Jak długo można mieć dobre serce i przepuszczać uczniów z klasy do
klasy? Długo. Wiem to na swoim własnym przypadku. Co roku mój mąż słyszy tą
samą mantrę i co roku ma jej dość: „A co, jak komuś z nich zrobię prawdziwą
krzywdę?”.
W tym roku zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy i, z braku innej,
lepszej, tej właśnie zamierzam się trzymać – nie uratuję świata. Mogę próbować,
ale nie jestem w stanie zbawić wszystkich i wszystkim zrobić dobrze. Zawsze
musi być coś za coś. Do tej pory wysoką cenę płacili ci, którzy uczyli się cały
rok, a mimo to nie dawali rady uzyskać więcej niż minimum. Stawali w tym samym
rzędzie z tymi, którzy cały rok nie robili nic, a pod koniec przypominało im
się, że przydałoby się zdać.
KONIEC. Nie mam już siły kombinować. Zwłaszcza, że widzę podejście tej
większości, która niskim kosztem próbuje kupić sobie miejsce w kolejnej klasie.
Nie uciekają z moich lekcji (ale z innych to już stadnie), stawiają się karnie
na większość zaplanowanych przeze mnie konsultacji. Problem w tym, że robią ze
mnie durnia. Ich wiedza oscyluje w okolicy zera, przynoszą wypracowania
zerżnięte z internetu albo skopiowane z tłumacza, tłumaczą się problemami
rodzinnymi czy też osobistymi. Bo granie na emocjach jest najwspanialszym
sposobem na przejście z klasy do klasy. My wierzymy we wszystko, bo ciężko jest
wziąć odpowiedzialność za czyjeś życie. Jeśli choćby jedna historia z tych
wszystkich okazałaby się być prawdą, przynajmniej mogę spać spokojnie.
Problem w tym, że jestem już zmęczona. Historia się powtarza i nie jest
to bynajmniej historia chwalebna. Przepuszczamy, bo nam żal, bo nie chcemy
mnóstwa repetujących, bo wierzymy w ich obietnice i zapewnienia, że w przyszłym
roku będzie lepiej. A w następnym roku nie jest lepiej. Jest gorzej. Bo upewnieni
w tym, że mogą dostać promocję za nic pozwalają sobie na coraz więcej. My znowu
zapominamy, a pod koniec roku słyszymy tą samą śpiewkę. I tak w kółko.
Tak nie powinno być. Tak nie może być. Dlatego właśnie zamierzam walnąć
w stół. Nie, nie zbuntuję się całkowicie. Zrobię całoroczny rachunek i
zastanowię się, kto na ile zasługuje. A potem przeprowadzę hiszpańską
inkwizycję, której nikt się nie spodziewa (nie jestem fanką Monty Pythona, ale
kilka cytatów się zna :), w końcu bycie anglistką zobowiązuje). Na tyle mnie
stać i tyle zamierzam wprowadzić w życie. Nie będę wyjaśniać i tłumaczyć. Jeśli
ktoś nie rozumie, że uczyć ma się cały rok, jeśli ktoś nie ma na tyle
przyzwoitości, żeby przeprowadzić solidną retrospekcję, nie potrzebuje moich
wyjaśnień. W ich oczach zawsze będę tą wredną małpą (no wiem, inaczej będą mnie
nazywać, ale jednak trzymam poziom), która nie przepuściła ich w którejś tam
klasie.
So be it. Godzę się z tym, bo nie mam innej opcji. Albo będę tą
frajerką, której można wcisnąć każdą historyjkę i wywinąć się zawsze z każdego
zagrożenia albo tą małpą, która nie przepuszcza. Z dwojga złego zaczyna mi się
podobać ta druga opcja. Wdrożenie jej w życie to zupełnie inna kwestia. Mój
brak asertywności i problemy z pewnością siebie powodują, że wyrzuty sumienia
dręczyć mnie będą pewnie jeszcze przez jakiś czas, ale trzeba się kiedyś wziąć
w garść. Jak nie teraz, to kiedy?