środa, 22 lipca 2015

Pomysły pani minister.


Gdybym nie została poniekąd poproszona o napisanie tego postu, pewnie nigdy bym się do niego nie zabrała. Przykro mi, ale treść tych tematów przekracza moje granice pojmowania i zupełnie nie wiem, jak się do tego wszystkiego odnieść. Jednak spróbuję.
Otóż zacznijmy od tego, że pani minister edukacji narodowej, niejaka Joanna Kluzik Rostkowska, od wielu miesięcy twierdzi i powtarza, że na sercu jej leżą sprawy uczniów. Wszystko chce dla nich zrobić, serce i duszę oddała tym biednym dzieciom dręczonym przez złych nauczycieli i bezlitosny system. Doprawdy, moje wzruszenie tutaj się zaczyna. Nie dosyć, że ustawa o systemie oświaty ma służyć uczniom, to jeszcze Karta Nauczyciela też ma służyć uczniom. Łkam już w kąciku ze wzruszenia. No i na koniec rozmowy ze związkowcami, a konkretnie z prezesem Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomirem Broniarzem, wiceprzewodniczącą Krajowej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ "Solidarność" Teresą Misiuk i przewodniczącym Branży Nauki, Oświaty i Wychowania Forum Związków Zawodowych Sławomirem Witkowiczem okazały się być wielką walką o ucznia, bo (i tu walnę cytat, bo nie zdzierżę) "Mnie zależy na dobru dziecka, a państwu zależy na pieniądzach" (by Joanna Kluzik Rostkowska). No cóż, sprawdźmy, jak bardzo w swojej trosce posunęła się pani minister w tworzeniu tematów do dyskusji. 
Było ich pięć, postaram się dokładnie przeanalizować każdy z nich, a nie będzie to łatwe.

Dyrektor szkoły – nauczyciel, urzędnik, manager, wykonawca poleceń? – autonomia i kompetencje dyrektora, sposób wyboru.
No tak, rola dyrektora w szkole rzecz ważna. Do tej pory dyrektor nie wie, jak się nazwać i jak się określić, co znacznie wpływa na ucznia, który jest zupełnie zdezorientowany w obecności dyrektora, który może być nauczycielem, a w następnej chwili bezlitosnym urzędnikiem, a już jak zacznie wykonywać czyjeś polecenia to umarł w butach. Doprawdy, rola dyrektora w szkole jest od dawna określona i mimo że istnieją pewne problemy w tej kwestii to omawianie ich i robienie z tego wielkiego halo to już lekka przesada.

Kierunek: potrzeby dzieci. Kształcenie przyszłych nauczycieli. Co warto zmienić?
Kiedy nauczyciele chcieli rozmawiać o tym, że szkolenie przyszłych kadr ma wielkie braki i może powinno się zmienić nieco profil, pani minister nie była zainteresowana. Nie tym tematem, w ogóle nie była zainteresowana rozmową. Teraz nagle chce o tym rozmawiać, i to ze związkowcami. Niewłaściwy czas na właściwy temat. Może i dyskusja pomoże uczniom, ale na pewno nie jest to właściwy moment na takie rozmowy (kilka miesięcy przed wyborami, doprawdy). Temat ważny, ale na inny czas. Spokojny, stabilny czas (tylko że wtedy pani minister nie będzie chciała z nami rozmawiać).

Dlaczego uczniowie muszą brać korepetycje? Szkoła sprzyjająca rozwojowi ucznia – rola rodziców, nauczycieli, dyrektora.
A to już jest mega bezczelność, żeby wywalać takie działa. Problem korepetycji istnieje, ale obawiam się, że w większości nie jest to problem szkoły. Ostatnio nawet miałam taką sytuację, a właściwie dwie.
1. Uczeń ma problemy z nauką. Proponuję mu konsultacje, spotkania, pomoc (takie "szkolne korepetycje" i to nawet całkiem darmowe), ale uczeń nie przychodzi. Potem przychodzi matka i narzeka, ile to pieniędzy musiała utopić w korepetycjach. Nie zdzierżyłam, skomentowałam, że jakby chciał, to i w szkole by sie nauczył, bo możliwości jest wiele. Może mnie nie lubił i nie chciał się ze mną uczyć - nie ma sprawy, nie jestem jedyną anglistką, a i na takie sytuacje nie mam wpływu. Pomoc mógł otrzymać, nie był zainteresowany.
2. Uczeń był słaby, nie jakiś totalnie olewacki, ale problemy miał. Nagle zaczął się wybijać, idzie mu świetnie i w ogóle cud, miód i orzeszki. Co też się stało? Poszedł na korepetycje? Otóż nie, zaczął się uczyć (i wiem to od niego samego).
Korepetycje bierze się z dwóch powodów - albo uczeń sobie nie radzi, albo chce więcej. W pierwszym przypadku w większości szkół po to są nauczyciele i  ich konsultacje, żeby pomagać. Z doświadczenia wiem, że niemal nikt na te zajęcia nie przychodzi (chyba że chce poprawić sprawdzian). W drugim przypadku też często (choć nie zawsze, rozumiem) są w szkole zajęcia dodatkowe, rozwijające zainteresowania i jeśli ich nie ma albo są niewystarczające, to decyzja rodziców, żeby posłać dziecko na korepetycje. Nic mi do tego, że ktoś chce, aby jego dziecko było jeszcze lepsze. Sama chodziłam z tego powodu na korepetycje i do głowy mi nie przyszło, żeby obwiniać szkołę, że nie uczy mnie więcej, bo nie byłam jedyną uczennicą w klasie, a nie wszyscy chcieli więcej.
Także najpierw radzę się zastanowić, co chcemy powiedzieć i osiągnąć, a potem peplać i dawać do dyskusji tak niepoważne tematy.

Dni wolne od nauki, niewolne od opieki – jak szkoły radzą sobie z obowiązkiem zapewnienia opieki uczniom w trakcie m.in. przerw świątecznych.
NAPRAWDĘ???!!! Po tej burzy, która rozpętała się w zeszłym roku teraz nagle pani chce rozmawiać, i to ze związkowcami? Po co, pytam? Szkoły się dostosowały, sama pani tak twierdziła, teraz nagle wymaga to dyskusji?
Już pomijam drobny fakt, że sam temat jest idiotyczny, bo szkoła to nie jest miejsce, w którym zapewnia się opiekę, a w którym się uczy. No ale rozumiem, że sześciolatka ciężko zostawić samego w domu (jako siedmiolatka sama zostawałam, więc się nie wypowiem już nawet na temat braku samodzielności w dzisiejszych czasach). Dlatego właśnie szkoły (bardzo często bez żadnych odgórnych nakazów) oferowały opiekę. Tyle że zmuszanie do tego cyrku dyrektorów i nauczycieli na niemal każdym poziomie (szkoły ponadgimnazjalne nie są wliczone, ciekawe czemu, skoro są tam niepełnoletnie dzieci? - i tak, to był sarkazm) to już lekka przesada.
I dla tych, którzy chcą mnie ukamienować mam propozycję - niech szkoła będzie otwarta 24/7/365. Nie ograniczajmy się do Wigilii czy dni między świętami. Bo przecież jakiś rodzic może mieć nocne zmiany i co wtedy z dzieckiem zrobi? Ktoś może mieć dyżur w święta (jakiś strażak czy inna pielęgniarka) i co wtedy z maluszkiem? Naprawdę, rozszerzmy działalność szkoły, nie pozwólmy się robić w konia głupim, leniwym nauczycielom. Niech pracują nieroby 24/7, żeby pomóc dzieciaczkom, wtedy na pewno będzie lepiej. 

Nauczyciel – przyjaciel, mistrz, wychowawca, współczujący obserwator? Jak pomóc nauczycielom w wypełnianiu tej roli? Szkoła wolna od przemocy, przyjazna, bezpieczna, czyli jaka?
To jedyny temat, który uważam za godny dyskusji. Problem polega na tym, że ta dyskusja już ma miejsce. Jest wiele programów, projektów, które są w szkołach wdrażane i to bez "pomocy" pani minister. Oczywiście dobrze, żeby nie były to wyjątki, ale reguła, tyle że jest to jeden z pięciu tematów, na który warto rozmawiać. To trochę za mało.

Dlatego właśnie uważam, że coś tu nie gra.
Pisząc tego posta korzystałam z informacji z tego artykułu.
 

czwartek, 11 czerwca 2015

O pewnej pani, co dziecka mieć nie zdążyła.


O, zadziało się w internetach, zadziało. Pewna fundacja zrobiła pewną kampanię, pewnie miała nadzieję na wdzięczność społeczeństwa, a tu społeczeństwo zadkiem się odwróciło i kampanię skrytykowało. No to teraz fundacja mówi, że dokładnie o to im chodziło, ale też co innego ma mówić? 
Kilka słów o samej kampanii. Jest tak bezdennie głupia i nieprzystająca do polskich realiów, że to aż boli. Jeśli ktoś przypadkiem nie widział (bo czasem takie jednostki się zdarzają, czasem jestem to i ja), to jest pewna pani - atrakcyjna, stosunkowo młoda i ewidentnie bogata, bo chatę ma taką, że oko bieleje. I ona przechadza się po tym domu z uśmiechem na twarzy, wyliczając co też udało jej się w życiu osiągnąć. Zrobiła karierę, wyjechała gdzieś tam, kupiła dom. I tu następuje nagły i jakże dramatyczny zwrot akcji, bo nagle pani staje przed wielkim oknem, łza spływa jej po policzku i stwierdza, że tylko dziecka nie zdążyła mieć. Fini.
Ogólny zamysł słuszny - nie powiem. Dzietność spada, a dzieci są nam potrzebne. Dlaczego więc po obejrzeniu tej kampanii nie wskoczyłam z mężem do łózka? Może dlatego, że jeszcze nie zdążyłam zrobić tego wszystkiego co ta pani, a moja sytuacja życiowa po prostu nie pozwala mi na masowe rozmnażanie? Otóż to, brawo. I w mojej sytuacji jest większa część społeczeństwa. I nie mówię tu o kobietach (choć twórcy kampanii zapomnieli, że i pan by się przydał do tego dziecka - chyba że in vitro popierają, ale o tym za chwilę), a o całym społeczeństwie.
Zainspirowana kampanią weszłam na stronę fundacji. Taka sobie ciekawość mną szarpnęła, żeby sobie mózg zryć od czasu do czasu. No i się nie zawiodłam. Szczególnie wzruszył mnie list do pani Marii Lorek, twórczyni podręcznika MENowskiego. Doprawdy, płakałam jak czytałam. Sama nie wiem, czy ze śmiechu, czy z rozpaczy. Oto fragmenty, które trafiły do mnie najmocniej (wszystkie cytaty wzięte ze strony http://www.mamaitata.org.pl/petycje/list-otwarty-do-marii-lorek, zaznaczenia moje)

"Czytając niedawny wywiad z Panią widzimy presję różnych wpływowych środowisk, by w Pani podręczniku dominowała jedyna słuszna dziś perspektywa - perspektywa równości płci."

"Chcielibyśmy tylko, żeby podczas pracy nad podręcznikiem równą wrażliwość okazała Pani dla art. 18 Konstytucji RP, który mówi - Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej - oraz art. 48 - Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami."

"Chcielibyśmy, żeby pamiętała Pani, że miliony dzieci w Polsce wychowują się w klasycznych rodzinach. Nie jest rolą żadnego podręcznika podkopywanie w nich przekonania, że Mama i Tata to było, jest i będzie najlepsze środowisko dla dziecięcego rozwoju.

Chcielibyśmy, żeby nie ulegała Pani presji współczesnej poprawności politycznej, upowszechniającej sztucznie brzmiące neologizmy w rodzaju "inżynierek" i "naukowczyń".

Chcemy, żeby szanując nasze przywiązanie do szkoły wolnej od ideologicznych ambicji, stworzyła Pani podręcznik, który zgodnie z Konstytucją nie będzie naruszał naszego prawa do wychowania dzieci według naszych przekonań."

I po raz kolejny uderza mnie fakt, że tacy państwo (nie wiem dokładnie ile osób podpisało sie pod tymi wypocinami, ale trochę tego jest) pod płaszczykiem "nienarzucania mi swoich poglądów" wymuszają zmiany, które właśnie tym są - narzucaniem mi swoich poglądów. Oczywiście można się kłócić, że wpisana w podręcznik różnorodność byłaby narzucaniem im moich poglądów, tyle że prezentowanie różnorodności (w przeciwieństwie do ograniczania się do ideologii jedynie słusznej) sprawia, że można wyrobić sobie własne zdanie, patrząc pod wieloma kątami i podejmując pewne decyzje. Dostając gotowca na tacy nie mamy wyboru.
Jak się domyślacie, najbardziej wzruszył mnie ten pierwszy fragment. Doprawdy, co za skandaliczna perspektywa - perspektywa równości płci. No nie, nie może być, że mężczyzna i kobieta są sobie równi i powinni być traktowani tak samo (i nie mylmy tu zwykłej uprzejmości typu przepuszczanie w drzwiach za oznakę braku równości - czyli coś w rodzaju damskiej dominacji). To się nie godzi. Ta "jedyna słuszna dziś perspektywa" zaczyna mącić ludziom w głowach i doprowadzi do degeneracji społeczeństwa, ogólnej degrengolady i rozpadu rodziny. Nie zgadzam się, aby mój syn myślał, że ja i mój mąż jesteśmy równi! Ma być wychowany na pana i władcę, któremu kobieta ma usługiwać (sprzątać, gotować, podawać gazetę i jeszcze pracować, bo przecież z jednej pensji nie wyrobi) i rodzić i wychowywać dzieci! No i oczywiście ten apel, żeby pani w równym stopniu pamiętała o tym, że prawdziwa rodzina też istnieje i ma się dobrze. Siedzę w kąciku, kiwam się i łkam ze wzruszenia.
Ludzie, myślmy! O tej fundacji nie powinno być głośno (to co ja robię, siedząc i o niej pisząc :( ), bo robi polskiej rodzinie ogromną krzywdę. Zarówno jeśli chodzi o samą kampanię (pokażcie mi, gdzie trzeba być, żeby się ustawić jak ta paniusia, skoro duża część ludzi w Polsce - przynajmniej w moim środowisku - kopie się, jak dać radę od pierwszego do pierwszego), jak i o ich stronę i postulaty.
Skoro tak bardzo państwo martwią się o to, że nie pozwala im się wychowywać dzieci zgodnie z ich przekonaniami to niech wiedzą, że ja nie wychowuję dziecka zgodnie z ich przekonaniami i jeśli mi je narzucą to ja wstanę i napiszę wzruszający list. Czyżby bali się, że ich dzieci zaczną myśleć samodzielnie i coś im się nie spodoba? Czy że za dużo możliwości zobaczą i nie poprą tej jedynie słusznej? Powtórzę raz jeszcze - żeby mieć wybór, trzeba znać różne możliwości i opcje.
A tak w ogóle to zmieniam front i idę wychować dziecko na prawdziwie dobrego obywatela, bez mieszania mu w głowie tą równością płci. TFU!


sobota, 25 kwietnia 2015

O uczeniu się słów kilka.


Wiele jest teorii, jak nauczyć się czegokolwiek, a języków w szczególności. Cudowna zasada "Powiedz mi, a zapomnę.
 Pokaż – zapamiętam.
 Pozwól wziąć udział, a… wzbudzisz we mnie pragnienie." Konfucjusz
W nieco zmienionej formie "pozwól wziąć udział a zapamiętam". Zasada "zanurzania się" w języku, chłonięcia go całym sobą. Metoda powtarzania do skutku, jak papuga. Metoda Callana, czyli mówienie tylko po angielsku, bez względu na to, czy uczniowie rozumieją czy nie. Metoda dedukcji, czyli "domyślania się", czyli właśnie "brania udziału".
No cóż, te zasady z pewnością coś w sobie mają. Nie zamierzam teraz obalać tylu lat badań nad ludzkim rozumem. Napiszę tylko, jak to się ma w stosunku do mnie. Czyli kilka słów o tym, jak JA się uczę, a najbardziej jak ja się uczyłam, bo teraz - mimo że dowiaduję się wielu nowych rzeczy - o takim typowym uczeniu się na razie nie ma mowy. Zaznaczę jeszcze raz - JA. Nie każdy, nie większość, a ja.
Przede wszystkim nie lubię nie rozumieć. Żadna metoda poznawcza ani dedukcyjna nie robiła na mnie wrażenia, a jedynie mnie frustrowała. Jakim cudem mam wywnioskować coś z niczego? Moje zdolności dedukcyjne może nie dorównują Holmes'owi, ale też nie są upośledzone, a mimo to zawsze miałam zamknięty umysł na takie zagadki "wywnioskuj coś z niczego". Jak nie wiem to nie wiem. Jak ktoś mi pokaże podobny mechanizm to pewnie go skopiuję, głupia nie jestem, ale to nie jest równoznaczne z nauczeniem się czy zrozumieniem. Chcę się dowiedzieć, zrozumieć, zastosować, poćwiczyć i zapamiętać. Dokładnie w tej kolejności.
Słówek trzeba się wykuć. Nie słuchać ich do śmierci próbując odgadnąć ich znaczenie z kontekstu. Ewentualnie jeśli coś jest podobne do języka polskiego to super, ale w przeciwnym razie trzeba sprawdzić co ono znaczy i nauczyć się go na pamięć, a potem powtarzać. Inaczej nie ma bata, nie zapamiętam. Nie pomagają mi żadne mapy myśli, żadne "skojarzenia", żadne tego typu sztuczki. Tłumaczenie, wykucie, powtarzanie. W tej kolejności.
Nie umiem uczyć się z kimś. Grupa nigdy nie była dla mnie inspiracją czy pomocą, a jedynie przeszkodą. Owszem, w przypadku, gdy trzeba było coś wymyślić, wpaść na nowy pomysł - wtedy grupa jest nieoceniona. Gdy trzeba się czegoś nauczyć muszę być sama. Sama ze swoimi myślami, swoimi dziwnymi przyzwyczajeniami i swoimi metodami.
Wiem, jestem jednostką upierdliwą i niewyuczalną. Nie dostosowuję się do nowych metod nauczania. Nie jestem kreatywna i wszechstronna, ale też na taką nie pozuję. Uczę się po cichu, po swojemu i niech nikt mi się do tego nie wciska tylko pozwoli na moje własne sposoby i metody. I co z tego, że niezgodne z tymi nowoczesnymi?

czwartek, 16 kwietnia 2015

Urzędnik.


Ostatnio na szkoleniu koleżanka powiedziała, co demotywuje ją najbardziej w kwestii wykonywania naszego zawodu. Bo to nie tak, że tylko uczniowie są demotywowani, że tylko oni mają dość, a my sobie siedzimy jak pączki w maśle. I okazało się, że ja się z nią calkowicie zgadzam. Tą demotywacją są papiery. My już właściwie nie mamy czasu uczyć. Staliśmy się urzędnikami, którzy zamiast przygotowywać się do lekcji i wkładać w to 90 procent mojego czasu, przez te rzeczone 90% wypełniają i tworzą papiery. Mówi się, że lekarze stali się urzędnikami i właściwie tylko wypisują papierki zamiast realnie leczyć, ale nikt nie zauważa, że z nauczycielami stało się to samo.
Diagnozy i ich analizy, potwierdzenie otrzymania zagrożeń, protokoły z zebrań, dokumentowanie każdego wydarzenia z życia szkoły, analiza egzaminu, analiza tego i owego, sprawozdanie z tego czy owego, wypełnianie dzienników, arkuszy, pisanie planu pracy, potwierdzenie realizacji planu pracy i czego to sobie nie wyobrazicie. Nauczyciel oficjalnie stał się urzędnikiem. Na pisaniu papierków schodzi mi większa część czasu mojej pracy (i nie, nie jest to 18, a właśnie dobrze ponad 40h tygodniowo), a i tak tonę w nich po sam czubek głowy. Tam gdzie skończę jeden okazuje się, że już trzeba pisać kilka kolejnych. Przestaję ogarniać rzeczywistość.
I po co to? Po to, żeby jeden z drugim z kuratorium miał co sobie poczytać zamiast dać mi robić swoje? Weźmy choćby diagnozy i ich analizę. Robimy diagnozy, bo tak trzeba. Potem kilka godzin zabiera nam ich analiza, bo trzeba naprodukować tabelek, wykresów, żeby ładnie i profesjonalnie wyglądało. Na końcu wnioski, które wynikają z tych wykresów i tabelek. Jaki jest tego skutek? Jak dla mnie kilka godzin wyjętych z życiorysu. Bo wszystko to, co produkuję w te kilka godzin mogłabym powiedzieć w kilka minut nawet bez produkowania tej diagnozy. Dlaczego? BO JA TE DZIECI UCZĘ. Widzę, jak im idzie, co umieją, a czego nie i zupełnie nie potrzeba mi do tego kolejnego papierka. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby moje obserwacje powiedziały coś innego niż te diagnozy i ich analiza.
Dygresja: jest diagnoza na wejściu i tą jedyną uważam za uzasadnioną, bo dzieciaków jeszcze nie znam, ale potrzebna mi ona li i tylko w celu określenia poziomu i tak powinna być traktowana, a nie jak coś, co trzeba koniecznie rozłożyć na czynniki pierwsze (bo i po co).
Weźmy inny przykład - wydarzenia w szkole. Coś planujemy, coś robimy, coś kończymy, wyciągamy wnioski i albo robimy to ponownie, albo nie. Z każdego z tych etapów musimy wyprodukować papierek, bo a nuż przyjdzie ktoś z kuratorium i zobaczy, że skoro nie mamy papierków to znaczy, że nic nie robimy. Zgroza! Dlatego odechciewa się robić cokolwiek, bo zamiast zajmować się pracą, siedzę nad karteluszkami.
Nie twierdzę, że wszystkie papiery są złe i niepotrzebne. Sama lubię mieć wszystko jasno i na papierze, ale to są papiery robocze, które krążą gdzieś między nami i na tym ich rola się kończy. Nie musimy wtłaczać ich w jakieś ramy, tabelki, wykresy. Niestety, dopóki papierologia będzie się mnożyć, dopóty ta praca będzie katorgą. Bo śmiem twierdzić, że o wiele gorsza od najgorszego ucznia jest ta biurokracja.

czwartek, 26 marca 2015

Realizacja podstawy programowej.


Do polskiej szkoły weszło coś, co nazywa się podstawa programowa. Nie powiem, założenia są słuszne i piękne, przeczytałam i zgadzam się w 100%. No ale jak można coś schrzanić to trzeba to zrobić.
Jak według mnie powinno być:
Bierzemy założenia podstawy, realizujemy ją sobie we własnym tempie i we własnych możliwościach (a technicznie to w tempie i możliwościach naszych dzieci). Mogę zrobić więcej, mogę zrobić mniej, byle bym zmieściła się w minimum. Jeśli klasa trudna, to robię miliony ćwiczeń i przechodzę z nimi tylko przez podstawę. Jeśli klasa zdolna, to przelatuję podstawę i poszerzam wiadomości według chęci i potrzeb.
Jak jest:
Minimum programowe trzeba przerobić i nie ma tu dyskusji. Ale na "przerobienie" nie składają się treści, a ilość godzin. Czyli jeśli mam wyrobić 220 godzin przez  trzy lata (tyle mniej więcej wychodzi, ale to też zależy jak się podzieli godziny pomiędzy języki) to tyle ma być. Ni mniej, ni więcej. Czyli jeśli mam klasę lotną i materiał przerobię w 150 godzin to nie ważne, podstawę mam niewyrobioną (i to jest ważne, bo nie mówimy tu o poszerzaniu, ale o podstawie, czyli o tym minimum). Jeśli zaś potrzebuję na wyrobienie minimum 300 godzin, to też ich nie dostanę, bo 220 ma mi wystarczyć. 
I teraz nauczyciele i dyrektorzy szaleją, bo jakiś przedmiot ma za mało godzin i trzeba na gwałt organizować uzupełnienia (które czasami w ogóle nie są potrzebne w kontekście materiału). Z kolei na przykład godzina wychowawcza (która na trzy lata ma przewidziane 90 godzin) z reguły już w drugiej klasie ma około 120 (wszelkie wyjścia, klasowe wigilie i inne imprezy się w to wlicza). Ale nie można "wymienić" jakiegoś przedmiotu na inny, więc wychowawcza ma sporą nadprodukcję, podczas gdy angielski leży i kwiczy. 
Tak to właśnie realizuje się w polskiej szkole.

niedziela, 1 marca 2015

Darmowy podręcznik w gimnazjum.


I oto stało się - darmowy podręcznik wchodzi do gimnazjum. Już kiedy myślałam, że większych bzdur nie da się wyprodukować, ministerstwo udowodniło mi, jak małej wiary człowieczkiem jestem. Niby wiedziałam, że kiedyś to nastąpi, ale jednak wierzyć mi się nie chciało. Teraz przyszła koza do woza i darmowy podręcznik puka i do moich drzwi.
Żeby być dokładnym i nie wprowadzić czytelnika w błąd - darmowy podręcznik nie wygląda bynajmniej tak samo, jak w podstawówce. Nie dostaniemy ministerialnego gotowca. Dostaniemy dotację. Czyli nadal będziemy mogli wybierać swoje własne podręczniki według własnego widzimisię, ale w ramach dotacji rządowej. Zanim jednak przejdę do samej dotacji, która sprawila, że mózg mi uszami wypłynął i zapłakałam w kąciku nad rządową hojnością, napiszę co zmienia się w podręcznikach (z racji posiadanych sprawdzonych informacji odniosę się tylko do podręczników z angielskiego).
Po pierwsze primo nie można po podręczniku pisać. To dosyć jasne, jako że ma on być wieloletni. Starczyć ma ni mniej ni więcej jak na trzy lata. Czyli każda kolejna klasa pierwsza będzie dostawać ten sam podręcznik w latach 2015/16, 2016/17, 2017/18. We wrześniu podręcznik jest wypożyczany, w czerwcu oddawany. Sprawa jasna i przejrzysta jak dzisiejsze słońce. Tylko jak tu rozwiązywać ćwiczenia choćby ze słuchu, skoro w książce pisać nie można? Ano w zeszycie. Przepisać i rozwiązać. Każde kolejne ćwiczenie. No tak, to przecież oczywiste. Potem taki uczeń zeszyt otwiera, a tam jakże wiele mówiące:
ćwiczenie pierwsze: A, G, H, B, C, F, E, D.
A w książce, którą oczywiście się podpiera, patrzy rozbieganymi oczyma, gdzie te literki mają pasować. No ale dobra, nie pastwmy się nad tym, najwyżej uczeń dostanie na pracę domową przepisanie książki, a ćwiczenia robić będziemy na lekcji. Małostkowa jestem jakaś.
Po drugie primo nie może być w książce żadnych odniesień do egzaminu gimnazjalnego. Dzięki temu można go będzie zmieniać co roku, a w podręcznikach wszystko będzie aktualne. Pięknie i zacnie. Wydawnictwa, w ramach zabawy w kotka i myszkę, zmieniły dotychczasowe podręczniki według wytycznych. "Wskazówka do egzaminu" stała się teraz "wskazówką". "Zadanie egzaminacyjne ze słuchu" cudownie przemieniło się w "zadanie ze słuchu".  No supcio. Cud, miód i orzeszki.
No i po trzecie primo dotacja. Na szkoleniu przeczytałam sobie, że na podręcznik mam 250 zł. Sama radość. Toż za taką kwotę to można taki podręcznik napisać, że się nie śniło (pomyślała, nieco zdezorientowana hojnością państwa polskiego). Ależ, ależ, pani na szkoleniu ukróciła mój entuzjazm, gdyż jest to wprawdzie 250 zł, ale na WSZYSTKIE podręczniki. Tak, nie ma błędu. Wszystkie podręczniki muszą zmieścić się w sumie 250 zł. No dobra, ale pozostają jeszcze ćwiczenia, gdzie dotacja przyznawana jest corocznie (bo po nich można pisać). I tutaj szoczek - bo dotacja to całe 25 zł na ćwiczenia ze WSZYSTKICH przedmiotów. Nie, nie pomyliło mi się, DWADZIEŚCIA PIĘĆ ZŁOTYCH (ja już pominę kwestię, że 1% idzie na jakieś tam opłaty manipulacyjne, przyjmijmy, że jest 25). Oszalałam ze szczęścia.
Wydawnictwa już dwoją się i troją, żeby ze wszystkim wyrobić, ale to też ich problem, mnie nic do tego. Jak chcą zarobić, to one muszą, ja nie. Odniosę się jeszcze tylko do jednej kwestii. Podręcznik ma być rozpoczęty i zakończony w ciągu jednego roku. I tak we wszystkich szkołach. Teraz proszę sobie wyobrazić szkołę A i szkołę B.
Szkoła A: uczniowie zdolni jak brzytwy, wygrywają olimpiady i wykraczają daleko poza minimum programowe. Żyć nie umierać. Rozpoczynają naukę powiedzmy że z drugą częścią podręcznika we wrześniu i idą jak burza, bo informacje przyswajają szybko i sprawnie. Mają trzy godziny języka, więc materiał kończy się powiedzmy około marca.
Szkoła B: uczniowie potrzebują wielu powtórek i ćwiczeń, mają wyraźne problemy, a angielskiego nienawidzą jak nie wiem co. Rozpoczynamy częścią pierwszą i mamy trzy godziny w tygodniu. Żeby uczniów nauczyć, a nie odwalić pańszczyznę, nauczyciel robi minimum programowe, ale rzetelnie dzieciaki uczy. W czerwcu jest na rozdziale 8 z 10.
Co mają zrobić podani nauczyciele? Nikt tego nie wie, bo ministerstwo nie odpowiada na tak skomplikowane pytania, bo nie wzięło takiej sytuacji pod uwagę (i wiem to od pani, która z ministerstwem ma kontakt). Każdy ma zacząć i skończyć podręcznik na czas i nie ma że boli. Jak się pospieszy albo wlecze to jego wina i nieudolny jakiś widocznie jest. 
Dygresja: Już pominę kwestię tego, że u nas w szkole na poziomie podstawowym jest jedna godzina w tygodniu, przez co NIE MA OPCJI żebym przerobiła podręcznik w rok. Kiedyś mogłam mieć jeden na dwa lata, teraz nie wiem co zrobię, nie mam koncepcji. Ale to może tylko w mojej szkole...  Koniec dygresji.
Jest jeszcze kwestia tego, że w ramach szerokiej oferty (żeby złowić uczniów w tych trudnych demograficznie czasach) niektóre szkoły oferują języki obce dość interesujące, niestandardowe, jak na przykład hiszpański czy chiński. Podręczniki do takich języków są drogie, a jak nauczyciel ma powiedzieć, że jego książka "zabiera" połowę dotacji, bo jego wydawnictwo nie pójdzie nikomu na rękę i cen nie obniży. No i nie wspomnę, że miejsca na wypełnianie ćwiczeń w książce też nie zamaże. Ministerstwo nie przewidziało takiej sytuacji.  I nie, nie można powiedzieć rodzicom, że jak sobie wybrali taką szkołę to mają płacić - mają zagwarantowane darmowe podręczniki i nie można od nich niczego wymagać. I sytuacja patowa, bo taki nauczyciel nie ma pojęcia, co go czeka. Niby można (chyba, o ile dobrze pamiętam) prosić o większą dotację, ale jak znam życie to się ją dostanie na święty nigdy.
Ten pomysł odbije się czkawką albo nam (nauczycielom i uczniom), bo tańsze to gorsze i wydawnictwa będą równały w dół i cięły koszty (ale wtedy ministerstwo będzie "zadowolone", a nam biada, bo w szkołach będą się działy cuda, jakich świat nie widział), albo ministerstwu, bo na poziomie gimnazjum trzeba będzie wpakować tyle kasy, że nagle okaże się, że takie rzeczy to jednak tylko w podstawówce. I to tylko na poziomie 1-3. Zobaczymy, co nastąpi szybciej.

sobota, 10 stycznia 2015

Matka niepokorna.


I kolejna burza w temacie rodzicielskim rozpętana przez jakąś panią, której wypowiedzi wprawdzie nie czytałam (znajduję tylko fragmenty, a oryginału nie chce mi się szukać), ale znam na tyle, żeby się wypowiedzieć. Wprawdzie nie mam zamiaru ustosunkowywać się do wypowiedzi tej pani, bo nie mam zdania w tej kwestii, ale napiszę co nieco w podobnym temacie niegdyś bardzo popularnym, czyli zakaz wstępu do restauracji rodzicom z dziećmi.
Głośno całkiem niedawno było, że właściciel jakiegoś baru czy restauracji zabronił przekraczać jej progi rodzicom z dziećmi. Ileż gromów się na niego posypało, ileż obrońców rodziców wystąpiło to nie zliczę. A ja, jako matka, jestem w stu procentach za. I to nie tak, że za a nawet przeciw. Całkiem za. Po prostu uważam, że skoro jest zapotrzebowanie (a czasami sama mam zapotrzebowanie pobyć bez swojego czy cudzych dzieci w okolicy) to jest i odpowiedź na owo zapotrzebowanie. I ja je popieram. Rozumiem ludzi, którzy nie chcą mieć w pobliżu dziecka, bez względu na to, czy ono będzie grzeczne czy nie. A biorąc pod uwagę doświadczenia własne raczej to drugie. Rozumiem ludzi, którzy chcą kontemplować posiłek czy zimne piwko bez słuchania ciągłych upomnień swojego potomka ze strony rodzica (i tak, zazdroszczę tym, których dzieci są taaaaaaaaaaaaaaaaakie grzeczne w restauracjach, ale siadając obok rodziny nie jestem w stanie tego przewidzieć, bo nawet mega grzeczne dziecko potrafi dać w kość - vide moja własne). Także dajmy tym ludziom możliwość poprzebywać we własnym towarzystwie, bo mają do tego prawo. Tak samo jak rodzice mają prawo wybywać na miasto ze swoimi dziećmi i tu przechodzimy do drugiej kwestii.
Jestem również za tym, aby restauracje czy kawiarnie, których ambicją jest lokal "przyjazny rodzicom z dziećmi" faktycznie takim był. To nie jest przymus, nikt nie musi mi przygotowywać atrakcji dla mojego dziecka tylko dlatego, że pojawiłam się w progach akurat tego lokalu. Jednak jeśli już ktoś wmawia mi, że fajnie jest tam przyjść z dzieckiem, bo nie wynudzi się ono jak mops, podczas gdy ja będę delektować się kawą to niech to będzie prawda. Nie wymagam niczego ponad kącik do rysowania, choć pewnie przez chwilę każdy pomyślał, że żądam co najmniej małpiego gaju, ale niech ten kącik będzie zadbany i wyposażony. Niech nie będzie tam tysiąca (tylko) połamanych kredek i pokolorowanych kolorowanek czy jedynie zużytych kartek. Niech to dziecko ma szansę coś pokolorować, pomalować. Niech ten właściciel zadba o to, żeby to miejsce realnie czemuś służyło, a nie było tylko stolikiem, przy którym dziecko sobie posiedzi. Bo skoro już obiecują, to niech tej obietnicy w minimalnym zakresie dotrzymają. A skoro jednak okazuje się, że to się nie opłaca, niech to miejsce zlikwiduje i niech rodzice mają jasną sytuację.
Także lokalom zakazującym wstępu rodzicom z dziećmi mówimy stanowcze i zdecydowane TAK!!!

czwartek, 1 stycznia 2015

Ateizm po polsku.


Ostatnio w TV obejrzałam reportaż pod tym właśnie tytułem. Wynikało z niego, że polski ateista jest konformistycznym i niezdecydowanym małym człowieczkiem, bo chociaż sam zdradza niechęć do religii i żadnych stosunków z kościołem nie utrzymuje to mimo wszystko dziecko i ochrzci, i na religię pośle, i komunię mu nawet wyprawi. Ci, którzy są nieco bardziej ekstremalni nawet tego nie robią i konsekwentnie trzymają swoje dzieci w religijnej niewiedzy.
No i teraz nadchodzi to, na co wszyscy czekają z zapartym tchem, czyli co myślę o tym JA, zapalona ateistka (choć nie apostatka, nie składa się, a powinnam to w końcu zrobić). Otóż zupełnie nie rozumiem takiego trwania w rozkroku pomiędzy byciem ateistą a chrzczeniem dzieci dla świętego spokoju. Dupa a nie ateista. To tylko ktoś, kto nie ma ochoty praktykować, ale zasady katolickie zakorzenione są w nim tak głęboko, że nie może przestać być katolikiem. Jak dla mnie taki człowiek nie może w pełni nazywać się ateistą, a jedynie kimś, komu z kościołem nie po drodze. I nie trafiają do mnie tłumaczenia, że jest ciężko, że nic nie jest czarno-białe. Nie jest, to prawda, ale mimo wszystko minimum konsekwencji by się przydało. Jak takie dziecko będzie wychowywane? Przez rodziców "ateistów" w wierze katolickiej? (bo do tego się zobowiązują na chrzcie rodzice chrzestni, a pośrednio i rodzice) Przykro mi, ale nie rozumiem.
Jest i taki pogląd, jaki zdarza mi się słyszeć wielokrotnie i jakiego doprawdy nie rozumiem. "Poślij dziecko na religię, co ci zależy, niech ma wybór." Jaki wybór ja się pytam? Między religią katolicką a katolicką? Nie pojmuję tej logiki. Gdyby jeszcze w naszym kraju uczono wiedzy o religiach to rozumiem - pozna dziecko, zrozumie, wybierze. Ale nauczanie jedynie słusznej religii i nazywanie tego wyborem to już przerasta moje granice pojmowania. Zaś chrzczenie dziecka dla spokoju babć i cioć to już doprawdy hipokryzja, która jest szeroko praktykowana według mojej wiedzy. No bądźmy poważni...
I na koniec taka mała dygresyjka. Moje dziecko na religię nie chodzi. Nie pozwalam. W tym czasie (dwa razy w tygodniu - sic!) wychodzi z paniami do innej sali albo na dwór. Nie żyje w zamknięciu, więc o religii wie, bo mówią o niej inne dzieci i jest wszechobecna wokół nas, ale specjalnie mu jej nie brakuje. Dziecko będzie się stykać z religią i wiarą choćby w czasie świąt, tego nie da się uniknąć, ale to nie znaczy, że powinnam zrezygnować z własnych przekonań. I nie, nie obrzydzam mu ani kościołów, ani księży, po prostu ignorujemy kwestie religii jak tylko się da, a w razie pytań tłumaczymy racjonalnie.
Tymczasem i nam zdarza się popełniać błędy. Otóż w ostatnim czasie i szale na Jasełka daliśmy się przekonać, żeby nasze dziecko również się w przygotowania włączyło. Biernie wprawdzie, ale też nie do końca mieliśmy wybór, bo próby i nauka kolęd odbywały się na zajęciach przedszkolnych, a nie tylko w czasie religii. I tak chcąc nie chcąc nasze dziecko śpiewa kolędy, a nawet było w Jasełkach tłem (pastuszkiem śpiewającym kolędy). Teraz wiemy, że to był błąd i nawet na to nie powinniśmy byli się zgadzać, ale stało się, za rok będziemy mądrzejsi.