wtorek, 23 grudnia 2014

Mało liczne (albo i nie) klasy.


Ktoś kiedyś wmówił rodzicom, że klasy składające się z 25 dzieci (6 czy 7 latków, to nie ma znaczenia) to mało liczne grupy. Ok, mogę pogodzić się ze stwierdzeniem, że to lepiej niż 35 czy nawet 40, ale na pewno nie jest to optymalna ilość dzieci, z którymi można efektywnie pracować. Ba, to nawet nie jest optymalna i efektywna ilość dorosłych, z którymi można pracować na raz. Gdybyśmy chcieli iśc na kurs do prywatnej szkoły językowej i zaproponowano by nam grupę 25 osobową pewnie byśmy się roześmiali i pokiwali z politowaniem głową, że czego można nauczyć się w tak dużej grupie, gdzie lektor nie ma czasu poświęcić mi odpowiedniej ilości czasu i uwagi. W takiej szkole dąży się do grup co najwyżej 15 osobowych. Tymczasem wychodzi na to, że coś, czego w prywatnej szkole językowej nie da się nauczyć w grupach 25 osobowych jest jak najbardziej prawdopodobne do nauczania, jeśli mówimy o szkole. Absurd.
Wyobraźmy sobie salę w szkole. Nie wiem, ile taka sala mierzy sobie metrów kwadratowych, ale pewnie nie są to ilości imponujące swoją wielkością. W takiej klasie ma się zmieścić 13 ławek (po 2 uczniów w każdej ławce), miejsce dla nauczyciela (choćby to biureczko mu dajmy, żeby miał gdzie temat zapisać) i miejsce zabaw dla młodych uczniów (niekoniecznie szafki pełne zabawek, ale przynajmniej dywanik). I pamiętajmy, że dywanik ma zmieścić 25 małych osóbek (bo nauczyciel usiądzie na podłodze). 13 ławek na trzy rzędy to około pięć ławek w rzędzie (no może cztery, jak da radę). Ostatnio jak byłam w swojej sali i próbowałam ustawić tak ławki z tyłu zostało mi miejsca niewiele. No ale ok, dla małych dzieci ławki są mniejsze to i miejsca więcej zostaje. Tylko o ile więcej? Czy wystarczy na dywanik?
No dobrze, przestanę dywagować i przejdę do rzeczy. Wspaniałe założenia naszego wspaniałego i miłościwie panującego nam rządu są niemożliwe do zrealizowania, chyba że mamy do czynienia z super nową szkołą, w której sale budowane są już na nieco innych warunkach, czyli są po prostu większe. W starej szkole dzieci będą kisić się w ławkach, bo miejsca na "dywanik" zostanie co najwyżej tyle, żeby sobie matę łazienkową położyć. Można stwarzać pozory, kłaść wykładzinę i udawać, że a jakże, czemu nie, 25 dzieci to się tu zmieści jak nie wiem co, a właściwie to przecież nie wszystkie odpoczywają w tym samym czasie, więc o co ta afera. Zostawmy więc dywanik, przejdźmy do nauki.
Dzieci w pierwszej klasie mają się uczyć.
"w zakresie umiejętności czytania i pisania (uczeń kończący pierwszą klasę):
a)  rozumie sens kodowania oraz dekodowania informacji; odczytuje uproszczone rysunki, piktogramy, znaki informacyjne i napisy,
b)  zna wszystkie litery alfabetu, czyta i rozumie proste, krótkie teksty,
c)  pisze proste, krótkie zdania: przepisuje, pisze z pamięci; dba o estetykę i poprawność graficzną pisma (przestrzega zasad kaligrafii),
d)  posługuje się ze zrozumieniem określeniami: wyraz, głoska, litera, sylaba, zdanie,
e)  interesuje się książką i czytaniem; słucha w skupieniu czytanych utworów (np. baśni, opowiadań, wierszy), w miarę swoich możliwości czyta lektury wskazane przez nauczyciela,
f)  korzysta z pakietów edukacyjnych (np. zeszytów ćwiczeń i innych pomocy dydaktycznych) pod kierunkiem nauczyciela;" (pogrubienia moje)
To tylko maluteńki fragment z podstawy programowej dla pierwszej klasy szkoły podstawowej (tylko edukacja polonistyczna i tylko fragment z tejże). Ten, kto wmówił nam, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie i dzieci będą się bawić całkiem jak w przedszkolu i zerówce chyba nie czytał podstawy programowej. I to jest założenie, że dziecko wszystkiego ma nauczyć się w klasie pierwszej, bo ani w zerówce (aktualnie oddziale przedszkolnym bodaj), ani w starszakach w przedszkolu panie nie mają prawa uczyć dzieci czegokolwiek. Dzieciaki zdane są na rodziców i choć moje dziecko interesuje się literkami i pisze, i czyta, to nie każde dziecko tak musi mieć. 
Dygresja: z drugiej strony niekonsekwencja poraża. Ostatnio moje pięcioletnie dziecko miało diagnozę gotowości szkolnej. I według tej diagnozy powinien poprawnie literować i sylabizować wyrazy. Czyli uczyć się czytać i pisać nie, a umieć literować i sylabizować już tak. No cóż... Koniec dygresji.
No i na koniec  w tym wszystkim mamy nauczyciela. Jednego nauczyciela na 25 dzieci. Jednego nauczyciela, który musi znaleźć czas na każde dziecko z osobna, bo inaczej nie będą one dobrze się rozwijały i z pewnością będą niedowartościowane. Indywidualizacja i podmiotowość to słowa klucze. Mamy więc tego nauczyciela, który w jakimś tam czasie (bo czas lekcji i przerw nie obowiązuje w pierwszej klasie) podejdzie i pochyli się nad każdym dzieckiem z osobna. Reszta dzieci w czasie, kiedy on się pochyla jest oczywiście mega zorganizowana, grzeczna, no i siedzi sobie na tym dywaniku cichutko (bo ten, nad którym się  pochyla musi się skupić). Jest pięknie.
A teraz rzeczywistość zgrzyta. Pracuję aktualnie w społecznej szkole podstawowej, w której mogę pochylić sie nad każdym uczniem, na każdego zwrócić uwagę i które rzeczywiście mają dywanik, a nawet pufy, na których mogą odpocząć. Mogę się z nimi bawić, wyszaleć się, zapewnić im i ruch, i trochę bezruchu. Tych uczniów w jednej klasie mam.... pięcioro. Tak, tak, nie pomyliła mi się klawiatura. PIĘCIORO. A i tak czasami ledwo wyrabiam. Każdy ma swoje pięć minut i z każdym mogę popracować, ale tak się dzieje przy pięciu, a nie dwudziestu pięciu dzieciakach. Nawet wyobrażać sobie nie chcę, że pracuję w dwudziestopięcioosobowej klasie sześcio czy siedmiolatków. Jeszcze nie miałam tej "przyjemności". Jeszcze 15 to rozumiem, 25 już nie.
Dlatego bardzo proszę nie ściemniać mi tu, że klasy 25 osobowe są mało liczne i optymalne przy sześciolatkach czy nawet siedmiolatkach. Proszę nie wmawiać mi, że rząd robi mi przysługę. I proszę nie próbować robić ze mnie idiotki, wmawiając, że moje dziecko będzie miało za rok kącik do zabawy, bo zabiję śmiechem. Nie przyjmuję też tłumaczenia, że kiedyś było gorzej, a dzieci się uczyły i żyją do dziś. Albo równamy w górę, albo w dół, a ambicje przeważają teoretycznie w tą pierwszą stronę. I ja wiem, że ta porażka to nie wina nauczyciela, dyrektora czy nawet kuratorium, o czym niektórzy zdają się zapominać. Tylko rządzącym możemy podziękować za to, że jest jak jest i że system kuleje. I nie mam tu na myśli rządu PO, choć pewnie wtedy byłabym modna, plując jadem na rząd Tuska. Chodzi mi o KAŻDY rząd, JAKIKOLWIEK rząd. Każdy popełnia te same błędy, nie słucha, wydaje się być ślepy, głuchy i głupi, kiedy przychodzi do rozmowy o edukacji (i tak, wiem, że tak samo jest choćby ze służbą zdrowia). I wiem też, że utopia nie istnieje, ale można zrobić lepiej. 

niedziela, 21 grudnia 2014

Wielkie korzyści.


Jak było kiedyś.
Jeśli decydowałam się na daną książkę dostawałam do niej zestaw nauczycielski, a czasem nawet jakiś gratis w postaci kubka termicznego z reklamą innego podręcznika (na przykład takiego z wróżką - dziś mój znak rozpoznawczy). Mogłam też poszczycić się otrzymaniem podręcznika do gramatyki albo innej książki do nauki języka angielskiego, która ułatwiała mi, a czasem nawet ratowała życie (dodatkowe ćwiczenia gramatyczne). Raz w roku miałam szansę dostać paczkę z nagrodami dla uczniów. Strasznie się wtedy mogłam wzbogacić, bo paczka pełna była książek albo gadżetów z logiem wydawnictwa (na przykład smycze, jakaś torba też się trafiła). Doprawdy, w d... mi się poprzewracało od tych wszystkich bogactw.Uczniom też, bo w końcu to do nich trafiały nagrody. Doprawdy, miałam wszelkie powody, aby wybrać wydawnictwo A, a nie B, bo to drugie nie dawało mi kubka z wróżką, a tylko książkę nauczyciela. 

Jak jest teraz.
Wydawnictwa nie dają NICZEGO. Gdybym chciała zdecydować się na nowy podręcznik wszystkie pomoce musiałabym kupić sama. Książka dla nauczyciela to wydatek rzędu 100 zł. (księgarnie w ramach dni litości dla nauczycieli wprowadziły w tym roku szalone promocje, ale co będzie potem to nie wiem...). Na nagrody nie mam co liczyć, a że szkoła pieniędzy też nie ma to już w ogóle mogę zapomnieć o nagradzaniu swoich uczniów. Oczywiście rząd nie pomyślał o niczym w zamian. Nie dostaliśmy pieniędzy na pomoce naukowe czy nagrody, nie dostaliśmy pieniędzy ani sprzętu w postaci choćby tablic multimedialnych czy projektorów. Oczywiście w teorii dyrektor musi zapewnić, ale żeby zapewnić to temu dyrektorowi też musi ktoś zapewnić, a tego nie wzięto pod uwagę. Żadnej alternatywy.

Ale teraz jest lepiej. W końcu ci wstrętni nauczyciele nie będą jeździli na Hawaje, nie będą pławić się w tych wstrętnych tablicach mutimedialnych, nie w głowie im będzie drink z palemką czy najnowsze technologie w nauczaniu. Doprawdy, cofnijmy się do czasów, kiedy jedyną pomocą dla nauczycieli była tablica i rysik. Wtedy na pewno będziemy nadążać za uczniami. I niech mi rząd nie gada, że to obowiązek szkoły zakupić dla nauczycieli pomoce naukowe, bo szkoła z pustego nie naleje. Jak pieniędzy brak to brak i żadnych pomocy mi szkoła nie stworzy (ani mnie, ani żadnemu innemu nauczycielowi, żeby nie było, że tylko angliści tacy biedni). Najpierw niech dofinansują edukację, niech dadzą pieniądze szkole na pomoce naukowe, a potem niech się wymądrzają, że nauczyciele doją wydawnictwa.
I tak, wiem, że wybieranie danego podręcznika czasami odbywa się na zasadzie- "ci proponują nam tablicę multimedialną za złotówkę, to wybierzmy ich podręcznik". I zastanawiam się, czy to naprawdę jest takie złe? Podręczniki nie różnią się aż tak bardzo. WSZYSTKIE dostosowane są do nowej postawy programowej i zatwierdzone przez ministerstwo, więc z założenia nie mogą być złe. Jedyna różnica (jeśli możemy w ogóle mówić o różnicy, biorąc pod uwagę małe zmienne w słownictwie) obejmuje poziom trudności. W różnych książkach nie mogą znaleźć się różne tematy czy różne zagadnienia gramatyczne, bo są one regulowane podstawą programową i żadne wydawnictwo, żaden autor niczego nowego tu nie wymyśli. A przynajmniej szkoła miała tablicę multimedialną, rzutnik czy co tam jeszcze innego. Dlatego uważam, że rząd wylał dziecko z kąpielą.

wtorek, 11 listopada 2014

Papiery.


Ostatnio bardziej niż zwykle tonę w papierach. Są więc te nowe, jeszcze nieuzupełnione, bo nie ma kiedy, są i te zaległe, też nieuzupełnione, bo miałam nadzieję, że znikną... no dobra, po prostu zaniedbałam i ciągnie się to za mną jak nie powiem co. Zauważyłam ostatnio, że uczenie zeszło nawet nie na drugi, a wręcz na trzeci plan. Najpierw więc są papiery, potem konkursy, wydarzenia, wycieczki, a dopiero potem uczenie. W tym roku, niby takim samym jak poprzednie, a jednak zupełnie innym, całkowicie nie mogę się pozbierać.
Przede wszystkim przeprowadzka. Przeprowadzkowy potwór poprzekładał i pozabierał mi papiery, które powinnam mieć. To znaczy nie do końca jestem pewna, czy naprawdę powinnam je mieć, a przed przeprowadzką sama segregowałam papiery i wkładałam w "miejsca oczywiste, czyli tak, żeby żaden nie zginął i każdy był na wyciągnięcie ręki", czyli tak, żeby pozostały w ukryciu do momentu, kiedy po pięciu latach wcale nie będę ich potrzebowała. Bo zawsze tak jest kiedy tylko postanowię zrobić porządek w papierach. W bałaganie odnajdywałam wszystko w 0,5 sekundy, po zrobieniu porządków odkopywanie zajmuje mi miesiące, jeśli nie lata. Czyli porządki w papierach to BŁĄD. 
Druga sprawa to przeprowadzkowy potwór, który papiery mi po prostu pozabierał. Miałam, a nie mam. Możliwe, że jest on w zmowie z porządkowym potworem i razem teraz siedzą w kącie i się ze mnie nabijają. Trzeba było jednak przeprowadzać się tak, jak zakładał plan pierwotny, czyli niczego nie sprzątam ani nie segreguję, wrzucam do worów i pudeł jak leci, a potem przerzucam w tym samym stanie do nowych półek. Zachciało mi się porządków i ładnie poskładanych pudełek to mam. Oczywiście możliwe jest jeszcze, że wszelkie potrzebne mi papiery leżą sobie w nierozpakowanych pudłach, których zawartość przerzucałam tysiąc razy i na pewno nie znajdywałam tam niczego potrzebnego. Ale to mogła być wina potwora przeprowadzkowego. Problem pozostaje, choć miałam nadzieję, że zniknie samoczynnie - Pani Dyrektor nadal domaga się uaktualnienia papierów, których nie  mogę znaleźć i nie zadziałała tu zasada przedawnienia.
Inną sprawą są papiery aktualne. Te dopiero spadają kaskadą na moją zbolałą głowę. Cztery dzienniki do uzupełnienia, wysyłanie zgłoszeń na konkursy, wpinanie dokumentów do teczek, a już za plecami słychać oddech kontroli. Prawdziwa apokalipsa papierkowa. Terminy gonią, doba ma tylko 24 godziny, a moja głowa naprawdę niewielką pojemność. Jak czegoś nie zapiszę to tego nie ma, a i tak nie wszystko pamiętam zapisywać albo przeczytać po zapisaniu, bo ilość kartek oraz ilość miejsc, w które je powkładałam mnie przytłacza. Nie nadążam to mało powiedziane. Ja po prostu powoli przestaję istnieć i zamieniam się w te żółte karteczki, całkiem jak w reklamie. 
Jeśli przeżyję ten rok to obiecuję, że jedyne kartki, które dotknę będą te zapisane i złożone pięknie w formę książki.

sobota, 1 listopada 2014

Aby język giętki...


Jakiś czas temu dopadła nas rewolucja językowa. Powszechność Internetu i telefonów komórkowych, a wraz z nimi smsów wymusiła "skracanie języka". Uproszczenie pewnych zwrotów, stosowanie sztucznych skrótów, z których kilku nie udaje mi się zrozumieć do dziś. Wstyd się przyznać, ale kilka lat temu zdarzyło mi się rozmawiać z koleżanką na gadu gadu i w pewnym momencie ona napisała "zw". Nie zrozumiałam, musiałam się zapytać. Wstyd, czyż nie? Po paru dniach sama posługiwałam się tym zwrotem, choć do dziś nie przyzwyczaiłam się do wszelkiego rodzaju skrótów. No cóż, jestem dinozaurem. I choć rozumiem tę potrzebę, ba, popieram ją nawet, bo język powinien ewoluować, to jednak sama nie do końca podporządkowuję się postępowi. 
To jednak tylko przydługi wstęp. Wcale nie chcę pisać o smsach i komunikatorach ani nawet o twitterze, który również wymusza skrót informacji i który w Polsce nie odniósł jeszcze zbyt wielkiego sukcesu w porównaniu z facebookiem (może dlatego, że twitter nie pyta o to, co myślimy i nie każe tych cudownych tworów mózgu wysylać w świat). Chciałam napisać o zmianach w języku nieco bliższych memu dinozaurowemu sercu. Weźmy choćby przykład, który ostatnio poruszyłam z moimi uczniami (to była lekcja o Halloween, która tylko przypadkiem ewoluowała w dyskusję na temat zmian w języku dzięki pytaniu o to, skąd się wzięła nazwa Halloween). 
Słowo "masakra". Teraz wszystko jest masakrycznie nudne, masakrycznie drogie albo ogólnie wszystko jest po prostu masakrą. Osobiście bardzo chętnie używam tego słowa. Można nawet powiedzieć, że w niektórych sytuacjach go nadużywam. Wiele rzeczy jest dla mnie masakrą. Cały dzień może być masakryczny, a uczniowie to już w ogóle. I dlatego ostatnio obiecałam sobie, że czas chyba zacząć używać ładnego języka polskiego. Nie ma bata, błędy będę popełniać, bo "polska język trudna język", ale przynajmniej będę na siebie bardziej uważać.
Brakuje mi ładnego języka polskiego. Tak samo jak brakuje mi dobrych filmów, dobrych programów telewizyjnych, nawet dobrych wiadomości (nie brakuje mi jedynie dobrych seriali, których obrodziło, może w zamian za brak dobrych filmów). Brakuje mi ładnego wysławiania się, dbania o język i o sposób mówienia. I wbrew pozorom wcale nie piszę tego pod wpływem choćby przekleństw, które produkują uczniowie. Nie, wcale nie, bo przeklinać trzeba umieć. To też jest sztuka i dbanie o język (tutaj oprę się o post z bloga pewnego nauczyciela, choć to napędzanie konkurencji). Tymczasem moi uczniowie i w tym względzie wykazują całkowitą prowizorkę, prostotę i amatorszczyznę. I wcale nie zależy im, aby się w tym podszkolić. 
Dlatego też mam zamiar zwracać o wiele większą uwagę na słowa. W każdym ich aspekcie.
P.S. Musiałam włączyć weryfikację w komentarzach, bo ilość odwiedzin i "komentarzy" z USA mnie pokonał.

piątek, 31 października 2014

Odgonić demony.


Okres bardzo gorący, czyli czas na Halloween. Co roku, jako nauczycielki angielskiego,  mamy ten sam dylemat - robić coś na Halooween czy nie robić? I co roku zdania są podzielone. Dzieci bardzo to "święto" lubią, choć tak naprawdę raczej nie wiedzą o co w nim chodzi. Dorośli katolicy święto potępiają i wzywają do bojkotu i w ogóle co za dzikie zwyczaje i kpina z Dnia Wszystkich Świętych. Dorośli też nie wiedzą, o co chodzi w Halloween, ale potępiają tak na wszelki wypadek albo bo ksiądz kazał.
Czas oddemonizować Halloween. I chociaż wiem, że tak naprawdę nie uda mi się tego zrobić to przynajmniej warto spróbować. Od razu zaznaczę, że do Halloween mam stosunek ambiwalentny. Jest jednym ze świąt w krajach anglojęzycznych, więc coś tam o nim wiem, nawet podoba mi się idea świętowania w kontekście amerykańskim, ale nie pałam do tego święta wielką miłością. Nie uważam też, że koniecznie musi być przenoszone na grunt polski. Jest wprawdzie wesołe, czego bardzo brakuje mi w obchodach świąt polskich, i głównie z tego powodu popieram wszelkie odmiany świętowania po amerykańsku (jak choćby Walentynki), jednak akurat Halloween nie jest zbyt bliski mojemu sercu.
Przede wszystkim należy zaznaczyć, że Halloween NIE JEST kpiną z Dnia Wszystkich Świętych, jak to niektórzy próbują nam wmówić. Prawdopodobnie to święto jest o wiele wcześniejsze niż Dzień Wszystkich Świętych, czy nam się to podoba czy nie. "Dokładna geneza Halloween nie jest znana. Może nią być rzymskie święto na cześć bóstwa owoców i nasion (Pomony) albo z celtyckiego święta na powitanie zimy. Według tej drugiej teorii Halloween wywodzi się z celtyckiego obrządku Samhain. Ponad 2 tys. lat temu w Anglii, Irlandii, Szkocji, Walii i północnej Francji w ten dzień żegnano lato, witano zimę oraz obchodzono święto zmarłych. (...) Po 835 roku pod wpływem chrześcijaństwa zwyczaj zaczął zanikać, gdy uroczystość Wszystkich Świętych została przeniesiona z maja na 1 listopada. Kościoły chrześcijańskie przeciwstawiły się obchodzeniu Halloween wprowadzając Dzień Zaduszny." (Wikipedia). Także Halloween był na długo przed i niewykluczone, że pozostanie na długo po.
Czyli jedna wątpliwość rozwiana. Nie można jednak powiedzieć, że Halloween nie ma ze Świętem Zmarłych nic wspólnego. Idea jest ta sama. Jak zresztą kilka innych idei, które chrześcijaństwo przejęło od pogańskich obrządków (na przykład kwestia choinki). Mimo wszystko jednak to nie to samo. Halloween z początku było świętem prawdopodobnie dość poważnym. Luzie wierzyli w duchy i w to, że mogą one przenikać do ich świata (i te dobre, i te złe), więc urządzanie wielkich parad w przebraniach na pewno nie było ich priorytetem (choć mogło być praktykowane do przeganiania złych duchów, że niby my jesteśmy straszniejsi niż one, więc wara). Niegdyś najprawdopodobniej polegało to raczej na zapraszaniu duchów dobrych, częstowania ich jadłem i piciem, przyzywania ich do ochrony oraz na odganianiu tych złych. Z czasem jednak święto ewoluowało i zakończyło się tym, co możemy aktualnie oglądać w telewizji czy też (coraz częściej) w polskich miastach. 
W tej chwili Halloween jest li i jedynie świętem komercyjnym. Mało kto zastanawia się, po co właściwie te wszystkie duchy i upiory. Teraz najważniejsze jest kto będzie miał fajniejszy strój i lepiej wyciętą dynię. No i więcej cukierków w torbie. Nie powiem, żeby mi się to podobało, ale też nie mam nic przeciwko. Każdy świętuje jak chce i mi nic do tego. Cudzą tradycję trzeba uszanować, choć niekoniecznie kultywować.
Nie świętuję Halloween. Uczę o nim, bo jako nauczycielka angielskiego uważam, że uczniowie powinni wiedzieć. Uczę jednak merytorycznie i próbuję uświadomić, że Halloween to pierwotnie coś więcej niż zbieranie cukierków. Tak samo uczę o Bonfire Night czy o Walentynkach. Nie demonizuję, nie przestrzegam, ale też nie namawiam. Jeśli zdarzy się dzieciak, który zapuka do moich drzwi i powie "cukierek albo psikus" to dam mu jakieś słodycze, jeśli takowe mam. Nie przeganiam go ani nie próbuję na siłę nawracać. Nie walczę. Nie przeszkadza mi jednak, jeśli taki zwyczaj w Polsce się nie przyjmie. To nie nasze święto. Jest nam zupełnie niepotrzebne do szczęścia.

środa, 29 października 2014

Zmiana menu.


No i dostało się też szkolnym sklepikom. Państwo będzie zmieniać menu na siłę i przekonywać, że suszone jabłuszka smakują dokładnie tak samo jak tabliczka czekolady. Już nie wspomnę jak uwielbiam tak wierutne bzdury ("zamiast czekolady zjedz suszone śliwki, są takie same, a o ile zdrowsze"). Chodzi mi jednak nie tyle o bzdury dotyczące jedzenia, ile o same sklepiki. Przyjrzyjmy się im z dwoch perspektyw: podstawówki i gimnazjum wraz z liceum.
Podstawówka. W niektórych nawet są jeszcze obiady. Państwo daje na nie pewnie około 2 złotych na dziecko, co oczywiście oznacza, że produkty do tych obiadów są starannie selekcjonowane i kupowane wyłącznie w ekologicznych sklepach, a warzywka w pobliskich ekologicznych gospodarstwach. Dodatkowo każde dziecko w ramach tego obiadu ma zapewnioną określoną liczbę kalorii oraz witamin. No dobra, popłynęłam. Rzeczywistość jaka jest każdy widzi. Państwo chce zakazać sklepikom, ale już w ramach obiadów można dawać dzieciakom sieczkę. Bo nie uwierzę, że za te kilka złotych można zrobić coś naprawdę zdrowego, pożywnego i sensownego.
Żeby jednak nie było - ja nie jestem przeciwko tej ustawie. Uważam że dzieci powinny jeść zdrowiej. Problem polega na tym, że jedzenia uczą rodzice. Jeśli oni godzą się na to, żeby dzieci jadły chipsy i popijały je colą to szkoła nic na to nie poradzi. Dzieciak prędzej kupi sobie coś przed lekcjami albo po nich w jednym z wielu dostępnych sklepów osiedlowych niż skusi się w szkole na jabłko czy marchewkę.
Gimnazjum i szkoła ponadgimnazjalna. Tutaj już częściej obiadów nie ma niż są. Jedynym "karmicielem" poza ewentualnymi kanapkami od mamy jest sklepik. Dzieciaki wychodzą na przerwach pomimo ewidentnego i jasnego zakazu. Wychodzą nawet teraz, bo nie zawsze znajdą w sklepiku to co chcą. W przypadku wycofania pizzerek i zapiekanek będą wychodzić nagminnie. Na pewno nie będą kupować gruszek i pomidorków, a obiadów bardzo często w sklepikach i tak nie ma, bo nie ma na nie ani popytu, ani czasu.
Czyli jedynym skutkiem będzie bankructwo sklepików szkolnych. Tak widzę to ja. Obym się myliła.

wtorek, 28 października 2014

Jak uczyć się języków obcych?


Obejrzałam sobie filmik krążący w sieci, w którym pan znający biegle siedem czy osiem języków uświadamia ludziom, jak się ich uczyć, aby się nauczyć. Mówi też coś o tym, że szkoła jest "be", bo uczy gramatyki zamiast "zanurzać" w języku. No dobra, może nieco demonizuję, ale wiem, co by było, gdyby ten filmik zobaczyli moi uczniowie (albo już go zobaczyli i pastwią się po raz kolejny nad straszną szkołą). Ostatnio też po raz kolejny wpadłam na demota, z którego jasno wynika, jaka to szkoła jest niedobra i niepotrzebna, bo uczy totalnie beznadziejnych rzeczy. Na przykład można poznać "1000 wzorów potrzebnych do równań trygonometrycznych", a za Chiny nie umieć wypełnić druku PIT. Albo wiedzieć "jak powstają pseudopodia", a nie umieć dobrać sobie leku na przeziębienie.
No ale wróćmy do filmiku, bo wolałabym jednak skupić się na językach w kontekście tego, jak beznadziejna jest szkoła. Otóż co usłyszą prawdopodobnie moi uczniowie:
  1. Gramatyka jest totalnie niepotrzebna.
  2. Słówka potrzebne są w zakresie może 25, w tym wulgaryzmy, a że tyle już znają to resztę mogą sobie odpuścić.
  3. Szkoła jest bez sensu, bo katuje ich gramatyką, a skoro ona jest niepotrzebna to mogą olać szkołę i głupi angielski.
Czego moi uczniowie prawdopodobnie NIE usłyszą:
  1. W języku należy się "zanurzyć" na kilka godzin dziennie. Nie w piosenkach, których i tak w zasadzie nie słuchamy, a w realnym języku (wiadomości, filmy, programy) przez kilka godzin dziennie. Nie minut, godzin!
  2. Trzeba nie tylko słuchać, ale i powtarzać. Bo słuchając uczymy się jedynie pasywnie, prawdziwa nauka mówienia powstaje przez powtarzanie. No i kilka godzin dziennie.
  3. Trzeba nauczyć się co najmniej kilkanaście podstawowych czasowników i te kilkaset słówek (tak, w efekcie kilkaset, a nie 25). I powtarzać je przez te kilka godzin dziennie.
No i teraz dochodzimy do tego, dlaczego szkoła jest zła i nie uczy języka prawidłowo. Nie zanurza w języku. Pani najczęściej mówi po polsku, tłumaczy godzinami zawiłości Present Simple zamiast zabawiać konwersacją. I dlaczego się niby z tym nie zgadzam?
Po pierwsze primo nie mam czasu, żeby "zanurzyć" uczniów w języku. Prosty przykład - uczę aktualnie w społecznej szkole podstawowej, gdzie uczniowie mają siedem godzin języka w tygodniu. Tu jest zupełnie inna sytuacja. Tutaj mogę się popisać i rozmawiać z nimi na tyle, na ile oni są w stanie mnie zrozumieć. Siedem godzin tygodniowo to i tak mało, ale więcej niż w "normalnej" szkole. Uczę też nadal w gimnazjum i tutaj mam trzy godziny tygodniowo przy dobrych wiatrach. Jest różnica? Jest.
Po drugie primo założenie jest takie, że uczeń się uczy. Powtarza słownictwo samodzielnie, ćwiczy samodzielnie, ogląda programy, słucha tekstów i powtarza je samodzielnie. Jeśli tego nie robi wszystko jest do niczego. Bo nie powtarzając zapominamy. Taka smutna prawda. I te trzy godziny niczego nie zmienią, jeśli muszę po raz kolejny powtarzać te same słówka, bo uczniowie je zapomnieli, bo ich nie powtarzali. I nie, z reguły nie tłumaczę tak po prostu z angielskiego na polski, a gimnastykuję się pokazując, tłumacząc po angielsku, wygłupiając się, żeby była ta kwestia poznawcza, żeby nie było przełożenia słówko - tłumaczenie, ale samodzielne dochodzenie do tego, co ono znaczy.
I po trzecie primo trzeba mieć motywację. Motywację nieco większą niż dwója na świadectwie, bo takową zdobyć w miarę łatwo. Wielokrotnie zdarzało mi się uczyć dorosłych, od których słyszałam "pani mnie w szkole nie nauczyła, dlatego teraz płacę krocie za kurs". I szlag mnie jasny trafia, bo już wiem, na jaki typ człowieka trafiłam. Przez całą szkołę przebrnął ucząc się wcale albo na minimum, bo mu się nie chciało, bo po co mu głupi angielski. Teraz nagle okazało się, że w pracy to jednak wymagają i trzeba się nauczyć, nie ma przebacz. I zwalanie na "panią ze szkoły". Motywacją są pieniądze, potrzeba (na przykład zwiedzanie świata), zainteresowania albo świadomość autorozwoju. Jeśli jej nie ma, nie ma też nauki języka. Ani właściwie żadnej nauki, jeśli mam być szczera. I nie, motywacji nie da się wymyślić, "znaleźć", motywacją nie może być nauczyciel, bo co to za motywacja, że jak nauczyciel się zmieni to już się człowiek nie uczy? Nauczyciel może być pomocą albo przeszkodą, ale nic poza tym.
No i na koniec - wiem, że szkoła nie jest idealna. Ja nie jestem idealna. Powinnam więcej mówić, zmuszać do mówienia, a pewnie mniej tłumaczyć tej gramatyki, ale 45 minut nie jest z gumy, a wszystkich nas gonią wymagania do egzaminu, gdzie części mówionej nie ma (a szkoda). Chciałabym uczyć języka inaczej, ale do tego potrzebne są nie tylko zmiany systemowe, ale też odpowiednie podejście uczniów. Bo nawet jakbym miała 10 godzin języka i niemal cały czas mówiła i "zanurzała" uczniów w języku, a oni mieliby mnie gdzieś, to ile bym się nie nagimnastykowała, nic by z tego nie wyszło.
Dlatego bardzo proszę, zanim powiecie słowa "pani mnie w szkole nie nauczyła" zastanówcie się, ile daliście z siebie, żeby SIĘ nauczyć.

niedziela, 26 października 2014

Kiedy wychowywać?


Tym razem inspirowana jestem nie życiem ani moimi uczniami, a doniesieniami na temat "tolerancji dla przemocy" oraz artykułu, w którym wyczytałam, że coraz więcej młodzieży sięga po telefon i wykręca 997, kiedy coś im się nie podoba w kontaktach ze swoimi rodzicielami. I nie mam tu na myśli tego, że ojciec katuje, a matka pije, a tego, że ojciec kazał posprzątać pokój, a matka nie pozwala wyjść na imprezę o 23 ani tym bardziej, o zgrozo!, napić się alkoholu. O klapsach nie będę się wypowiadać, bo już to zrobiłam i bo boję się trafić do aresztu, ale w kontekście dzwonienia na policję naszła mnie taka myśl - dlaczego?
Nie dlaczego te dzieci dzwonią w takich sprawach na policję, bo skoro ktoś kiedyś uświadomił im, że im wolno, że mają PRAWO, to czemu mają z tego prawa nie korzystać. Nie dlatego, że policja na te skargi reaguje, bo taka ich praca, a jakby nie zareagowali, a potem tragedia to kto dostanie po łapach? No właśnie. Zastanawiam się, dlaczego w tych dziwnych główkach w ogóle zalągł się pomysł zadzwonienia na policję z taką sprawą.
Ja też miałam prawa, nie powiem. Miałam prawo i przywilej sprzątać swój pokój, uczyć się, pomagać mamie. Miałam OBOWIĄZEK stosować się do poleceń rodzicielki i z nimi nie dyskutować. W życiu by mi nie przyszło do głowy, żeby iść do kogokolwiek na skargę, nawet jeśli nie do końca ze swoich praw byłam zadowolona. Zapewne moja mama skrzywdziła mnie wielce swoim mega terrorem... i jestem jej za to dozgonnie wdzięczna.
Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji na przykład dwadzieścia lat temu. Rodziców się słuchało, nauczycieli się słuchało, dorosłych się słuchało i nawet jak pojawiał się bunt, to był on raczej hodowany na własnym poletku i szybko tłumiony przez rodziców. Nie było telefonów na policję, nie było pretensji, nie było chamstwa ani pyskowania. Może dlatego tak strasznie trudno jest mi porozumieć się z młodzieżą, choć tak naprawdę nie jestem od nich o wiele starsza. 
No i tu właśnie nasuwa mi się pytanie - kiedy wychowywać? Bo skoro trzynastoletnia panna dzwoni na policję, że ojciec kazał jej posprzątać pokój to znaczy, że do tej pory nie kazał? To gdzie on bywał? Co robił przez te trzynaście lat? Mój syn ma lat pięć. Sprząta swój pokój, bo mu każę. Nie jest demonem czystości, nie przeszkadza mu artystyczny nieład, ale jak mu każę to sprząta. Nie dyskutuje, nie łapie za telefon, a sprząta. Jak mu czegoś zabraniam to może sobie troszkę popłacze, bo takie prawo dziecka, ale godzi się z tym, bo taki jego obowiązek.
Nie wiem, jaki będzie mój syn za 10 lat. Może ktoś uświadomi mu, że ma prawo się poskarżyć, bo mama mu zabroniła iść na imprezę i on z tego prawa skwapliwie skorzysta, ale wątpię, prawdę mówiąc. Bo dziecko pewnych rzeczy uczy się w wieku trzech czy pięciu lat, a nie piętnastu. Wtedy jest na to po prostu za późno.


piątek, 24 października 2014

Ja, morderczyni.


Szkoła zabija kreatywność i pasje, takiego demota zdarzało mi się widzieć. Jak to młody i zdolny paraduje na zdjęciu z piłką, a potem zmienia się w korposzczura. I że to niby szkoła zabija pasje i kreatywność.
Wprawdzie co to ma wspólnego ze szkołą to nie za bardzo ogarniam, ale powiem jedno: o jak mi przykro. Te wszystkie biedne dzieciaczki, w których zabiłam pasję i kazałam im się uczyć. Te wszystkie duszyczki, które tak bardzo skrzywdziłam, że za moją namową stały się korporacyjnymi duchami, a nie szalejącymi z piłką po wsze czasy samorealizującymi się pasjonatami. Przepraszam Was tu wszystkich i płaczę nad Waszym losem.
No dobra, a teraz trochę bardziej serio. Ja wiem, że ilość debilnych obrazeczków i sentencji w internecie powala i nie powinnam nic sobie z nich robić. Jak onegdaj rysuneczek z podsumowaniem jak wiele osób rzuciło szkołę albo było z niej wywalanych, a teraz są sławami nad sławy. Nie neguję tego, że MOŻNA być szczęśliwym i sławnym rzucając szkołę i nigdy więcej do niej nie wracając. Można też nigdy do niej nie trafić i też żyć całkiem nieźle. 
Nie zgadzam się jednak, że szkoła niszczy indywidualność i pasje. Jak się ma pasję to się ją ma. Ja na przykład pomimo posiadania ewidentnie wrednej i niepoważnej pani polonistki nadal uwielbiam czytać książki i jej podejście do mnie i do przedmiotu wcale mnie nie zniechęciło do mojej życiowej pasji. Książki pochłaniam w ilościach hurtowych, nieco tylko spowolnionych przez posiadanie potomka.
I to jest właśnie sedno tematu - jeśli jest to pasja, miłość, to ona przetrwa. Szkoła może w niej pomagać albo przeszkadzać, ale nie jest jej w stanie zabić. Jeśli natomiast szkoła czy życie zabijają w nas pasję to znaczy, że tak naprawdę to ona nigdy nie istniała, a była jedynie jakimś tam fochem młodego człowieka, który w pogoni za swoim przeznaczeniem próbuje i szuka, po czym łudzi się, że znalazł prawdziwą pasję tylko wszyscy się sprzysięgli, żeby mu ją obrzydzić.
Mam takich uczniów, dla których szkoła nie jest priorytetem, ale świetnie realizują się w innych dziedzinach i wiedzą, do czego dążą. Zdają byle zdać, a resztą zajmują się w zaciszu domowego ogniska. I to jest dobre. Są tacy, którzy odnajdują pasję w szkole i to też jest  niezaprzeczalnie fajne. Są jednak i tacy, którzy udają, że mają pasję, ale jak tylko pojawiają się schody, od razu rezygnują. Nie próbują, nie walczą, odchodzą. To żadna miłośc, to tylko wymówka.

niedziela, 14 września 2014

Dowcip.



Taki żarcik:

Przychodzi syn ze szkoły:
- Tato, pani od matematyki chce się z tobą spotkać.
- A co się stało?
- Ona mnie pyta ile jest 7 razy 9. Odpowiadam, że 63. Ona mnie pyta ile jest 9 razy 7. Odpowiedziałem: Do ch*ja, co za różnica?
- Rzeczywiście, co za różnica... Dobrze, zajdę do niej.
Następnego dnia syn znowu wraca ze szkoły:
- Tato, byłeś już w szkole?
- Jeszcze nie.
- Jak pójdziesz, zajrzyj jeszcze do WF-isty.
- Po co?
- W trakcie gimnastyki kazał mi podnieść lewą rękę. Podniosłem. Potem prawą. Podniosłem. Potem poprosił podnieść lewą nogę. Podniosłem. A teraz - mówi - podnieś i prawą nogę. Ja mu na to: Co, mam na chu*u stanąć?
- No tak, rzeczywiście... Dobrze, zajdę i do niego.
Kolejnego dnia syn znowu wraca ze szkoły:
- Tato, byłeś już w szkole?
- Jeszcze nie.
- To już nie chodź. Wyrzucili mnie.
- Co ty mówisz? Dlaczego?
- Wezwali mnie do dyrektora, wchodzę do gabinetu, a tam siedzi nauczycielka matematyki, WF-ista i pani od polskiego...
- Pani od polskiego? Na ch*j tam ona przyszła?
- Właśnie tak zapytałem...


Rechotałam, bo czytałam go pierwszy raz. Szkoda tylko, że zaraz po tym rechocie mina mi zrzedła. I nie dlatego, że nagle dowcip przestał mi się podobać, ale dlatego, że przypomniałam sobie moją ostatnią rozmowę z uczniami. Zanim jednak o tym, nieco przydługi wstęp.
Pod koniec podstawówki (czyli dzisiejsza druga gimnazjum) zaczęłam przeklinać na potęgę. Najlepszy szewc by się nie powstydził. W rozmowach z rówieśnikami mięso ścieliło się gęsto. Gdzie więc była granica? Dorośli. Jak tylko jakiś dorosły pojawiał się na horyzoncie, przekleństwa ustawały i stawaliśmy się aniołkami do bólu. I nie było istotne, czy tym dorosłym był nauczyciel, pani na ulicy, sąsiadka czy rodzic. Z przekleństw z czasem wyrosłam, tak już to bywa, że coś, co kiedyś wydaje się szpanem, staje się galopującą żenadą w pewnym wieku. 
Dlatego jak teraz chodzę po korytarzach podczas dyżurów to jednocześnie uszy mi więdną i umysł wpada w stupor. Dla nich najwyraźniej nauczyciel czy pani na ulicy nie są już granicą. Gdzie więc ona przebiega? O to właśnie zapytałam kiedyś tych najbardziej rzucających różnymi k...., ch..., etc. (tak na marginesie, to rzucanie  odbywało się W TRAKCIE LEKCJI).  Okazało się, że granica przesunęła się znacznie, bo są nią już tylko rodzice (a i to niepewne).
Nie ogarniam tej kuwety. Nie wyobrażam sobie, żeby moje dziecko w ten sposób odzywało się w obecności dorosłego. Nie wiem, co zrobię, jeśli tak się stanie. Naprawdę nie wiem. Chciałabym mieć gotową odpowiedź, lekarstwo na wszystkie bolączki, ale go nie mam. Bić? Tłumaczyć? A jak nie pomaga? Czasami mam do czynienia z rodzicami trudnych dzieci i zastanawiam się, gdzie oni popełnili błąd i żeby nie okazało się, że teraz wielka pani nauczycielka się wymądrza, a za parę lat i jej dziecko zostanie określone mianem "trudnego". I może tak być, i ja się tego nie wypieram. Dziś moje dziecko jest wybitnie grzeczne, ale jest jeszcze małe. Co będzie za parę lat? Czy moje wychowanie zaowocuje, czy obróci się przeciwko mnie? Mam tylko nadzieję, że to pierwsze i że nigdy nauczyciel na lekcji nie usłyszy, jak mój syn soczyście przeklina. 

piątek, 12 września 2014

Mądrość demotów.


Drogie dzieci, to jest właśnie komentarz z dupy. (Reszta tekstu dojdzie jak ochłonę).
No cóż, minęło trochę czasu, a mnie wcale nie przeszło strzelanie jadzikiem. Chyba więc czas jednak napisać tego posta. 
Mamy artykuł, mówiący o tym, jak to uczniowie obładowani są kilogramami, których dźwigać nie powinni. Słuszny artykuł, bardzo mądry, pouczający i oburzający. Bo taka jest prawda. Uczniowie mają w plecakach za dużo, za ciężko, bo książki są ciężkie, a jak trzeba ich nosić po pięć czy sześć (odnoszę się tu do najmłodszych), do tego wszystkie inne przybory to nic dziwnego, że ciężko. I to nie jest w porządku. Nie wiem wprawdzie jak można by to rozwiązać, ale bezspornym jest fakt, że powinno się coś z tym zrobić.
No i mamy genialny komentarz, który uświadamia nam, że "gupi" rząd wcale nie zajmuje się dziećmi, a najważniejsi są nauczyciele i ich szalone żądania równie "gupich" podwyżek. Nie powiem "co ma piernik do wiatraka", bo nie do końca rozumiem to powiedzenie, ale to jedyne, co ciśnie się na usta. Jaki związek ma problem za ciężkiego plecaka z podwyżkami dla nauczycieli. Znaczy że gdyby nie zajmowali się podwyżkami to zajęliby się plecakami? Że gdyby nauczyciele nie domagali się podwyżek to plecaki uczniów byłyby lżejsze? Bo jakoś nie rozumiem... Pewnie za mało inteligentna jestem.
Ogólnie rzecz biorąc lubię demotywatory, ale jak czasami ktoś coś walnie to jak łysy grzywką w kant kuli (i tak, uwielbiam to powiedzonko, które sprzedał mi mój mąż).

Czego się spodziewać kiedy się spodziewasz...


że zostaniesz nauczycielem. Wstęp wprawdzie lekki, ale temat ciężki, długi i trudny do wyczerpania czy choćby omówienia. Podejmuję się tej samobójczej próby z powodu maila, który dostałam od jednej z czytelniczek i która to właśnie podsunęła mi taki pomysł. Otóż zdarza się podobno, że na bloga wchodzą osoby, które myślą o zawodzie nauczyciela. I w sumie wszystko tu niemal jest, ale z perspektywy kogoś, kto uczy już 12 lat (tak, tak, tyle mi ostatnio wyszło...). A co z tymi, którzy swoją przygodę dopiero rozpoczynają albo wręcz dopiero się zastanawiają, czy wkroczyć w ten świat pełen niewiadomych?
Nie łudźmy się, tematu nie wyczerpię ani w jednym poście, ani w kilku. Może macnę nieco, może poskrobię po powierzchni, ale na pewno nie skończę. Zawsze będą pojawiać się kolejne pytania, kolejne wątpliwości, kolejne problemy, ale też kolejne radości. No i perspektywa nieco uboga, bo wypowiadać się będę z punktu widzenia anglisty, za inne przedmioty nie odpowiadam. No ale ad rem.
Po pierwsze i najważniejsze - na to, co Cię czeka, nie przygotują Cię żadne mądre podręczniki metodyki ani pedagogiki. I nie chodzi mi o to, żeby siać horror, po prostu to jest praca z ludźmi, z dzieciakami, które nie przystosowują się do podręczników. Owszem, można tam znaleźć niezłe sposoby nauczania, ale jak przychodzi co do czego, zostajemy z problemem sami. Musimy sami dojść do tego, jak sobie z tym czy tamtym poradzić. Pozostaje zdać się na instynkt. Czasami wiele wody upływa, zanim praca zaczyna dawać efekty, czasami wcale ich nie daje i z tym też trzeba się pogodzić. Taka praca.
Po drugie, ilość przepisów, papierków i dokumentów do zapoznania sie i stosowania zaleje Cię nagle, bez żadnego ostrzeżenia i bardzo prawdopodobnym jest, że się w tym utopisz. Spokojnie, brak znajomości Cię nie zabije, tak jak nie zabił mnie, ale z perspektywy czasu musisz mi uwierzyć, że lepiej te przepisy i zasady znać. Coś zwanego podstawą programową, rzekomo mądre i jedynie słuszne dzieło, ustawa o systemie oświaty, Karta Nauczyciela, rozporządzenia takie i owakie, WSO, PSO, Statut, regulaminy, wymagania... można by tak wyliczać do jutra. Z wszystkim tym przyjdzie Ci się zmierzyć, młody adepcie. I jak już to wszystko przeczytasz i przetrawisz to może odechcieć Ci się pracować w tym zawodzie. To normalne, ale to nie powód, żeby rezygnować. Doprawdy, mała Twa wiara, jeśli na tym etapie rezygnujesz.
Trzeci problem to placówka, w której przyjdzie Ci pracować, kadra i oczywiście uczniowie. I tutaj nie ma żadnych reguł. Jesteś wystawiony na jedną wielką niewiadomą. Są dyrektorzy, którzy dla zasady zwołują jedną Radę Pedagogiczną w tygodniu i niby nie wiadomo po co, ale trzeba być, bo to obowiązkowe. A spróbuj pisnąć, że tak jakoś za często może to zaraz usłyszysz, że to w ramach 40 godzin pracy i masz obowiązek, i proszę się nie odzywać. Są też tacy, którzy podchodzą do tego zdroworozsądkowo i nie ma co się szarpać. Są tacy koledzy i koleżanki, które tylko czekają na powinięcię się Twej szanownej nóżki, żeby zgarnąć Ci godziny, a są tacy, którzy poratują w potrzebie. Są tacy uczniowie, którzy będą Ci się śnić po nocach i bynajmniej nie będą to sny przyjemne, a są tacy, po których będziesz płakać, jak będą odchodzić. Tutaj możesz spodziewać się wszystkiego.
Wychodzi więc na to, że spodziewać się można wszystkiego i jedyne co jest łatwe do przewidzenia to fakt, że niczego nie da się przewidzieć. I trochę tak jest. Można tylko robić to, co lubi się najbardziej, czerpać z tego niekłamaną satysfakcję, mieć nadzieję i wiele cierpliwości.

poniedziałek, 8 września 2014

Trudny wybór.


Przeczytałam ostatnio kolejną historię o tym, jak to dziewczyna zrezygnowała z chemioterapii ratującej życie, aby urodzić dziecko. Było takich wiele i za każdym razem wzbudzały u mnie silne uczucia. Różne uczucia, muszę dodać. Bo to nie jest tak, że ja te dziewczyny potępiam, ale też im nie kibicuję. Nie i już. Można nazwać mnie babą bez serca, ale nie zamierzam przyklaskiwać komuś, kto decyduje się umrzeć i zostawić własne dziecko.
I o to mi właśnie chodzi. Oczywiście decyzja, aby zachować dziecko jest szlachetna i wspaniała, i niemal jedynie słuszna. Każdy taką kobietę podziwia, a kościół pewnie wyniósłby ją na piedestał jako idealną matkę. Problem polega na tym, że ona matką nigdy nie będzie. Nie będzie usypiać swojego dziecka, tulić go, gdy będzie miało gorączkę, całować, kiedy obije sobie kolano, prowadzić je do przedszkola i nie będzie robić wielu innych rzeczy, które robią matki, bo jej już po prostu nie będzie. To kobieta, która daje życie i za to pewnie trzeba ją szanować, ale co się potem z tym życiem dzieje jest poza jej zasięgiem.
Mam ten sam problem z osobami, które rodzą chore dzieci, bo tak trzeba, bo nie wolno usunąć, bo Bóg tak chciał. Póki ci rodzice żyją i opiekują się swoimi dziećmi (czasem wiecznymi dziećmi, jeśli chodzi o ich rozwój psychiczny), wszystko jest w miarę w porządku. Co się natomiast dzieje, kiedy rodzice umierają, a wokół nie ma nikogo, kto mógłby się tym człowiekiem zająć? Oczywiście czasami jest rodzina, która podejmie odpowiedzialność, ale co, jeśli jej nie ma?  
Daleka jestem od tego, żeby namawiać kogoś do aborcji, nie uważam, że jest to lek na wszystko. Nie należę też do ludzi, którzy uważają, że niepełnosprawni nie mają prawa do życia w społeczeństwie. To nie o to tu chodzi. Uważam jednak, że osoby, które w takim przypadku zdecydowały się na aborcję czy też utrzymały chemioterapię kosztem życia dziecka nie zasługują na wieczne potępienie. Wybrały to, co w danym momencie uznały za słuszne i jestem niemal pewna, że nie robiły tego z lekkim sercem. Dlatego podziwiam tą kobietę, która poświęciła swoje życie dla dziecka, ale podziwiam też tą, która wybrała życie własne. 

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Nie podpiszę deklaracji wiary.


Jeju, jestem jasnowidzką. Doprawdy, nie wiedziałam, że siedzi we mnie tak ogromna siła. Jutro rzucam pracę i zaczynam nową drogę życia, zapraszam do salonu wróżki Agnieszki (nie mylić z wróżką zębuszką). Otóż całkiem niedawno pisałam o tym, jak cudowną sprawą jest deklaracja wiary lekarzy i że nauczyciele też powinni. Bo mnie na przykład sumienie zabrania uczyć dzieci wychowywane bezstresowo. I oto stało się. Jakiś bloger (OMG, czy świat zwariował??? oraz miałam nadzieję, że to ironia i żart, ale jednak nie) postanowił skonstruować deklarację wiary i sumienia nauczycieli.
I mam tylko jedno pytanie - ludzie, czy Wam już całkiem na głowy padło? Jakiś totalny oszołom (a tak, weszłam na bloga tego pana i czytałam, podbijając mu statystykę, czym zapewne się jara, pisząc, że jego post ma 2500 lików (???) i cytowany jest na innych portalach) napisał coś, co nie nadaje się nawet do czytania, a co dopiero do rozpowszechniania, a nagle wszyscy dostają kociokwiku i nawet do wiadomości to dociera. Zaczynam mieć wrażenie, że żyjemy w świecie, gdzie blogerzy dyktują warunki i tematy do wiadomości, rządzą całym Internetem, szaleją "na ściankach", chociaż na dobrą sprawę powinni pozostać li i tylko blogerami. Ludźmi, którzy wyrażają swoją opinię publicznie, bo im tak wolno, ale ta opinia jednostki nie może rządzić całym krajem. Wiem, że też jestę blogerę i zabiję za każdy komentarz i liki (???), a statystyki spędzają mi sen z powiek, ale doprawdy, są granice.
No i wracam ci ja do tej nieszczęsnej deklaracji. Może jednak podpiszę i powiem, że sumienie nie pozwala mi uczyć dzieci, które przeklinają, palą, są wychowywane bezstresowo, nie słuchają, ale pensję poproszę, bo tak. Wtedy pozostanie mi siedzenie niemal samej w klasie (no dobra, trochę się jednak dzieciaków znajdzie), ale jaki to będzie luksus i wygoda. Jakie wspaniałe życie czeka mnie po tymże podpisaniu. Dyrektorka nie może mnie zwolnić, bo będę krzyczeć, że katolików dyskryminują. Płacić mi będą, bo muszą, a tymczasem ja zrobię sobie jedną klasę, która będzie w stanie sprostać wymaganiom mojego sumienia i będę ich uczyć, bo jakbym miała nic nie robić to jednak człowiek gnuśnieje. I oczywiście na końcu ta debilna formułka "nie narzucając nikomu swoich poglądów i przekonań"... nie powiem, co ciśnie mi się na usta, bo moi uczniowie to czytają.
No dobra, a teraz na poważnie. To jest zło. Już nie żart, nie jakiś wybryk natury, a zwykłe zło. Jeśli nagle okazuje się, że nauczyciele potrzebują jakiejś deklaracji, wyznań, żeby uczyć zgodnie ze swoim przekonaniem czy sumieniem, a jeszcze mają zamiar mi to przekonanie narzucić to już nie jest zabawne. I wtedy to ja już się boję.
Jeśli tylko ktoś ma ochotę uczyć według przykazań to proszę bardzo, ja mu nie zabronię ich przestrzegać. Tylko że ja w ogóle nie muszę o tym wiedzieć. Tak jak inni nauczyciele nie muszą wiedzieć, że ja jestem ateistką i uczę dzieci podług własnego sumienia (tak, tak, mam takowe, to nie jest domena jedynie słusznej religii). Ja tego nei rozgłaszam, nie piszę deklaracji, nie szaleję w necie. Po prostu sobie żyję i przekazuję dzieciom uniwersalne wartości, które nie kłócą się z tymi katolickimi, może tylko nie we wszystkich punktach się zazębiają. Wieć ja bardzo proszę o zaprzestanie tego totalnego wariactwa i oszołomstwa, bo w końcu nie zniesę i skończą się moje wielkie, acz nie niewyczerpane, zasoby tolerancji.

sobota, 28 czerwca 2014

Thank you very much.


Już od jakiegoś czasu funkcjonuje w gimnazjum coś, co nazywa się szumnie balem absolwentów. Zdania na ten temat są podzielone. Jedni uważają, że jest to zwykła, nieszkodliwa tradycja, inni że bez przesady i bale zarezerwowane powinny być dla maturzystów. Nie zamierzam tutaj opowiadać się ani za jedną, ani za drugą opcją, chcę napisać coś, co właściwie przytrafia mi się co roku, kiedy zapraszana jestem i przychodzę na takie bale, a ostatnio znowu w takowym uczestniczyłam.
Niesamowite to uczucie, kiedy patrzę na te dzieciaki i widzę, jak bardzo się zmienili. Jak bardzo dorośli, jak zaczęli się uśmiechać albo zaczęli być bardziej pewni siebie. Jak niektórzy spoważnieli, niektórzy wyluzowali. Jak cudownie widzieć ich bawiących się razem i czerpiących z tego prawdziwą przyjemność. Tamten wieczór był wspaniały i dlatego właśnie zamierzam zrobić coś, czego nie robiłam na tym blogu nigdy - zwrócić się bezpośrednio do nich, nie zmieniając im imion. I nie ważne, czy ktoś z nich to przeczyta czy nie. Jeśli tak, oni będą wiedzieć, o co chodzi.

Patrycjo K. - dziękuję Ci, że jesteś teraz tak często uśmiechnięta. Pamiętam, jak podczas projektu nie do końca chciałaś pracować w grupie. Wczoraj widziałam, ile rodości sprawiała Ci zabawa ze wszystkimi.
Emilko - dziękuję Ci, że nie zmieniłaś się tak bardzo na pierwszy rzut oka. Uśmiechasz się i to jest najważniejsze. Baw się dobrze, gdziekolwiek dalej nie zaprowadzą Cię losy Twojego życia.
Zosiu - dziękuję Ci za to, że wiesz, czego chcesz. Ja w Twoim wieku chyba bylam mniej zdeterminowana i na pewno mniej dojrzała. Powodzenia.
Marysiu - dziękuję Ci za to, że jesteś piękną dziewczyną i nawet jeśli teraz uważasz inaczej to musisz mi, starej belferce, uwierzyć, że to prawda.
Alicjo - dziękuję Ci, że prujesz przez to życie i nic nie jest w stanie Cię zatrzymać. Taka malutka osóbka, a taki z Ciebie taran (w dobrym znaczeniu :))
Patrycjo P. - dziękuję Ci za to, że dzieliłaś się ze mną swoimi marzeniami. Dorosłaś, bardzo, spoważniałaś, ale jednocześnie zachowałaś swój optymizm. Dążysz do swoich celów, o czym w pierwszej klasie nie byłam aż tak bardzo przekonana. Dziękuję Ci, że udowodniłaś, że się myliłam.
Kingo - dziękuję Ci, że się starałaś, bo to dużo. Pod koniec walczyłaś o ocenę i sie udało.
Ewo - dziękuję Ci, że walczyłaś o siebie, kiedy niesłusznie Cię oceniłam. Nauczyciel też popełnia błędy i dobrze mu o tym przypominać. Dzięki Tobie poprawiłam swój błąd i jestem z tego tak bardzo zadowolona, jak z niczego innego.
Asiu - dziękuję Ci za to, że Ci się chce. Słyszę o Twoich sukcesach i Cię podziwiam.
Ewelino - dziękuję Ci, że siedziałaś sobie spokojnie, bo wszystko umiałaś. Pewnie niczego nowego Cię nie nauczyłam, więc przepraszam.
Agnieszko - dziękuję Ci, że jesteś tak cudownie zakręcona i masz taki zwariowany styl bycia. Uśmiechaj się dalej.
Kasiu - dziękuję Ci za to, że byłaś, rozmawiałaś. Ty wiesz.
Klaudio i Anito - nie znam Was tak dobrze, bo Was nie uczę, ale dziękuję Wam, że byłyście wczoraj z nami.

Patryku - dziękuję Ci, że się angażujesz. O co bym nie poprosiła, byłeś na pierwszej linii, razem z Maćkiem.
Kamilu - dziękuję Ci za to, że jesteś tak strasznie gadatliwy, a przy tym inteligentny i nie sposób odmówić Ci uroku.
Krystianie - dziękuję Ci, że tak bardzo się zmieniłeś i teraz mogę bez wątpienia powiedzieć, że jesteś strasznie sympatycznym facetem.
Kacprze P. - dziękuję Ci za to, że coś robiłeś. Ostatnio przekonałam się, że to też dużo.
Maćku - dziękuję Ci za to, że bierzesz na siebie tak wiele, a jednak zawsze udaje Ci się wszystko zrobić. Wszystko, a nawet jeszcze trochę więcej.
Krzysiu - dziękuję Ci za to, że się uśmiechasz i można na Tobie polegać.

Dziękuję Wam wszystkim za to, że jesteście i za bal. A teraz dość już tej patetyczności, bo się poryczałam.

wtorek, 10 czerwca 2014

Quo vadis, lekarzu?


Jakiś czas temu w telewizji był tylko jeden temat (teraz wyparty przez dzieci jeżdżące na quadzie), a mianowicie deklaracja wiary lekarzy. Więc ja dziś o tym. 
Nie mam innych słów na to, jak tylko: chyba się tu ktoś na głowy pozamieniał... Nie rozumiem zupełnie tego cyrku, który rozgrywa się na moich oczach i trwa w najlepsze. Oto początkowe słowa tegoż wyznania: "ciało ludzkie i życie, będąc darem Boga, jest święte i nietykalne". W takim razie proszę nie leczyć w ogóle. Ingerencją jest nawet podanie antybiotyku, a skoro ciało jest nietykalne, to gdzie tu miejsce na operacje czy jakiekolwiek inne leczenie. No tak, ale najwygodniejsze w tym wszystkim jest to, że to deklaracja dotycząca li tylko i wyłącznie lekarzy działających w "przedmiocie płciowości i płodności ludzkiej". Co w takim razie z cesarskim cięciem, skoro i ono jest ingerencją w ciało ludzkie? Znaczy jak mi wygodnie to mogę tykać, a jak niewygodnie to zasłaniam się nietykalnością?
I jeszcze końcówka, która dodaje smaczku: "UWAŻAM, że- nie narzucając nikomu swoich poglądów, przekonań– lekarze katoliccy mają prawo oczekiwać i wymagać szacunku dla swoich poglądów i wolności w wykonywaniu czynności zawodowych zgodnie ze swoim sumieniem." Tymczasem przez nie przepisanie mi tabletek antykoncepcyjnych taki lekarz narzuca mi swoje poglądy, których ja nie podzielam. I ja szanuję poglądy tego lekarza, naprawdę, ale ja go w ogóle o te poglądy nie pytam i tu jest pies pogrzebany. Zupełnie nie interesuje mnie, czy on jest katolikiem, Żydem, czy muzułmaninem. Ma zapewnić mi poradę lekarską zgodnie z aktualną WIEDZĄ MEDYCZNĄ. Czy katolicy uczą się innej medycyny? Lekarz nie ma mnie nawracać, może jedynie poinformować o szkodliwości tych pigułek, a ja mam prawo takie ostrzeżenie zignorować.
I niby można iść do innego lekarza, a tamten jest parszywym bezbożnikiem i przepisze, ale nie o to chodzi. Ja mieszkam w wielkim mieście i możliwości mam niemal nieskończone, ale co z dziewczyną, która żyje w jakiejś wiosce, gdzie jest jeden ginekolog, a do innego musi jeździć ileś tam kilometrów? Przez jednego idiotę (przykro mi, nie umiem tego inaczej nazwać) musi się dostosować poświęcając swój czas, pieniądze i wygodę. 
A teraz przenieśmy takie oświadczenie na grunt szkolny (jeśli ktoś jest odporny na absurd, proszę nie czytać). Pani od biologii odmawia nauczania o teorii Darwina, przerabiamy Biblię. Ja, pani od angielskiego, przestaję w ogóle istnieć, bo jak to tak uczyć języka, gdzie panuje przeklęty anglikanizm zamiast słusznego katolicyzmu??? Zapewne jeszcze kilka przykładów by się znalazło, ale już szukać mi się nie chce.
Ludzie, obudźmy się!!! Ja szanuję katolików i naprawdę staram się zrozumieć ich wiarę (sama oczywiście jestem straszną ateistką). Nie próbuję nikogo "nawracać" i przekonywać, że ateizm jest lepszy i że czegoś mi nie pozwala albo coś nakazuje, dlatego też ten drugi człowiek też ma tak postępować. Dlaczego w takim razie mam być skazana na rzekomą "poradę" od kogoś, kto ma inne poglądy i, w związku z tym, te poglądy mi narzuca?