. Na początku słabo widzi, potem jest lepiej. Pozostają popękane naczynka i nieco spuchnięty policzek. I tu właśnie zaczyna się historia w trzech aktach.
AKT I
Wzywamy rodzica, który szczęśliwie może przyjechać. I tu się zaczyna. Dostała w oko, więc zdarzyć wszystko się może. Teraz jest OK, ale co będzie za dwie godziny albo jutro? To jednak oko, w pierwszej chwili może wydawać się, że dobrze, a potem będzie zadyma. Matka wraz ze mną podejmuje decyzję – wzywamy pogotowie. Jako kobieta wiem, że wzywanie karetki do spuchniętego oka nie jest zagrożeniem życia. Jako nauczycielka nie mam zamiaru iść do więzienia. Dlatego właśnie wykręcam potulnie 999 i przekazuję sprawę dyspozytorce. Proszę czekać, karetka przyjedzie.
Jest. Wchodzi dwóch ratowników. Jeden bada dziewczynę i rozmawia z mamą. Niby wszystko w porządku, na pierwszy rzut oka jest zdrowa, widzi dobrze, ale i tak trzeba zbadać. Można zawieźć karetką, można samemu, można iść do okulisty na własny rachunek. Matka już wcześniej podjęła decyzję, że karetką będzie szybciej i za darmo, a tu nagle... zmienia zdanie. Jednak nie pojedziemy, dziękujemy za przyjazd.
W tym samym czasie drugi ratownik stojący z boku szepcze pod nosem „W ogóle nie trzeba było wzywać karetki.” Ja też stoję z boku, więc go słyszę, nikt inny nie. Mam ochotę odwinąć się i mu przywalić. Bo gdyby coś się stało, matka zażądałaby przyjazdu, a ja bym odmówiła, na mnie spadłaby odpowiedzialność. Też mam dziecko, nie zamierzam spędzić części życia w sądach albo w więzieniu.
No ale nic, stało się. Dziewczyna kilka minut później wesoło bryka po szkole, zaśmiewając się w głos z koleżankami (wcześniej histeria, płacz, krzyki i cały wspaniały cyrk). W porządku, nie mnie oceniać.
AKT II
Dwie godziny lekcyjne później chłopak (a jakże, też z mojej klasy wychowawczej) biega po korytarzu. Sadzi po kilka stopni po schodach, szaleje po całej szkole. Zwraca mu uwagę każdy nauczyciel dyżurujący, w tym pani dyrektor, ale przecież po co słuchać dorosłych, zwłaszcza jak się ma ADHD. W którymś momencie w szalonym biegu na połowie długości schodów nagle zaczyna wpadać w poślizg. Żeby nie polecieć na głowę, skacze. Ląduje na tyle niefortunnie, że kostka pada. Nie wiadomo co się dokładnie dzieje, ale noga puchnie.
Wzywamy matkę, przychodzi. Dzieciakowi w międzyczasie smarujemy kostkę maścią, bo tylko tyle możemy zrobić. Twierdzi, że jest lepiej. Kiedy matka przyjeżdża i zdejmuje opatrunek, trzęsie się jak osika. Wielki macho ma łzy w oczach (czemu wcale się nie dziwię), ale nadal gra odpornego. Widać jednak, że ze spaceru do domu nic nie będzie. Na tramwaj też nie dokuśtyka, więc zapada decyzja (jako że matka samochodu nie ma) – wzywamy pogotowie. Przynajmniej tu wyraźnie widać, że bez interwencji się nie obejdzie. Oczywiście po karetkę dzwonię ja. Już zastanawiam się, czy po podaniu adresu nie stwierdzą, że jakiś dzieciak sobie jaja robi.
Zespół przyjeżdża, oczywiście ten sam. Tym razem ratownik już nie komentuje. Może przemyślał, może pogadał z tym drugim, nie wiem. Żartuje tylko „Następnym razem kawa i ciastka nam sie należą.” Takie żarty są w porządku, więc szybko zapewniam, że nie ma sprawy. Oczywiście, jak przypuszczałam, na ostry dyżur trzeba jechać, nie ma bata.
AKT III (matriksowy nieco jakiś)
Na drugi dzień przychodzi do szkoły uczennica z podbitym okiem i pyta, czy ma wziąć od prywatnego okulisty fakturę albo paragon, bo w sumie to może domagać się będzie od chłopaka zwrotu pieniędzy za wizytę. No cóż, nie ukrywam, że miałam ochotę roześmiać jej się w twarz. Oczywiście to byłoby bardzo nieprofesjonalne, tłumaczę więc tylko, że przecież było wzywane pogotowie, miała szansę zrobić badanie szybko i za darmo. Skoro zdecydowała się na prywatne, raczej sama musi zapłacić. Dziewczyna przyjmuje do wiadomości, ale pewnie i tak decyzję o dalszym postępowaniu podejmie matka. Doprawdy, zdumiewa mnie tupet niektórych ludzi...

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Przemoc.


Dzisiaj o temacie trudnym w bardzo wielu aspektach, ale kiedyś w końcu i taki pojawić się musi. A to za sprawą historii, która przykuła moją uwagę na pewnym portalu. Otóż chodzi o przemoc w domu. Zarówno tą fizyczną jak i psychiczną. Są dwie strony medalu. Z jednej strony dziecko jest maltretowane, a społeczeństwo (w tym piszę jako nauczycielka i jako sąsiadka na przykład) nie reaguje. Są też sytuacje, w których WYDAJE SIĘ, że dziecko jest maltretowane i społeczeństwo reaguje. Ile razy słyszałam, że gdyby ktoś wcześniej zareagował to by dziecko miało lepiej. Ile też razy słyszało się, że nadgorliwa opieka społeczna zabrała dziecko rodzicom, bo tamto nabiło sobie siniaki na zajęciach karate, a sąsiadka zgłosiła to jako znęcanie. 
I w tym wszystkim taki sobie zwykły obywatel, który musi rozróżnić jedną sytuację od drugiej. I moje „ulubione” zdania: „Wszyscy wiedzieli, co się tam działo i nikt nie zareagował”, „Przecież oni musieli wiedzieć, że ktoś mnie bije, to było oczywiste.” Otóż nie, nic nie jest oczywiste. Nie jest oczywiste, że dziecko płaczące za ścianą jest bite, nie jest oczywiste, że dziecko przychodzące z siniakami do szkoły jest maltretowane, że dziecko rysujące czarne rysunki jest wykorzystywane. Nic nie jest oczywiste póki ktoś nie powie mi, że tak jest. Oczywiste jest tylko wtedy, jeśli rodzić KATUJE (a nie daje klapsa) dziecko na moich oczach (i bez komentarzy, że klaps to też przemoc i od tego się zaczyna, i kryminał się należy, bo dość mam takich pseudoargumentów).
Przykro mi, ale taka jest prawda. Są w życiu różne sytuacje i dzieciom ciężko jest się do nich przyznać i z nimi uporać. Dlatego właśnie najczęściej dzieci nie mówią. A my mamy zgadywać. I to też jest straszne. Bo co jeśli przez moją nadgorliwość ktoś straci dziecko? To też jest dla niego trauma. A jeśli mam szansę jakieś dziecko uratować? Taką właśnie decyzję przychodzi mi podjąć, kiedy staję w obliczu własnych przypuszczeń. I to jest cholernie trudne.
Ja wiem, że straszne są sytuacje kiedy ktoś ignoruje płacz za ścianą. Ale nie potępiam tych ludzi, którzy nie reagują. Czasami można zrobić większą krzywdę, a odpowiedzialność spada na nas. I z tą odpowiedzialnością trzeba żyć. Oczywiście odpowiedzialność działa i w drugą stronę, czyli nie zareagowałam i stała się tragedia, dlatego też każdy musi tą decyzję podjąć sam i nie można nikogo obwiniać.

czwartek, 10 stycznia 2013

Dodatek motywacyjny - epilog.


Wróciłam do szkoły i to widać od razu. Znowu rwę sobie włosy z głowy i znowu brać nauczycielska i uczniowska dostarcza mi nowego materiału na posty. Nie będzie więc farmazonów w stylu łapówek i basenów, wracamy na własne podwórko i do dalszego kalania własnego gniazda.
Kilka dni temu pani dyrektor uszczęśliwiła nas arkuszem, w którym musimy wyspowiadać się ze wszystkich swoich działań. Ma to służyć sprawiedliwemu przyznawaniu dodatków motywacyjnych. Byłam wniebowzięta, choć miałam zastrzeżenia co do samej treści dokumentu. Powód był prosty - po ostatnim dodatku motywacyjnym zwątpiłam w sens jego dostawania, bo kwota tak bardzo mnie oszołomiła, że nie wiedziałam, czy najpierw kupować zegarek Cartiera, czy pierścionek z brylantem (oczywiście sarkazm).
W pokoju nauczycielskim oczywiście od razu usłyszałam, jaka to wielka niesprawiedliwość i bezsens produkować kolejne papiery. A ja oczywiście stanęłam okoniem i stwierdziłam, że ja się cieszę, bo czuję się niesprawiedliwie potraktowana i uważam, że teraz będzie przynajmniej jaśniej i konkretniej. To, co usłyszałam od jednej z nauczycielek, powaliło mnie na kolana (cytat „mniej więcej”, ale sens zachowany):
- No tak, bo TY latasz teraz na kursy, bo młoda jesteś, a ja 20 LAT PRACUJĘ i wszystkie te szkolenia już przeżyłam!
I powiem, co mi się od razu nawinęło do głowy: „Dodatku motywacyjnego nie dostaje się przez zasiedzenie, a za lata pracy jest wysługa. Jak się chce dostawać więcej, trzeba zasuwać.” Nie odpyskowałam, bo mimo że zazwyczaj mam cięty język i mówię szybciej niż pomyślę to wiem, że z tą panią rozmowy nie ma. Starszy ma mieć zagwarantowany szacunek i młody nie będzie jej pyskował – takie jest jej zdanie.
No tak, nie ma już ochoty wiele robić, bo swoje przepracowała i swego czasu udzielała się jak mogła. I ja to rozumiem i szanuję. Nie wiem, czy sama nie odpuszczę sobie po zrobieniu awansu na kilka lat. Trzeba przystopować, nie da się na 150% cały czas. Tylko że wtedy nie będę oczekiwała wysokiego dodatku. Będę musiała zadowolić się średnim, bo po mnie przyjdą zapewne następni. Tymczasem pani uważa, że skoro pracuje dłużej, to powinna dostawać więcej nie tylko pensji (wysługa lat, wyższy stopień awansu), ale też wszystkich pozostałych apanaży, które zależą od nieco innych warunków niż lata pracy.
Nie przejmuję się jednak aż tak bardzo (choć ciśnienie mi podniosła), bo najczęściej najgłośniej krzyczą ci, którzy mają niewiele do napisania. Ja tam wypełniłam arkusz i wysłałam go do oceny, a z jego zawartości byłam całkiem zadowolona, choć oczywiście mogłam robić jeszcze więcej...

wtorek, 8 stycznia 2013

Łapówki i dowody wdzięczności.


Mieszkam w tym kraju już tyle lat, a mimo to tak wiele rzeczy mnie zdumiewa. Ostatnio zdumiewa mnie wielce dyskusja na temat, czy doktor jakiś tam wziął łapówkę, czy też nie. Czy były to tylko dowody wdzięczności, czy też od pieniędzy uzależniał wykonanie operacji. Okazuje się, że nagle duża część narodu ma problem ze zrozumieniem różnicy między łapówką a dowodem wdzięczności. Czytam więc i słucham wynurzeń, czy bukiet kwiatów jest łapówką czy dowodem i czym różni się wyjątkowo drogi bukiet kwiatów od koperty z pieniędzmi. I zastygam w stuporze.
Nie rozumiem, jak można nie odróżniać tych dwóch rzeczy, bo dla mnie to doprawdy banalnie proste. Jeśli ktoś przyjmuje cokolwiek PRZED wykonaniem swojej pracy (i nie ma znaczenia, czy jest to lekarz, nauczyciel czy taksówkarz) to jest to łapówka, bo od dostarczenia lub niedostarczenia danej rzeczy uzależnia swoje zaangażowanie. Jeśli natomiast ktoś przyjmuje prezent (jaki on by nie był) PO wykonaniu swoich obowiązków, wtedy możemy mówić o dowodzie wdzięczności. I naprawdę nie widzę tutaj problemu z interpretacją tej sytuacji.
Choćby moja własna praca. Gdybym 1 czerwca dostała od uczniów ze swojej klasy prezent albo kopertę z pieniędzmi z pewnością uznałabym to za łapówkę. Coś ode mnie chcą, czegoś za to oczekują w zamian. Tymczasem prezenty z okazji końca roku (przy rozdawaniu świadectw) są dla mnie tylko i wyłącznie miłym gestem. Oczywiście koperta z pieniędzmi przy zakończeniu roku zszokowałaby mnie, bo wydawałoby mi się to dziwne, ale już kwiaty albo słodycze to tylko sposób na powiedzenie „Dziękujemy Pani za rok współpracy”. Wiem, że niektórzy nauczyciele również i to uważają za łapówkę i kwiatów czy drobnych prezentów (np. słodyczy) nie przyjmują, ale wydaje mi się to nieco nad wyraz poprawne i trochę niepoważne.
Swego czasu leżałam w szpitalu, gdzie bardzo dobrze się mną zajęto. Niby taka praca, obowiązek, a jednak nie oczywistość, bo leżałam też w szpitalach, gdzie opieka była do kitu. I ja tych wspaniałych opiekunów chciałam jakoś wynagrodzić, przekazać im moją wdzięczność, pokazać, że było mi wyjątkowo dobrze i że świetnie wykonują swoją pracę. Kupiłam im... bombonierki. I pewnie ktoś może uważać, że to banalne, ale na tym właśnie polega dowód wdzięczności. Nie liczy się rzecz, liczy się gest.