środa, 27 stycznia 2010

Dziesiąty tydzień.


Ot, kolejny durny pomysł w naszym wspaniałym, pełnym debilizmów kraju. Rząd wynalazł becikowe. I tak to się cudownie rozwijało. Wszystkie kobiety nagle doszły do wniosku, że genialnym pomysłem byłoby urodzić dziecko, bo tysiączkiem nikt nie pogardzi. Dlatego właśnie mamy tak gigantyczną liczbę rodzących. Żeby nikt nie pomyślał, że to dlatego, że wyż z lat osiemdziesiątych zaczyna produkować potomstwo, bo przecież to byłby powód zbyt trywialny. No ale dość tej kiepskiej ironii – mieć tysiąc a go nie mieć to jednak różnica, więc nie będę na to narzekać. Problem w tym, że faktycznie liczba rodzących wzrosła, a więc i kasy musiało na to pójść sporo. To się już nikomu nie mogło podobać. Ale i w takiej sytuacji rząd nie traci ducha i natychmiast leci z nową ustawą.
Dziesiąty tydzień. W takim terminie przyszła matka ma się najpóźniej zgłosić do lekarza i z bananem na buzi usłyszeć, że spodziewa się dziecka. To było takie oczywiste. Miała mdłości, bolały ją piersi, zrobiła sobie trzy testy, więc nie mogło być żadnych wątpliwości. Jeśli do lekarza się nie zgłosiła, znaczy że matka wyrodna i żaden tysiąc jej się nie należy tylko chłosta.
A co z tymi matkami, które nie wiedziały, że są w ciąży w wymaganym terminie? Ano politycy twierdzą, że są to tak nieliczne przypadki, że nie ma o czym mówić i oni nie będą tworzyć ustawy w oparciu o jednostkowe przypadki. Matka nie wiedziała, widocznie jeszcze bardziej wyrodna niż ta, co się do lekarza nie zgłosiła. Bo matka polka WIE! Jeszcze zanim plemnik dotrze do jajeczka, jeszcze zanim zaczną się jakiekolwiek podziały komórek, matka polka to po prostu WIE.
Widocznie nie jestem matką polką (co w przypadku posiadania już potomstwa sztuk jedna jest wiadomością dla państwa wielce niepokojącą), bo NIE WIEDZIAŁAM. Żadne przeczucie, żaden aniołek na ramieniu mi tego nie powiedział. Gdyby nie fakt, że starałam się o dziecko już od jakiegoś czasu pewnie nie zgłosiłabym się do lekarza jeszcze przez dwa miesiące. A dlaczego? Powód prosty – miałam tak nieregularny okres, że jego brak nie był dla mnie żadną nowością. Piersi mnie nie bolały, nie wymiotowałam, żaden aniołek również mi na ramieniu nie siedział. Efekt jest taki, że gdyby nie mój przedziwny charakter, pewnie jeszcze długo nie wiedziałabym, że jestem w ciąży. Efekt byłby taki, że nie dostałabym becikowego.
Są jeszcze kobiety, które nie mają ŻADNYCH symptomów ciąży, bo nawet okres mają regularny. Może nieco bardziej skąpy, ale to nie powód do zastanowienia tylko do szczęścia. I co te kobiety mają zrobić? Mają WIEDZIEĆ, według ministerstwa. Już nie wspomnę o sytuacji, kiedy to lekarz nie zakłada karty ciąży do dwunastego tygodnia, bo wtedy jest mniejsze prawdopodobieństwo poronienia. Co z takimi matkami? Przez opieszałość lekarzy mają stracić pieniądze?
Oczywiście ministerstwa nic nie obchodzi, bo im mniej zgłoszeń do dziesiątego tygodnia tym mniej kasy przyjdzie im wydać. Kobiety natomiast są załamane, ale i gotowe walczyć o swoje. I mam nadzieję, że wygrają, chociaż  w naszym wspaniałym kraju walka z urzędami to doprawdy syzyfowa praca.

wtorek, 19 stycznia 2010

Mother talk.


Kiedy człowiek zostaje rodzicem, wszystko się zmienia. Zmienia się perspektywa, priorytety, człowiek nabiera nowych doświadczeń. Na przykład niegdy nie przypuszczałam, że człowiek zaczyna się cały czas martwić. I nie mam tu na myśli tego, że czasami coś mnie zmartwi. CAŁY CZAS! A to mały źle oddycha, a to kichnął, kaszlnął, złą kupkę zrobił, nie zrobił kupki, chrypi… milion rzeczy, na które zazwyczaj nie zwracałam uwagi, zaczyna mnie niepokoić. Innym typem doświadczenia jest miłość do tego małego stworzonka. Naprawdę bezwarunkowa, całkowita, bezgraniczna.
Niestety nie zawsze są to doświadczenia, które by mi się podobały. Jednym z takich niemiłych doświadczeń jest coś, co po urodzeniu dziecka dopada wielu rodziców i niestety dość często również zupełnie obcych ludzi. Jest to zbiorowy szał zwany z angielska „mother talk”. Na czym polega mother talk? Ano na tym, zieby w najlepsiej wiezie ogłupiać i siebie i dziećko nieiśtniejącimi wyraziami. Śtraśne!
Kiedy byłam w szpitalu, a spędziłam tam dłuuuuuuuuugie dwa tygodnie, w pokoju razem z moim synem była pewna dziewczynka. Zdarzało mi się, że podczas karmienia spotykałam się z jej mamą. O ja biedna! Kiedy słuchałam tej dziwnej mowy, zęby mi się ścierały od ciągłego zgrzytania. Nie wiem, co na to mój syn, bo biedny jeszcze nie mówi i nawet nie miał szansy zaprotestować, ale jestem pewna, że gdyby mógł mówić to by wył. Na szczęście pielęgniarki zwracały się do młodego normalnie…
Zgoła inną sytuację zastałam w lokalnej przychodni. Pani doktor, pewnie w dobrej wierze, znowu zaczęła w stosunku do mojego syna używać tego dziwnego języka. Ta sama sytuacja w kolejnym szpitalu, gdzie zarówno jedna z matek, jak i pielęgniarki łamały sobie języki.
Nie rozumiem tego. Przeraża mnie to. Naprawdę, może ja jestem inna, ale nie wiem, jak można to robić własnemu dziecku. I nie chodzi mi o to, że potem dziecko nie będzie mówić poprawnie, ale o to, że takie gadanie po prostu rani uszy. Dlaczego mam używać innego języka w stosunku do innych ludzi, a innego w stosunku do mojego dziecka? Czy to mu w czymś pomoże czy tylko ogłupi? Bo na pewno ogłupia mnie. Próbowałam kiedyś rozmawiać w ten sposób z moim mężem. Koszmar.
Tymczasem wychodzi na to, że dzieci można ogłupiać. Być może na początku moje dziecko mnie nie rozumie, więc mogę mówić nawet po chińsku, większej różnicy i tak mu to nie robi. Jednak ten szał nie mija z czasem, a nawet się powiększa. Kiedy dziecko zaczyna gaworzyć i tak śmiesznie artykułować pierwsze wyrazy, oooooo, to jest doskonały powód, żeby zacząć szaleć. Wtedy słyszymy słodkie szczebiotanie małego dziecka i nieco mniej słodkie (jeśli mnie pytać, to głupie) szczebiotanie mamusi, tatusia, babci i każdego człowieka, który znajdzie się w pobliżu.
Ok., mogę zrozumieć, że od czasu do czasu można tak zagadać do dziecka, mnie też się to zdarza. Tylko że do tej pory spotkałam się z przypadkami, kiedy to matki szalały po całości. „Rozmowa” matki z dzieckiem, a właściwie na tym etapie monolog matki do płaczącego dziecka: „Cio się śtało? Boli cię cioś? Nie płać, mamusia ziaraź da jeść.” Albo coś na ten kształt: „Chcieś ciycia? Głodna jeśteś? Ziaraź dam jeść, pociekaj chwilkę.” Noooooo ludzie, jak tak można?
Jedno jest pewne. Nie zamierzam w ten sposób zwracać się do dziecka, nawet jeśli wszyscy naukowcy świata stwierdzą, że mother talk jest dobre dla malucha.

piątek, 1 stycznia 2010

Nasz kochany NFZ.


Po urodzeniu dziecka i szczęśliwym w końcu wyjściu ze szpitala, w którym spędziliśmy dwa tygodnie (zapalenie płuc), pani doktor dała mi listę zaleceń. Może i długa ona nie jest, ale jednak kilku lekarzy musimy odwiedzić. I co następuje: audiolog, ortopeda, okulista, neurolog i kardiolog. Kardiolog to mały pikuś, bo dopiero w szóstym miesiącu życia, ale okulista, neurolog i ortopeda na cito. Ponieważ mały miał dwa tygodnie, kiedy wyszedł ze szpitala, mamy kolejne dwa tygodnie na te wizyty, bo wszystkie powinny być odbębnione po miesiącu życia. Zasiadłam więc po przyjeździe do domu z komputerem, żeby sprawdzić numery telefonów i telefonem, żeby się zarejestrować.
Nie, nie miałam złudzeń, że wszystko pójdzie dobrze. Żyję w Polsce już niemal 30 lat i kilku lekarzy miałam okazję odwiedzić. I teraz właśnie w ramach rozrywki, czasami śmiesznej, czasami mniej, napiszę po kolei,  jak udało mi się załatwić wizyty u lekarzy.
Okulista. Dzwonię do poradni, gdzie dowiaduję się, że na ten rok już nie rejestrują, bo nie ma miejsc. Ani na NFZ, ani prywatnie. Na przyszły rok rejestracja dopiero od 17 grudnia. Myślę sobie-dobrze. Jednak na wszelki wypadek dzwonię do innej przychodni, żeby nie było, że poprzestaję na jednej. W drugiej przychodni sytuacja analogiczna, ale przyjmują już zapisy na przyszły rok… prywatnie. Niechże będzie, nie będę dziecku żałować. Termin: 13 stycznia. Kiedy mówię, że dziecko ma zalecenie na TERAZ, pani stwierdza, że tak mają wszystkie dzieci i wszystkie przychodzą za późno, bo nie ma terminów. No cóż, niech i tak będzie. Jednak 17 grudnia dzwonię do przychodni, gdzie są zapisy na NFZ, bo po co mam płacić. Pani oświadcza mi, że na styczeń NIE MA JUŻ WOLNYCH TERMINÓW!!! Przecież zapisy dopiero się zaczęły! No nic, inni byli szybsi ode mnie. Grunt, że mam termin prywatnie.
Neurolog. Zalecenia jak wyżej, czyli jak najszybciej, bo dziecko musi być przebadane po raz kolejny. Dzwonię do poradni, gdzie pani informuje mnie, że na ten rok nie rejestrują, bo nie ma już miejsc. Na przyszły rok proszę dzwonić w styczniu, bo nie wiedzą, jak ich NFZ zakontraktuje. Prywatnie na ten rok też nie ma terminów, na przyszły rok proszę dzwonić w przyszłym roku. I nie da się nic zrobić, że dziecko musi być przebadane TERAZ, bo teraz nie ma terminów.
Ortopeda. Zalecenia jak wyżej, czyli jak najszybciej. W poradni rejestrują, oczywiście na przyszły rok. Najbliższy termin: 19 marca. Co mam robić, rejestruję dziecko, bo nie mam innej opcji. Ani pani w rejestracji, ani ja nie możemy nic z tym zrobić, bo takie są terminy.
Cudnie. Zastanawiam się tylko, kiedy powinnam zarejestrować dziecko, żeby mogło się dostać do lekarza w wymaganym terminie. Miesiąc przed urodzeniem? Dwa miesiące? Pół roku? I dlaczego? Podobno mamy mały przyrost naturalny, dlaczego więc do lekarzy są takie terminy? Paranoja to mało powiedziane. Najciekawsze jest to, że nawet prywatnie nie ma terminów, bo większość rodziców oczywiście też chce dobrze dla swoich dzieci i jak się nie da na NFZ to próbują prywatnie. I tak się to wszystko kręci.