niedziela, 13 marca 2011

Ateiści prześladowani?

Wczoraj oglądałam „Uwagę” o żywych książkach. Było tam o schizofreniczce, transseksualiście i właśnie ateiście. I do tego ostatniego chciałabym nawiązać, jako do tematu mi najbliższego. Otóż tenże ateista skarżył się, jakoby ludzie go nie rozumieli i byli wobec niego bardzo nietolerancyjni. Nie sprecyzował, jak ta nietolerancja miałaby się manifestować, ale mniemam, że ktoś go wyzywał albo nie chciał dłużej znać, kiedy się dowiedział. Nie wiem. Doszłam jednak do wniosku, że albo ludzie w miejscu, w którym mieszkam są niebywale tolerancyjni, albo za słabo ogłaszam swój ateizm, skoro mnie nikt nie chce prześladować. 
A zadatki na prześladowania mam, bo przecież uczę w szkole, a tam praktycznie wszyscy wierzący i praktykujący. Musiałam się w końcu liczyć z pytaniem, dlaczego nie widać mnie w kościele. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że mi nie po drodze i że jestem ateistką. Pojawiły się od razu pytania, cóż to jest za twór. Spokojne tłumaczenie, uświadamianie dzieci, o co chodzi i dlaczego nie jestem sekciarą czy innym diabłem i na tym się skończyło. Rozniosło się szybko, tak więc nie tylko dzieci, ale też rodzice i nauczyciele wiedzieli. Przy czym księża z naszej szkoły zostali uświadomieni o wiele wcześniej niż uczniowie czy rodzice i do tej pory nie mają nic przeciwko. Rozmawiają ze mną, a nawet chyba trochę mnie lubią. Nie odsądzają od czci i wiary, nie żegnają się na mój widok ani nie odprawiają egzorcyzmów. Moi znajomi również nie mają nic przeciwko mojemu brakowi wiary. Nikt się ode mnie nie odwrócił. Na osiedlu nikt mnie nie wyzywa ani nie ucieka z krzykiem na mój widok. 
Nikt niczego do mnie nie ma. Skąd więc te prześladowania, którym jakoby jesteśmy na co dzień poddawani? Zgodzę się, że żyję w kraju wysoce religijnym i otaczają mnie symbole, które mi nie odpowiadają. W klasie na przykład mam krzyż, ale zegara brakuje. Uczniowie przez to zaglądają w telefon, bo przecież nikt nie pamięta, że kiedyś było coś takiego jak zegarki na rękę i wcale nie odeszły jeszcze do lamusa. W mojej klasie się nie modlę, ale krzyż mam. No cóż, nie będę się o to gryzła, zwłaszcza że czasami odbywa się tam lekcja religii. Nie podoba mi się ten krzyż i wolałabym, żeby w świeckiej z założenia szkole go nie było, ale kopii nie kruszę, nie zdejmuję go i nie wieszam do góry nogami. Trudno się mówi. 
Razi mnie też, że wiele decyzji w tym kraju podejmowanych jest pod wpływem kościoła, że instytucja ta bezprawnie zgarnia państwowe pieniądze, że wszędzie można zobaczyć tylko jej symbole, ale wiem, że z tym nie wygram. Choćbym chciała i bardzo się starała. Nie chcę walczyć z wiarą, chcę walczyć o świeckie państwo. Jednak politycy (nawet jeśli twierdzą inaczej) nie chcą walczyć ze mną, a sama niewiele zdziałam, więc odpuszczam. Jednak nie o to tu chodzi.
Chodziło o osobiste i jawne prześladowanie, a tego na pewno nie doświadczyłam, więc nie wiem, o czym ten pan mówił. Ponadto rozwaliło mnie stwierdzenie, że ludzie nienawidzą ateistów, bo nie rozumieją, a tym samym boją się ateizmu, a jak go pojmą, to będziemy żyć jak w raju, czyli w ogólnym poszanowaniu i miłości. Bzdura. Jeśli nienawidzę ludzi głupich to zrozumienie powodów ich głupoty nie sprawi, że zacznę ich kochać. Ja się ich nie boję, ja ich po prostu nie trawię. Nic nie sprawi, że zacznę z nimi żyć w zgodzie. Owszem, nie wyzywam ich, nie prześladuję, nie organizuję marszy przeciwko głupocie, ale ich nie lubię, nie szanuję i obawiam się, że się to  nie zmieni. Tak samo jest z ateistami. Jeśli ktoś nie lubi ateistów, nie mając pojęcia, na czym ateizm polega, to jego sprawa, ale jeśli ktoś po prostu nie akceptuje ateistów z przekonania to żadne rozumienie tego nie zmieni.  

Misz masz.

Czas najwyższy wziąć się do pracy i napisać co nieco o wszystkim, co się działo.
Przede wszystkim zaczęłam się rozwijać kulinarnie i nagle sklęsłam. Nie mam pomysłów, nie mam pieniędzy na eksperymenty, które chciałabym uskutecznić. Owszem, upiekłam chleb i wyszedł przedni. Owszem, pierogi również niczego sobie, ale jednak muszę je dopracować, żeby były bliskie doskonałości, jeśli już nie doskonałe. Jednak ogólnie rzecz biorąc kulinarnie bez zmian. Wcinamy potrawy mięsne, mało wyszukane, ostatnio tylko szukam podrobów, które tanie są i oboje je lubimy. Również będę eksperymentować. Wizualne efekty prób wszelakich zamieszczę być może w kolejnym poście, a dlaczego, to w akapicie poniżej.
Zdechł mi laptop. Nie tak całkiem i na amen, bo wtedy to bym pewnie z rozpaczy uschła, ale jednak na tyle skutecznie, że trzeba było kupić nowy. Tamtego bałam się naprawiać, bo jego gwarancja wygasła jakiś czas temu (jeśli mogę posłużyć się takim eufemizmem). Swoje odsłużył i powstało pewne podejrzenie, że jeśli się go naprawi, to wkrótce po raz kolejny zakończy żywot. Na podjęcie takiego ryzyka nie mogłam sobie pozwolić, więc udałam się do sklepu i z niejakim zdziwieniem zanotowałam, że owszem, dadzą mi laptopa na raty (przy kwocie 1300 za sztukę to w sumie nie powinnam być aż tak zdziwiona, nawet przy mojej pensji). Nieco czasu zajęło mi odzyskanie choć części rzeczy z tamtego komputera, bo włączał się i wyłączał jedynie kiedy on sam tak zdecydował. Było ciężko, ale po pokonaniu wszelkich trudności (jeszcze kilka jednak mi ich zostało, między innymi wydostanie zdjęć) piszę teraz na moim nowym, nieco już oswojonym laptopie.
Ponadto znowu przyplątała się nam kolejna choroba. Po zapaleniu płuc i tygodniu w żłobku Młody w zeszłą sobotę obudził się i zaprezentował nam Dartha Vadera bez hełmu i charakteryzacji. Pogotowie, szpital, nieprzespana noc, kolejny koszmar. Okazało się, że to w sumie niegroźne zapalenie krtani, ale wrażenia były niezapomniane. Wyszedł ze szpitala szybko, kuruje się w domu. Niestety, postanowiliśmy jednak zrezygnować ze żłobka, bo na takie luksusy nas jednak nie stać. Jeśli dziecko z 4 tygodni spędza 3 w domu, a płacić trzeba 650 zł to robi się mało różowo. Oczywiście nie obwiniam żłobka, jeszcze nie zwariowałam. Panie nadal są cudowne i strasznie mi szkoda, że Młody nie będzie już tam chodził, ale finanse nas zabiły. W obliczu wielkiego oszczędzania wydawanie pieniędzy na żłobek i na leki  nie wchodziło w rachubę. Także teraz z Młodym siedzi babcia, co daje sumę opłat równą zero. Jedyna obawa w tym, że mi babcia rozpuści dzieciaka daleko poza granice możliwości. Podobno od tego są babcie, ale chyba nie te na cały etat. Ale nic to, od września Młody wraca do żłobka, tyle że państwowego, gdzie opłata nie będzie połykać niemal połowy mojej pensji. A jednak tamtego żłobka żal…