czwartek, 23 grudnia 2010

Trochę inne życzenia świąteczne.


Kiedyś to ja tam stałam. Niby śpiewałam słowa hymnu, bo tak mnie nauczyli, ale czekałam na spotkanie z koleżankami i pogadanie o chłopakach. To było ciekawsze, wazniejsze, szacunek dla własnego państwa obchodził mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Nauczycielka próbowała wyegzekwować spokój i zazwyczaj jej się to udawało, ale to ze strachu przed konsekwencjami, a nie przez dobrą wolę. Kiedyś to ja chciałam natychmiast rozpakować prezenty. Kolacja wigilijna była tylko do nich dodatkiem. Pamiętam, jak mama kazała mi chodzić do swojego pokoju i wypatrywać pierwszej gwiazdki, a w tym samym czasie ona i dziadek chowali prezenty pod choinką. Długo wierzyłam w gwiazdkę i świętego Mikołaja, którzy przynosili prezenty. Jednak śpiewanie kolęd już nie było takie ważne, chciałam się tylko bawić albo ewentualnie pokazać prezenty koleżance. Upływ czasu był bardziej abstrakcją niż faktem. Otaczali mnie ludzie, którzy byli dla mnie opoką i mieli być zawsze. Kiedyś wiele rzeczy wydawało mi się trywialnych, głupich, niepotrzebnych, przesadzonych, zbyt pompatycznych.
Dzisiaj jestem tutaj. Śpiewając słowa hymnu bardzo często nie mogę powstrzymać się od płaczu. Jeśli jakieś dziecko to widzi zazwyczaj nie może powstrzymać się od uwagi rzucanej koledze czy koleżance. Już mnie to nie boli, nie ma dla mnie znaczenia. Liczę na to, że oni też kiedyś zrozumieją. Święta nie stały się dla mnie przeżyciem na miarę religijną, ale raczej na miarę rodzinną. Siedzę z ludźmi, których kocham i którzy kochają mnie i nie ma wtedy znaczenia to, że prezentów brak, a na stole nie leży dwanaście potraw. Niektórych ludzi już nie ma i nigdy nie wrócą i boli mnie to tak, że czasami płaczę niby bez powodu. Przeraża mnie to, że odszedł mój dziadek. Wprawdzie stało się to dawno temu, ale do dziś o nim pamiętam. Patrzę na moją mamę i przeraża mnie to, że ją też będę musiała pożegnać. Może dopiero za kilkanaście lat, ale to moja mama i miała zostać ze mną na zawsze. Niewiele rzeczy jest już dla mnie pompatycznych, niepotrzebnych czy głupich.
Dorosłam. Nie wszystko w tej dorosłości jest fajne, ale właśnie to, co opisałam podoba mi się najbardziej. Zmieniły się priorytety i te teraźniejsze są jakby milsze, a na pewno ważniejsze.
Życzę wszystkim moim czytelnikom i tym, którzy się tu tylko zaplątają, żeby mieli tak udane i cudowne życie jak ja. Żeby mieli swoje małe wzruszenia i się ich nie wstydzili. Żeby święta nie były tylko bieganiną i sprzątaniem, ale rozmowami z bliskimi, których kochamy tak czy inaczej. Żeby rozumieli, że to wszystko kiedyś się skończy i zatęsknią za każdą pompatyczną minutą swojego życia, którą kiedyś uważali za zbędną.
Życzę Wam po prostu wszystkiego najlepszego, cokolwiek by to nie było w danym momencie Waszego życia.

niedziela, 19 grudnia 2010

Trzydzieści lat minęło...


Stuknęła mi trzydziestka. W sumie jest mi to obojętne, nie mam problemów ze swoim wiekiem, wręcz przeciwnie. Uwielbiam swoje urodziny i kultywuję je, jak tylko mogę. Na przykład wynalazek w postaci imienin, choć uparcie obchodzony w mojej rodzinie (urodziny właściwie się wśród nich nie liczą), nie znajduje mojego uznania. Nie lubię imienin i ich nie obchodzę. Nie jest to dla mnie żaden specjalny ani wyjątkowy dzień. Imieniny mogę obchodzić kilka razy do roku, bo ktoś to tak wymyślił. Nie lubię. Co innego urodziny! To jest tylko mój dzień, jedyny taki w roku i ubóstwiam go celebrować. Nie urządzam już hucznych imprez, bo nie mam potrzeby udowadniać sobie, że nadal jestem super młoda i mogę. Po prostu robię sobie jakąś małą przyjemność i cieszę się tym dniem, jak tylko mogę.
W tym roku jednak, po raz pierwszy, poczułam, że coś się zmieniło. Nie, to nie żaden kryzys, nadal zamierzam obchodzić urodziny i się nimi cieszyć, a nie ukrywać swój wiek. Jednak z całą pewnością jest inaczej. Skończyłam trzydzieści lat. Już nie dwadzieścia kilka, nawet jeśli było to dwadzieścia dziewięć, ale już trzydzieści. Mam mieszkanie, męża, dziecko. Skończyłam studia i mam stałą pracę. Krąg moich znajomych zawęził się właściwie do koleżanek w pracy i dwóch osób ze studiów. A pamiętam, że obiecywaliśmy sobie za nic nie stracić kontaktu… Teraz nawet przez portale społecznościowe nie za bardzo się ze sobą kontaktujemy. Każdy ma swoje życie. Oczywiście poznajemy się na ulicy, ale niewiele poza tym.
W sumie jednak bilans wychodzi mi na plus. Osiągnęłam wszystko, co sobie zamierzyłam, a nawet więcej. Spełniłam marzenie w postaci życia rodzinnego. Bo to właśnie liczy się dla mnie najbardziej. Nie praca, nie „kariera”, a właśnie dom. Najszczęśliwsza bym była, zostając kurą domową, co jednak nie jest mi dane. Bywa i tak. Grunt, że mam męża, którego kocham i który kocha mnie. Mam syna, który jest absolutnie fantastycznym dzieckiem. Mam swój mały metraż, który choć nie jest do końca mój, w zupełności zaspokaja moją potrzebę posiadania domu. I kocham ten dom. Te pomarańczowe ściany w pokoju i żółte w kuchni. Te meble, tą atmosferę. Kiedy tam wracam to czuję, że wracam do Domu, przez duże D właśnie. Czego można chcieć więcej?
Jestem szczęśliwa.

niedziela, 28 listopada 2010

Zalana papierami.


Ostatnio rozmawiałam z Małżonkiem moim drogim na temat mojej pracy, co czasami mi się zdarza, gdy mam wyjątkowo podły humor. A ostatnio mam taki coraz częściej. Rozmowa wyglądał mniej więcej tak:

On: Ja już mam dość słuchania o tej twojej pracy. Cały czas tylko dół i dół.
Ja: Ale zauważyłeś, że już  nie skarżę się na uczniów?

Chwila zamyślenia.

On: No fakt. Ciekawe dlaczego?
Ja: Bo nie mam czasu nawet o nich myśleć.

No i taka jest smutna prawda. Mamy do odbębnienia tyle papierów (a będzie jeszcze więcej), że nie mam już siły myśleć o uczniach. Lekcje przychodzą i odchodzą, 45 minut  mija niepostrzeżenie i znowu zostaję sam na sam z papierami. Pani minister ma coraz to nowe wytryski doskonałych pomysłów dotyczących gimnazjów, bo skoro wszyscy tak na nie narzekają to zamiast je zlikwidować (no nie, nie przyznają się, że coś spartaczyli, przecież gimnazja to doprawdy odkrycie stulecia) należy dowalić nauczycielom roboty tak, żeby nie  mieli czasu na zwracanie uwagi na uczniów. Wtedy przestaną na nich narzekać, bo jak utoną w papierkach uczeń przestanie się liczyć.
I tak powoli się dzieje. Regulamin projektu edukacyjnego należy napisać, Wewnątrzszkolny System Oceniania uaktualnić, to wszystko poprawić, poprawić poprawki, stworzyć karty pracy, zwołać Radę Pedagogiczną, żeby to wszystko zatwierdzić. Na Radzie kolejne poprawki do poprawek, w końcu można przyklepać i tworzyć kolejne papierki. Szkolenie trzeba zwołać, bo kolejne pomysły tworzą kolejne interpretacje, więc żebyśmy się nie pogubili, a przynajmniej nie nudzili, trzeba siedzieć do 19 na radzie szkoleniowej. Potem do domu, umyć dziecko, posłać je do łóżka i już można się brać do nowych papierów.
Tak ostatnio wyglądają moje dni. Jak nie jedna rada, to druga, jak nie jeden papierek, to drugi. Regulaminy, protokoły, analizy… A tu jeszcze trzeba przygotować się do lekcji, sprawdzić kartkówki i sprawdziany, powpisywać oceny, zorganizować a to Halloween, a to Thanksgiving Day, a to jakiś konkurs… Przestaję już wyrabiać. Za jeden dzień nicnierobienia oddałabym wiele. Pani minister najchętniej kazałabym robić to wszystko samej, niech zobaczy jak to fajnie użerać się z uczniami i produkować tony papierów. A jeszcze jak ma się małe dziecko to już jest absolutnie wpaniale.
Nie mam nawet siły bawić się z Młodym, siedzę tylko i patrzę, jak on się bawi, a oczy mi się kleją. Myślę przy tym, co jeszcze muszę danego dnia zrobić, żeby pani dyrektor nie miała do mnie w dzień następny pretensji, że coś jeszcze nie jest gotowe. Moje dziecko właściwie nie spędza ze mną czasu, a przynajmniej nie tak, jak ja bym chciała. Ale cóż, na wychowawczy mnie nie stać. Tylko że to pani minister raczej nie zainteresuje. Może w takim razie kolejne papierki…

niedziela, 14 listopada 2010

Spacerówka - parasolka.


Kupiłam spacerówkę – parasolkę. Po co? Żeby Młody mógł bez problemu dojeżdżać do babci. Z niewiadomych dla mnie powodów widok naszej kolumbryny (złożonej wprawdzie, ale gabaryty ma i tak) sprawiał, że kierowcy autokarów dostawali drgawek. Miałam dość wyzywania pod nosem, przeklinania mnie i mojego wózka, a czarę goryczy przepełniło zniszczenie części wózka, za które szanowny kierowca nie raczył nawet przeprosić. No nic, doszłam do wniosku, że czas przeprosić się z parasolką. Problem w tym, że za nic na świecie nie mieliśmy na nią kasy. Liczyłam na to, że damy radę znaleźć jakąś na allegro za około 40 złotych, ale się przeliczyłam. Wyszło mi, że nawet jeśli ktoś kupił tą parasolkę za 80 złotych i jest ona dość zniszczona to ten ktoś nie widzi niczego dziwnego w tym, że sprzedaje ją za 50 złotych.
W tym właśnie momencie z odsieczą przybyła babcia. Stwierdziła, że skoro wnuczek ma jeździć do niej, a na dodatek zbliża się jego roczek to ona kupi mu tą parasolkę w prezencie. No i mamy. Jak to z tą parasolką jest? Otóż od zawsze nienawidziłam parasolek. Uważałam, że są niepraktyczne, niewygodne i doprawdy krzywdzące dla dziecka, jeśli chodzi o wygodę podróży. Ktoś mógłby stwierdzić, że nie mam prawa wypowiadać się o czymś, czego nigdy nie miałam i nie próbowałam. No to teraz mam, próbowałam, więc się wypowiadam.
Miałam rację! Parasolka nie jest godna nazwy wózka. Prowadzi się ją strasznie ciężko, wręcz muszę się z tym wózkiem siłować, żeby gdziekolwiek dojechać. Dziecko na wertepach, których jest u nas mnóstwo, trzęsie się, jakby mu za chwilę miała głowa odpaść, a poza tym siedzi jak sardynka w puszce. Nogi co chwila zahaczają o tylne kółka, bo miejsca pomiędzy kółkami jest tyle, co kot napłakał. Żeby wejść na najmniejszy nawet krawężnik, muszę pomagać sobie nogą, żeby przednie kółka raczyły się choć trochę podnieść i zahaczyć o chodnik. Żeby dosięgnąć rączek wózka i nie rozwalić sobie butów muszę trzymać ręce wyprostowane na maksa. Worek na zakupy ma wielkość przeciętnej wilkości torebki – kopertówki, więc jakiekolwiek zakupy powyżej kilograma ziemniaków i kotleta schabowego odpadają. Jednym słowem – tragedia.
Czy są jakieś plusy? Oczywiście, inaczej bym jej nie kupiła. Na wypady do babci nada się doskonale. Kierowcy nie będą już rwać sobie włosów z głowy, bo złożę ten wózek i sprawnie wskoczę do autokaru z dziecięciem na jednej ręce i dzierżąc wózek w drugiej. Na krótkich dystansach po Środzie Śląskiej Młody nie ucierpi tak bardzo, więc może się pomęczyć w tej parasolce. Oczywiście kupiłam również parasolkę, która podobała mi się wizualnie, więc nadal się nią zachwycam pod tym względem. No i dość ważna zaleta – jeśli Młody zaśnie na spacerze to nie muszę chodzić z nim po dworze dopóki się nie obudzi, bo wystarczy złapać parasolkę i wnieść ją bez problemu na górę.
Niestety, nie są to zalety na tyle powalające, żeby przesłoniły mi stary wózek i skłoniły do wywalenia go do piwnicy. Na takie tortury własnego dziecka nie narażę. Nasza kolumbryna jeździ i ma się dobrze. Ostatnio wprawdzie nieco ją zaniedbaliśmy, bo musiałam wypróbować parasolkę, ale już do niej wracamy, bo czekają nas weekendowe zakupy i spacerki dłuższe niż 15 minut.
.

sobota, 30 października 2010

Krótka rzecz o włosach.


Zaszalałam i zrobiłam się na rudo. Małżonek już od kilku dni jęczał, że zmienił mu się gust i nagle we wszystkich serialach zaczęły podobać mu się rude laski. A ja, jako dobra żona, postanowiłam natychmiast spełnić ukryte marzenia o posiadaniu w domu rudej laski i pognałam do sklepu.Nawet pomimo tego, że od kilku już lat powtarzał jak mantrę, że mogę farbować się na inne kolory, ale od rudego mam trzymać się z daleka.
Prawda jest taka, że już od dłuższego czasu miałam włosy w kolorze „au naturel”, bo braki w finansach nie pozwoliły mi na wizytę u fryzjera i zrobienie ukochanego baleyage’u. No i tak rosły i rosły, aż w końcu po ostatnim podcięciu okazało się, że nie mam ani milimetra zafarbowanych włosów, za to na światło dzienne wyszły wszystkie siwe włosy,  które natura dała mi w prezencie w wieku trzydziestu lat.
I tutaj ujawniło się moje kolejne wariactwo. Otóż pokochałam swoje siwe włosy miłością wielką i odwzajemnioną. One rosły, a ja się z nich cieszyłam. Małżonek krzyczał, że jestem walnięta, a ja ochoczo przyznawałam mu rację, bo nie widziałam jeszcze kobiety, która cieszyłaby się z siwych włosów zamiast chcieć pozbyć się ich natychmiast. Taka jest jednak prawda – uwielbiałam swoje siwe włosy i gdyby dało się je farbować z pominięciem tych siwych to z pewnością tak właśnie bym zrobiła. Ale nie ma niestety u fryzjera oferty zostawiania siwych włosów :).
W końcu jednak moja babska natura dała się we znaki. Wszyscy wokół mnie farbowali włosy, a ja pozostawałam przy swoich. Biorąc pod uwagę fakt, że tak od około trzynastego roku życia nie widziałam swoich naturalnych włosów (odrosty pomijam), zaczęłam czuć się nieco znudzona. Dlatego na pierwsze hasło Małżonka o rudych postanowiłam słowa wprowadzić w czyn.
Jak wyglądam? Całkiem w porządku, moje włosy były lekko ciemne, więc teraz mają tylko odcień rudy, bez większego rzucania się w oczy. Oczywiście nadal życie bym oddała za wizytę u fryzjera i baleyage, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. I tym optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszy wywód.

środa, 27 października 2010

Tragedia zdrowotna.


No i co ja mogę poradzić na to, że nic mi się  nie chce? W sobotę okazało się, że Młody ma mały katar. No cóż, katar nam niestraszny. W poniedziałek okazało się, że mama też złapała katar. I to jaki… Ale mama to nie problem. W nocy z poniedziałku na wtorek praktycznie nie spaliśmy, bo Młodemu do kataru przyplątał się kaszel. I to taki, który za nic nie pozwala spać. Nawet kiedy przestał kaszleć, Młody bał się zasnąć. We wtorek poszliśmy więc do pani doktor. Pani doktor nie stwierdziła niczego bardziej podejrzanego od kataru, ale do żłobka iść nie pozwoliła. Dlatego właśnie siedzimy sobie w domu, a ja z jakichś bliżej nieokreślonych powodów wcale się z tego nie cieszę.
Nie martwiłabym się tym wcale, gdybym była zdrowa. Ale nie jestem. Dlatego właśnie brykający Młody nie jest mi aktualnie na rękę. Byłoby lepiej, gdyby chodził sobie do żłobka i tam panie by się nim zajmowały jak należy. Ja tymczasem ledwo sama oddycham, a na dodatek mam świadomość, że zionę na potomka kolejnymi bakteriami, kiedy tylko się do niego zbliżam. A zbliżam się często, bo przeziębiony Młody jest bardzo upierdliwy, jeśli chodzi o noszenie go na rękach. Nie jest to sytuacja zbyt komfortowa.
Zauważyłam również dość ciekawą zależność. Otóż kiedy mam nos tak całkiem zatkany jak wczoraj, nie czuję również smaku. Wszystko co jadłam odznaczało się brakiem jakiegokolwiek aromatu, a tym samym smaku. Nie wiem, czy kubki smakowe przestają działać wraz z nosem??? Jem sobie na przykład taki makaron z sosem śmietanowo-ziołowym i myślę sobie, że równie dobrze mogłabym konsumować właśnie jakiś śmierdzący przysmak z jakiegoś dziwnego kraju. Żadnej różnicy. Ta sama sytuacja z płatkami z mlekiem. NIC. Dzisiaj na szczęście jest lepiej i już cieszę się na cudownie pachnące spaghetti. Zrobię takie, żeby nawet mój upośledzony nos zdołał się nacieszyć :)
W domu natomiast panuje cudowny bałaganik. No nieeee, nie ma chlewu, tylko malutki rozgardiasz. Nie mam siły złapać się za odkurzacz, nawet jeśli czeka mnie sprzątanie tylko jednego pokoju, kuchni i łazienki. Stanowczo za dużo tego. Wystarczy chwilowo, że zmywam, bo mamy za mało naczyń, żeby się zapuścić. No i oczywiście zmywarki nadal ani widu, ani słychu. Kurczę, na nowym mieszkaniu nie dam się zrobić w wała i wyszarpię tą zmywarkę kosztem czegokolwiek.
A co do nowego mieszkania… Oczywiście chwilowo jest to palcem na wodzie pisane, ale gdzieś tam, kiedyś tam przymierzamy się do kupna dwópokojówki. I żeby nie było, jeśli ktoś myśli, że dostaniemy wspaniały kredyt i kupimy sobie penthouse z tej mojej pożal się boże pensji to grubo się myli. Nasze ambicje nie sięgają dalej niż TBS (jeśli ktoś nie wie co to jest to niech się dowie na własną rękę, nie chce mi się tu tłumaczyć). A to i tak tylko dlatego, że mama sprzedaje swoje mieszkanie w świętym mieście.
Ostatnio usłyszałam, że mama bardzo się dla mnie poświęca. To fakt, nie przeczę. Jednak jest dorosła i decyduje o tym sama. Postanowiła się przeprowadzić, bo wnuczek jest dla niej ważniejszy niż jakiekolwiek znajomości czy mieszkanie. Nie twierdzę, że przyszło to łatwo, przynajmniej nie mnie. Tyle że mama sama się na to zdecydowała, pierwsza zaczęła rozmowę i podjęła decyzję. Nie przeczę, że jest mi to na rękę, bo w przeciwnym razie o dwóch pokojach to ja co najwyżej mogłabym sobie pomarzyć w baaaaaaaaaardzo śmiałych marzeniach, ale mamy nie naciskałam i nie naciskam. 
Kurczę, strasznie dużo tematów poruszyłam jednym postem… Podźgałam, podźgałam i zostawiłam. Kiedyś same się rozwiną.

wtorek, 12 października 2010

Moja dieta, moja porażka.


Dopiero co pisałam, że tak pięknie mi się chudnie… Niestety, kolejna wycieczka na wagę uprzytomniła mi, że po spadku wagi nastąpił jej niechybny wzrost. Niewiele, bo po pięciu zrzuconych przybyło mi dwa, ale jednak nie tak miało być. Bez smażonego żarcia miałam chudnąć w oczach, zrobić się smukła nagle i niepostrzeżenie. No ale cóż, niektórym nie jest dane.
W związku z wieloma doniesieniami na różnych blogach zainteresowałam się dietą Dukana. Doniesienia były bardzo optymistyczne, a i opis diety mi się spodobał. Można jeść do syta, wiele produktów, no i tylko brak cukru doskwiera. Mimo wszystko byłam dobrej myśli. No i zaczęło się. Pierwsze dwa dni to był mały pikuś. Jakoś szło. Jednak zaczął doskwierać brak dodatków. Bo wyobraźcie sobie jeść mięsko (a jako boleśnie mięsożerna nie wyobrażam sobie nie jedzenia mięsa), ale bez niczego. Bo ani ziemniaczków, ani chleba, ani nawet nielubianego przeze mnie ryżu nie można. Życie bym za ryż wtedy oddała. Pomimo tego nie to było najgorsze. Ludzie, jak strasznie brakowało mi owoców i warzyw!!! Nigdy bym się o to nie podejrzewała. A jednak…
No i oczywiście pękłam. Małe grzeszki spowodowały porzucenie diety, bo przestrzeganie „trochę” diety to coś jak bycie „trochę” w ciąży. Jednak zdeterminowana jestem schudnąć, więc po dwóch dniach zaczynam od nowa. No i tu zaczynają się kwiatki. Jestem zdenerwowana, głodna, jest mi niedobrze, jestem słaba… To z pewnością nie wina diety tylko mojej do niej podejścia. Nie mam silnej woli… Czy to tylko ja, czy inni też tak mają? Strasznie chcę schudnąć, ale jak widać zmiana nawyków żywieniowych dała niewiele, a na diety nie mam siły…
Załamka :(

niedziela, 19 września 2010

A ja chudnę i chudnę...


… parafrazując słowa znanej niegdyś piosenki (czy ktoś ją jeszcze pamięta). Przymusowa dieta przynosi oczekiwane rezultaty. Jednak nie oszukujmy się – jedzenie tylko gotowanych rzeczy szczerze mi ten spadek wagi obrzydza. Oczywiście gotowane nie jest takie złe, ale jedzenie tego cały czas jednak doprowadza mnie do czarnej rozpaczy. Wczoraj jednak spróbowałam kotleta mielonego. Kurczę, udało się, nie bolało. Po dwóch tygodniach brania piguł i katowania się dietą smażone mięso nie sprawiło, że miałam ochotę wyciąć sobie wszystkie wnętrzności. Oczywiście był to tylko wyjątek, dzisiaj grzecznie wracam do gotowania. Jednak od czasu do czasu pozwolę sobie zgrzeszyć.
Poza tym w domu szpital. Młodemu od jakiegoś czasu wisiał pod nosem glut, ale żadnych innych objawów przeziębienia nie posiadał. Niestety w piątek jego genialna mamusia przywlokła przeziębienie ze szkoły. Młody podłapał natychmiast. Zaczęło się budzenie w nocy, zatkany nos i ogólnie marne samopoczucie. W zupełności go rozumiem, bo dzielę z nim niedolę. W poniedziałek czeka nas pewnie podwójna wizyta u lekarza i, jak znam życie, jakieś zwolnienie. Szkoda mi Młodego, gdy tak sapie, bo nosek ma zatkany, gdy ciężko mu jeść, bo musi jednocześnie ssać butlę i oddychać ustami. No ale cóż, takie życie, pewnie jeszcze nie raz przyniosę jakieś gówno od zasmarkanych szkolnych dzieciaków.
Oczywistym jest, że ze względu na swoje uporczywe kichanie i katar wylatujący mi z nosa litrami nie mogę zabrać się do sprzątania, zaplanowanego na ten weekend. Tak wiele miałam zrobić… A tak na serio, to naprawdę miałam zamiar posprzątać, ale mam taki wspaniały nastrój, że ledwo mam siłę sprzątać te góry chusteczek, piętrzące się w każdym zakamarku mieszkania.
Co do żłobka…Młodemu służy, uczy się nowych rzeczy, chętnie tam zostaje, w ogóle nie przejmuje się brakiem mamy. Nie raz zdarza się, że przychodzę po niego, a Młody koncertowo mnie ignoruje. Tam ma zabawki, których nie ma w domu (bo te w domu ewidentnie mu się znudziły), tam ma inne dzieci, z którymi może sobie po swojemu pogadać, a co najważniejsze – tam może sobie chodzić do woli, bo ma pchacza. W domu nie ma na to miejsca, gabaryty mieszkaniowe nie te, a w żłobku nadrabia.
I kolejna wielka wiadomość – babcia się przeprowadza. Wiele było o tym rozmów już jak byłam w ciąży, ale na rozmowach się kończyło. Moja wizyta w szpitalu i potrzeba natychmiastowego przyjazdu, żeby zająć się wnukiem jakoś całą procedurę przyspieszyły. W efekcie do końca roku babcia będzie z nami w jednym mieście… albo przynajmniej w pobliskim (zależy co znajdziemy, bo kwota kasy na wynajem nie powala). Z jednej strony oczywiście się cieszę. Zniknie problem zastanawiania się, co zrobić z Młodym, kiedy na przykład chcę zrobić zakupy, a on jest chory (jak choćby teraz), co zrobić z nim, kiedy muszę iść do szpitala albo chociaż do lekarza (jak choćby kilka tygodni temu) i co z nim zrobić w wielu innych sytuacjach. Po prostu podrzuci się go babci :). Z drugiej strony bliskość mamy może stać się problemem, jeśli się sobą zmęczymy. Oczywiście można spokojnie powiedzieć, że nie życzymy sobie wtrącania się w nie swoje sprawy, ale może to po jakimś czasie doprowadzić do pewnych zgrzytów. Ok., nie przewidujmy, nie zakładajmy najgorszego, w niczym nam to nie pomoże i sytuacji nie zmieni.
Tak właśnie wygląda stan na dzień dzisiejszy. Jutro może być już zupełnie inaczej…

wtorek, 14 września 2010

Nadal czasu brak.


No tak, Młody poszedł do żłobka. Miałam nadzieję, że będę miała więcej czasu na pisanie, trochę wolnego czasu dla siebie, a tu nic z tego, nadal orka na ugorze. Młody rano do żłobka, ja do pracy i tak do 15, kiedy to muszę odebrać Młodego. Czasami zaprowadzam go troszkę później, żeby później  móc go odebrać, ale oczywiście to nie pomaga, bo cały ten czas spędzam w pracy. Dzisiaj w końcu się zbuntowałam i postanowiłam nieco dłużej pobyczyć się w domu.
Przede wszystkim, jak widać, gastroskopię przeżyłam. Ledwo… Koleżanka poradziła mi, żeby wszystko opisać ze szczegółami, plastycznie, ale chyba się jednak nie pokuszę :). Miłe to nie było, ładne też nie, ale trzeba było przeżyć. Okazało się, że mam kamień w woreczku żółciowym i refluks żołądkowo – przełykowy. Oczywiście najbardziej rozbawił mnie główny lekarz (nie jestem pewna czy był to ordynator, ale mój lekarz poszedł do niego po konsultację). Ja: „panie doktorze, kiedy trzymam ścisłą dietę, wszystko jest dobrze, ale jeśli tylko zjem choćby kluski śląskie to znowu boli”. Naiwna myślałam, że znajdzie jakieś rozwiązanie sytuacji. On: „skoro panią nie boli, jak pani trzyma ścisłą dietę, to niech pani trzyma ścisłą dietę”. No tak, służba zdrowia. Za biedna na leczenie, dochodzenie przyczyn bólu i jego likwidowanie. Tak więc trzymam ścisłą dietę, bo wtedy nie boli, biorę leki (oczywiście bajecznie drogie) i mam zgłaszać się regularnie na konsultacje u gastrologa. Nie wiem tylko, jak długo wytrzymam zanim napiję się kawy i z bólami trafię na pogotowie…
Teraz praca. Najczęściej mam na dziesiątą albo jedenastą, co jakoś wcale mnie nie cieszy, bo wolałabym wcześniej zaczynać i wcześniej kończyć, skoro i tak przez Młodego jestem na nogach o siódmej. Ale oczywiście w sprawie planu mam niewiele do gadania. Poza tym dostałam nową salę, która świeci pustkami i którą w związku z tym muszę zapełnić. Wyskrobałam małe pisemko w prawie pomocy dydaktycznych, pewne szanse realizacji istnieją, ale nie przywiązuję się do tej myśli. Przy okazji okazało się, że takie pomoce są cholernie drogie, bo taka choćby tablica z czasownikami nieregularnymi o wymiarach 100x70 potrafi kosztować prawie 200 złotych. Ale oczywiście z obawy o finanse szkoły wybrałam takie tańsze. Na szczęście i takie są.
O uczniach chwilowo nic nie napiszę, bo jak to zwykle na początku roku bywa, ważniejsza jest papierologia niż uczniowie.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Moja dieta.


Czuję się całkiem jakbym wróciła do szpitala po porodzie, a to za sprawą cudownej diety. Nie jem nic smażonego, nic ciężkostrawnego, nie piję kawy, napojów gazowanych, nie jem słodyczy… Taaaaak, chciałam schudnąć, ale niech nikt nie pomyśli, że ja tak z własnej woli i dla szczupłej sylwetki to robię. O nie, na to jestem zbyt wielką hedonistką (dlatego, jak wielokrotnie pisałam, chyba nie dane mi jest schudnąć). Nie, dieta spowodowana jest czymś zupełnie innym. Otóż wysiadła mi wątroba. Wątroba, woreczek żółciowy, przewód pokarmowy… co by to nie było, coś wysiadło. Wizyta na izbie przyjęć z jakimś tam enzymem wątrobowym podniesionym dziesięciokrotnie uświadomiła mi, że już nie będę się katować myślami o wspaniałych rzeczach, których NIE POWINNAM jeść w czasie diety, bo po prostu NIE MOGĘ ich jeść z rozwaloną wątrobą (czyż nie wpaniała jest umiejętność znajdowania pozytywów w każdej popierdolonej sytuacji?).
Dlaczego wysiadła mi wątroba? Nie wiem. Posądzana byłam o notoryczne nadużywanie alkoholu, zwane potocznie pijaństwem, ale na to byłam nieco za trzeźwa. Potem podejrzenia padły na ciążę, jako że podobno dość często po ciąży dostaje się kamieni. Ok., nie będę się dalej wymądrzać, bo nie mam pojęcia, co mi jest i dlaczego, ale lekarze część swojego już zrobili. Wszystkie enzymy wątrobowe szaleją, normy przekroczone są dziesięciokrotnie i trzeba zacząć dalszą diagnostykę.
Także po pierwszych dniach pracy (gdybym poszła do swojej lekarki, to pewnie i tych pierwszych dni by nie było), wybieram się do szpitala na nieco dłużej. Z pewnością moja pani dyrektor będzie tryskać entuzjazmem, zgoła jak fontanna wrocławska, a i ja sama (o dziwo) wcale nie jestem zachwycona tą perspektywą, ale jak trzeba to trzeba. Czeka mnie USG brzucha i gastroskopia (niech kto żyw trzyma za mnie kciuki w poniedziałek), po których to badaniach powinnam wiedzieć już coś konkretnego. Właściwie nie ja, tylko lekarze, bo w ich ręce oddaję się całkowicie jako kompletny laik.
Pewnie coś tam jeszcze do czasu wizyty w szpitalu wyskrobię, ale chwilowo pochłania mnie wywołująca odruch wymiotny wizja połykania rurki…



niedziela, 22 sierpnia 2010

Powrót do pracy.


Wkrótce, bo już za cztery dni, wracam do pracy. Najpierw trzeba będzie wypełnić 10000000000000000 papierków, zanim tak naprawdę zabierzemy się za to, czym powinniśmy zajmować się w pierwszej kolejności, a potem kolejne papierki nas przytłoczą. W ten właśnie sposób zapominamy, po co w ogóle w tej szkole jesteśmy, zalewa nas morze papierków i nic innego nie zostaje. Cały czas muszę tylko pamiętać, że jeszcze trzeba to uzupełnić, tamto poprawić, coś innego napisać. I tak się to kręci.
No dobra, nie zapominam tak do końca o uczniach. W końcu o to w tym wszystkim chodzi. Przez te kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, gdy Młody będzie brykał w żłobku, ja mam zamiar przygotować się do zajęć ze wszystkimi klasami pod kątem „okresu bezpodręcznikowego”. Wymyślać będę gry, zabawy, quizy, krzyżówki, zadania i inne cuda wianki. Trzeba będzie w tym celu odwiedzić piwnicę, gdyż tam zadekowałam wszystkie książki zebrane z półek przed urodzeniem Młodego. To przerażające, bo zupełnie nie mam pojęcia, gdzie ja mam to wszystko zmieścić.
Muszę w końcu zrobić porządek w swoim zawodowym życiu. Muszę w szkole uporządkować swoje półki i szafki, których nikt nie dotykał od prawie roku i w których oprócz kurzu i pajęczyn znaleźć można z całą pewnością książki, które tam zostawiłam. Muszę przynieść z piwnicy książki, które będą mi potrzebne i postawić je chyba sobie na głowie z prozaicznego braku miejsca na półkach. Muszę założyć jakiś segregator z ważnymi dla mnie rzeczami, bo inaczej zginę, jak ciotka w Czechach, na co nie mogę sobie tym razem pozwolić, bo wszystko zniszczy mi huragan, potocznie zwany Młodym. Muszę… Tyle rzeczy jeszcze muszę, żeby w miarę produktywnie i bezboleśnie przeżyć ten rok szkolny.
Już się boję.

piątek, 20 sierpnia 2010

Jak to z raczkowaniem bywa...


Młodemu wyszły kolejne jedynki, tym razem na górze. Są już, takie malutkie i bielutkie z przerwą między nimi godną Karolaka. Idą kolejne, górne dwójki. Już je widać pod dziąsłami, ale jeszcze nas nie zaszczyciły swoim widokiem. Poza tym Młody zaczął się przemieszczać i właśnie o tym będzie głównie mój post.
Młody odkrył coś, co potocznie nazywa się raczkowaniem. Właściwie to jeszcze nie do końca, musi się nieco w tej czynności wyspecjalizować, ale podstawy pojął. W każdym razie, jakby tego nie nazwać, przemieszcza się z punktu A do punktu B. Czasami jest to dość okrężna droga, zaliczająca również punkty H, K, Z, E i kilka innych, ale ważne jest, żeby dotrzeć tam, gdzie się chce i Młody jakoś sobie z tym radzi. Oczywiście tam, gdzie chce on nie zawsze pokrywa się z tym, gdzie chcę ja, a właściwie gdzie mogę mu pozwolić.
Otóż najczęściej odwiedzanymi zakamarkami domu są: kocia miska, koci żwirek, kolumny tatusia, które zazwyczaj po takiej wizycie tracą siatki oraz wszelkie meble, na które można się wspiąć. To ostatnie nie jest nawet takie złe, w końcu tak mały człowiek uczy się chodzić, ale trzeba go wtedy pilnować. Natomiast trzy pierwsze rzeczy są niedopuszczalne. Kocia miska sugeruje, że za mało dzieciaka karmię. Przeszliśmy więc na kaszki i w koncu obiecałam sobie regularnie gotować obiadki. Nie noooo, żartuję, Młody nie jest niedożywiony, a zmiana w jadłospisie wynika raczej z głosu rozsądku. Czy kuweta w  takim razie oznacza, że nie pasuje mu typ używanych pieluszek czy raczej, że wolałby załatwiać się na nocnik? Nie umiem niestety odczytać sygnałów wysyłanych mi przez  mojego pierworodnego.
Efekt jednak jest taki, że ostatnio słowa, które najczęściej wydobywają się z moich ust brzmią: „Nie wolno!” Wypowiedziane są cudownie władczym i srogim tonem i… skutkują. Problem polega na tym, że już sama nie mogę siebie słuchać. Czasami więc postanawiam dodać coś odkrywczego. Młody podchodzi do miski. Ja: „Nie wolno! To jest miska kotka.” Młody patrzy na mnie filuternie, potem na kota (potwierdzam „Tak, to jest kotka”). Wygląda na to, że Młodemu zaczęły działać jakieś synapsy w mózgu, kojarzy wszystko, więc nie muszę się martwić, zrozumiał. Po czym patrzę, jak Młody radośnie kontynuuje podróż w stronę kociej miski celem włożenia do niej łapek i oblizania ich ze smakiem. I na tym kończy się moja misja edukacyjna, pozostaje mi po raz kolejny oświadczyć kategorycznie: „Nie wolno!”. 

czwartek, 29 lipca 2010

Młody.


Tak wiele rzeczy mi umyka, tak wielu rzeczy nie pamiętam, że zaczęło mnie to przerażać. Młody ma już dziewięć miesięcy, umie już wiele, trochę rozumie, rozwija się pięknie, a ja nie pamiętam, kiedy pierwszy raz się uśmiechnął, kiedy pierwszy raz zaśmiał, kiedy usiadł… i wiele innych „kiedy”. Czas leci zdecydowanie za szybko i zapominam. Dlatego przyda mi się niewielki update w tej kwestii. Zamierzam od czasu do czasu wtrącać małe co nieco o Młodym, żebym więcej nie zapominała.
Dzisiaj zauważyłam, że Młodemu wychodzą kolejne zęby. Nie powiem, już nie mogłam się doczekać. Ślini się regularnie już od trzeciego miesiąca życia, pierwsze zęby wyszły mu w szóstym i od tego czasu nic. Wczoraj produkcją śliny zadziwił nawet najbardziej zaprawionych w bojach, a dzisiaj zalał dwa śliniaki i dwa zestawy ubranek. Szybki look na jego dziąsła uświadomił mi, że coś się tam bez wątpienia dzieje. Oczywiście nie mogę być pewna, że to zęby, ale pozwalam sobie zgadywać i mam wrażenie, że tym razem się jednak nie mylę.
Poza tym Młody stoi. Niezbyt stabilnie, ale jednak stoi. Mało tego, uwielbia to. Już nie interesuje go siedzenie, które całkiem niedawno było szczytem jego marzeń i możliwości. Teraz jak tylko może, a nawet jeśli nie może, próbuje wstawać. Oczywiście próbuję mu nie pozwalać, ale mogę sobie pomarzyć, że mam nad nim jakąś kontrolę. Czasami zdarza się, że posiedzi na podłodze około 5 minut, zabawi się jakimiś klockami czy czymś podobnym, ale nie jest to czas wymarzony dla jego mamy. Dlatego stawiam go w łóżeczku, on pięknie trzyma się szczebelków i w końcu mam czas dla siebie. Próbuje również chodzić. Wychodzi mu to nawet zgrabnie, a wygląda uroczo, kiedy tak trzymam go za rączki, a on ze skupieniem stawia jedna noga za drugą. Coś, co dla mnie jest oczywiste, jemu przychodzi z takim trudem…
Oboje z Mężem próbujemy go również nauczyć mówić. Przynajmniej „mama”, ewentualnie „tata”. Niewzruszony Młody nie zamierza się poddać i nadal nic nie mówi, chociaż wygląda, jakby usilnie próbował. Jednak najczęściej tylko się śmieje, kiedy staramy się przekonać go, że mówienie jest fajne.
No i równie bezowocnie staramy się nauczyć go raczkować. Kiedyś myślałam, że najfajniejsze dzieci to takie noworodki, które tylko śpią i jedzą oraz załatwiają inne swoje podstawowe potrzeby. Zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam, jak wiele radości daje mi obserwowanie rozwoju Młodego. Kiedyś uważałam, że dzieci chodzące i mówiące to zło wcielone. Teraz PRAGNĘ, żeby Młody zaczął chodzić, bo przynajmniej nie chciałby cały czas siedzieć na moich rękach. No cóż, tylko krowa nie zmienia zdania.
Wkrótce, mam nadzieję, że jutro, przyjdzie do nas krzesełko do karmienia. Jak zwykle kupiliśmy go nieco za późno, ale tak to już z nami jest. Młody siedzi już od miesiąca, a my kupujemy krzesełko dopiero teraz. Mam nadzieję, że mu się spodoba, a przede wszystkim mam nadzieję, że spodoba się mnie, bo Młody ma na razie niewiele do powiedzenia.
Na początku sierpnia zaś mam zamiar kupić mu nocnik i zestaw obiadowy. Żeby już było tak na poważnie, jako dodatek do tego krzesełka. Kurczę, pamiętam swój zestaw obiadowy… Miseczka, płaski talerz i kubeczek, białe, oczywiście porcelanowe, z nadrukiem zajączka. Ubóstwiałam ten zestaw i używałam długo po tym, jak już z niego wyrosłam. O ile pamiętam, to używałam go jeszcze w szkole podstawowej… Mam nadzieję, że Młody też będzie miał takie wspomnienia.

Magiczny guziczek.


We Wrocławiu są pewne autobusy nazywane niskopodłogowymi. Tak, wiem, że i w innych miastach się zdarzają, ale to mnie akurat chwilowo nie interesuje. Autobusy te są wspaniałym wynalazkiem zarówno dla osób niepełnosprawnych, jak i dla matek z dziećmi, a czasem nawet staruszek. Dwie z tych trzech sytuacji mam na co dzień (niepełnosprawny i matka z dzieckiem), tak więc mogę się do nich odnieść. W tych cudownych autobusach jest pewien magiczny guzik, który do ekstazy doprowadza wyżej wymienionych. Jest to mianowicie guziczek pokazujący człowieka na wózku, bądź też wózek z małym dzieckiem (albo są nawet dwa guziczki, wersja full wypas). Do czego ten magiczny guziczek służy? Ano do tego, żeby łaskawy kierowca w odpowiednim momencie mógł zniżyć poziom autobusu i ewentualnie otworzyć klapę, która dodatkowo ułatwia wchodzenie i wychodzenie z pojazdu. I tu zaczyna się problem. O ile z niepełnosprawnym nie ma jednak problemu, bo on po prostu nie wyjedzie, jeśli klapa nie będzie otwarta, bo wózek elektryczny silniczka do latania nie ma wbudowanego, o tyle już z wózkiem dziecięcym jest zgoła inaczej, bo ten ma wbudowaną matkę, która może wózek przez trudy życia codziennego pchać. I właśnie o tym będzie dzisiejszy post, obdarzony jakże rozwlekłym wstępem.
Mam nieodparte wrażenie, że ten wbudowany mechanizm sprawia, że kierowcy olewają sprawę udogodnień, wdrożonych między innymi właśnie dla matek z dziećmi, a raczej z wózkami. Zdarza mi się jeździć po Wrocławiu dość często. Może nie tak często, jak wtedy, gdy potomka nie było jeszcze na świecie, ale jednak stosunkowo często, zwłaszcza tą letnią porą. Z oczywistych powodów wybieram raczej autobusy oznaczone magiczną „N” – ką. I tu zaczyna się droga przez mękę. Mogę zrozumieć, że kierowca nie widzi tej chabety, którą potocznie nazywa się wózkiem, na przystanku, kiedy potok ludzi zalewa mu widok. Ok., niech będzie, jakoś do tego autobusu wchodzę, sama bądź z pomocą jakiegoś mile umięśnionego pana. Ale w autobusie już mam uśmiechniętą mordkę, bo przecież jest ON. MAGICZNY GUZICZEK! I już wiem, że nic nie przeszkodzi mi w wygodnym i wielkopańskim wyjściu z tegoż autobusu.
Nieco przed swoim przystankiem wciskam magiczny guziczek, zapala się światełko. Pan kierowca już wie, że trzeba obniżyć autobus. Zatrzymuje się na przystanku, otwiera drzwi, jeszcze przez parę sekund czekam… i nic. Nie ma obniżenia, nie ma uroczystego wyjmowania klapy (no dobra, tego nie oczekuję). Muszę prosić kolejnego umięśnionego pana, żeby mi pomógł. I gotuje się we mnie. Bo jak to tak? Guziczek wciśnięty, wózek przygotowany, pan kierowca poinformowany, a tu dupa. W trakcie swoich podróży JEDEN raz zdarzyło mi się, że kierowca zareagował na magiczny guziczek. Powtórzę: JEDEN RAZ. Na te kilkadziesiąt, kiedy zdarzyło mi się jechać. Dlaczego tak się dzieje? Nie wiem. Może wszystkie inne autobusy tak naprawdę miały zepsuty ten guziczek? Może kierowca ma mnie w dupie? Może jest jeszcze inny powód, o którym nie wiem.
Nie dalej jak wczoraj jechałam w autobusie z niepełnosprawnym. Pan kierowca ładnie autobus obniżył i przybiegł, żeby klapę otworzyć. Potem tenże niepełnosprawny nacisnął guziczek i pan kierowca po raz kolejny przybiegł radosny jak skowronek, żeby mu pomóc. Myślę sobie: dobrze jest. Znaczy, że magiczny guziczek działa, obniżanie działa i mi też obniży. Dojeżdżam do swojego przystanku, więc wciskam guziczek, autobus się zatrzymuje… i kolejny raz nic. Kierowca olewa mnie ciepłym moczem. Tak więc gramolę się z Młodym z pomocą umięśnionego pana, bo krawężnik za nisko i pewnie Młody by wypadł bez pomocy, jakbym go tak przechyliła. WHY???!!!
Również wczoraj zostałam opieprzona i pouczona przez pewnego pana, jak z autobusu wynosi się wózek. Okazało się, że pan jest ekspertem, tyle że w tym wszystkim był jeden problem – kierowca nie obniżył autobusu. Nawet mnie ten pan pouczył, że jestem w dużym mieście, a nie u siebie na wsi i tutaj w autobusach są magiczne guziczki. Powiedziałam mu, że wcisnęłam i zostałam zignorowana przez kierowcę, ale na pana ten argument nie podziałał i nadal udzielał mi światłych rad, jak mam wynosić wózek z autobusu.
Dlaczego kierowcy olewają magiczny guziczek? Dlaczego nie obniżają autobusu, kiedy go naciskam i daję do zrozumienia, że potrzebna mi pomoc? I ostatnie pytanie: dlaczego nie awanturuję się, kiedy tak się dzieje? Na to ostatnie mam odpowiedź: bo nie jestem asertywna. Nie umiem się domagać swoich praw, nie umiem opieprzyć pana kierowcy, że nie obniżył mi autobusu, chociaż od czegoś te guziczki są. Nie umiem być „tą wredną babą”, która się wykłóca. Nie umiem… Może czas się nauczyć…

sobota, 24 lipca 2010

Bieda czy po prostu kradzież?


Ostatnio oglądałam film dokumentalny na temat kradzieży w sklepach. Temat wprawdzie dotyczył Brytyjczyków, myślę jednak, że cała sytuacja nie za bardzo różni się od naszej, polskiej. Wszystko oczywiście pokazane było z perspektywy sprzedawcy / właściciela sklepu, który notuje z tej okazji ogromne straty. Dzisiaj z kolei przeczytałam tę notkę, traktującą o tym samym, ale w polskiej rzeczywistości. I tak się zastanawiam…
Co tymi ludźmi kieruje? Jak bardzo trzeba być zdesperowanym, żeby zacząć kraść – jawnie lub też „tylko” zjadając po kryjomu rzeczy w sklepie (biorę tu pod uwagę tylko tych, którzy faktycznie nie mają pieniędzy na jedzenie, a nie tych, co sobie „podjadają” i nie płacą za papierki)? Jak bardzo głodnym trzeba być? A z drugiej strony – jak tak w ogóle można? Głodny czy nie, jak można okradać drugiego człowieka z jego pracy? Że już nie wspomnę o modnych ciuchach, płytach, filmach, papierosach, alkoholu, etc. Z tych pytań wynikają dwie sprawy. Pierwsza to kradzież z rozpaczy, głodu, zimna, trudnej sytuacji. Druga to kradzież z chęci posiadania czegoś, na coś nas nie stać, ale nie jest nam to niezbędne do życia. I powstaje pytanie – czy te dwa przypadki aż tak bardzo się od siebie różnią? I jedno, i drugie jest kradzieżą. I jedno, i drugie jest naganne i karalne. Jednak zazwyczaj inaczej patrzy się na osobę, która nie ma co jeść i kradnie chleb, a inaczej na kogoś, kto kradnie płyty.
I tutaj mam problem. Z jednej strony ja też inaczej patrzę na taką dwójkę ludzi. Jestem gotowa wybaczyć i usprawiedliwić kogoś, kto z głodu i w desperacji kradnie jedzenie. Złodzieja innych rzeczy wsadzałabym do więzienia bez mrugnięcia okiem. I teraz zastanawiam się, czy to jest słuszne. Oczywiście serce podpowiada, że jak najbardziej, bo z głodu można popełnić wiele głupstw. Jednak kradzież to kradzież, właściciel sklepu wychodzi na tym dokładnie tak samo, czyli marnie. A gdyby tak każdy bezdomny czy głodny zaczął kraść w sklepach, bo jemu więcej się wybacza? Co by się działo? Pewnie sklepy by masowo plajtowały, bo głodnych ludzi ci u nas dostatek. Stąd moje wątpliwości…
Jeśli o mnie chodzi, nie wyobrażam sobie kraść. Chwilowo nie wyobrażam sobie W OGÓLE takiej sytuacji. Nie wiem czy to się kiedyś zmieni, ale piszę o dniu dzisiejszym, a nie o możliwej przyszłości, więc na tym się skupiam. Strach, że ktoś mnie przyłapie, bycie fair wobec sprzedawcy, bycie fair wobec siebie – to czynniki powstrzymujące mnie od kradzieży. Powstaje pytanie – czy gdybym miała pewność, że nikt mnie nie złapie, to czy bym kradła? Nie, bo uaktywniają się dwa pozostałe wątki. Po prostu kradzież to dla mnie coś tak niedopuszczalnego jak morderstwo. Oczywiście mogę sobie wyobrazić sytuację, że muszę kogoś zabić, tak jak wyobrażam sobie sytuację, że muszę kraść, ale teraz mnie to nie dotyczy.
I sama już nie wiem, jak się do tej sytuacji odnieść…

niedziela, 11 lipca 2010

Chrzest.


No i znowu rozgorzał we mnie temat kontrowersyjny, trudny, a to wszystko przez inne blogi. Nie będę tutaj przytaczać linków, bo za dużo tego było, ale ogólnie rzecz biorąc wszystkie te posty dotyczyły chrztu. No i tak pomyślałam, że wypowiem się po raz kolejny, żeby sobie ulżyć.
Młody nie jest chrzczony. Nie będzie chrzczony. Nie będzie chodził na religię, do kościoła, na pielgrzymki. Nie będzie miał nic wspólnego z kościołem, przynajmniej dopóki to my będziemy decydować za niego. Jak będzie dorosły to może sobie nawet księdzem zostać, ale chwilowo za jego wychowanie odpowiedzialni jesteśmy my, a oboje zdecydowaliśmy, że religia nam nie po drodze.
No i czytam w tych wszystkich postach, że ludzie mają wątpliwości, bo jak to tak nie chrzcić dziecka. A co powiedzą sąsiedzi, a co powiedzą rodzice innych dzieci, co powiedzą panie w szkole, w sklepie, na podwórku… A w dupie mam, co powiedzą inni. Ważne jest, co mówię ja, a ja twierdzę, że chrzczenie dziecka dla samej idei jest idiotyzmem.
Po pierwsze, nie za bardzo mam kogo wybrać na rodziców chrzestnych, ale to pewnie jakoś bym przeskoczyła. W końcu mam tam jakąś dalszą i bliższą rodzinę, ktoś by się w końcu nadał. Po drugie, kto by to dziecko uczył, chodził z nim do kościoła? Ja? Wolne żarty. Mój mąż? Nie rozśmieszajcie mnie. Chrzestni? Daleko by byli, a pewnie też by się nie pchali. Jak więc to tak? Ochrzcić dziecko, a potem zostawić to tak bez ciągu dalszego? Już sobie to wyobrażam. Przychodzi małolat do szkoły (chociaż w sumie to już w przedszkolu się zaczyna) i tam ksiądz pyta go o chrzest. Młody odpowiada: „ano tak, jestem ochrzczony”. Ksiądz: „No to powiedz nam chłopczyku „Ojcze nasz”.” Młody na to: „Nie umiem.” Oooo, już widzę, jak byłoby pięknie. Z pewnością obrazka w nagrodę by nie dostał. A tam przecież jest jakaś formułka, że zobowiązuję się wychowywac dziecko w wierze.
Dlaczego więc mam ochrzcić dziecko? Po to, żeby mu dodatkową krzywdę zrobić? Żeby przyszło kiedyś i zapytało „po co? dlaczego?”, skoro żadne z nas nie jest w stanie wychować go w wierze katolickiej… ba, w jakiejkolwiek wierze. Ktoś w takim razie powie: „A może kiedyś przyjdzie i zapyta, dlaczego nie?” To mu wtedy odpowiem. Logicznie, spokojnie wytłumaczę mu, że nie wierzymy, że nie chodzimy do kościoła, ale jeśli tylko będzie chciał, to po osiągnięciu pełnoletności proszę bardzo.
Nie powiem, że nie mieliśmy wątpliwości. Owszem, zastanawialiśmy się, jak to będzie, gdy inne dzieci będą chodzić na religię, pójdą do komunii, a on nie. Mam jednak wrażenie, że to, co robimy, jest słuszne, bo nikogo nie okłamujemy. Nie chrzcimy dziecka dla świętego spokoju, żeby tylko było jak inni. Nie pozbawiamy go niczego, bo przecież można przyjąć wiarę później, świadomie. I tu właśnie doszukuję się największego problemu i mojego negatywnego podejścia do chrztu i religii.
ŚWIADOMOŚĆ. Jaką świadomość ma dziecko, które chrzci się, gdy nie potrafi jeszcze mówić (a nawet jak potrafi, to niewiele)? Ok., wtedy to my nakładamy na siebie obowiązek czuwania nad jego wychowaniem w wierze, więc spoko. Ale w czasie komunii świętej dziecko wybiera już samo. I to jest dla mnie wielka pomyłka. Dziecko ośmioletnie nie potrafi podejmować tak wielkich decyzji, jaką jest świadome wybranie wiary. Idzie jak owieczka, tam gdzie wszyscy. Nie rozumie do końca, o co chodzi i co tak naprawdę się dzieje. No tak, pięknie jest usłyszeć z małych usteczek, że przyjmuje pana Jezusa do swojego serduszka, ale co tak NAPRAWDĘ to dziecko z tego rozumie? Śmiem twierdzić, że nic.
Czy ktoś pamięta swoją komunię? Ja tak. I choć byłam wychowywana w wierze, biegałam na lekcje religii i wierzyłam mocno i ślepo, to sprawy komunii nie potrafiłam pojąć. Owszem, mówiłam te wszystkie piękne formułki, jak ta o przyjęciu do serca pana Jezusa, ale w rzeczywistości myślałam o pięknej sukience, wypasionych prezentach i gościach na przyjęciu. Do spowiedzi poszłam, bo mi kazali. Nie rozumiałam, co ja mogłam zrobić takiego strasznego, że miałabym się z tego spowiadać. W gruncie rzeczy wymyślałam „grzechy”, żeby nie stać tam jak kołek. I jeśli ktoś twierdzi, że on to w wieku 8 lat był nad wyraz rozwinięty i wszystko rozumiał, a do tego czuł wspaniałość tego momentu to proszę wybaczyć, ale jakoś nie za bardzo mam ochotę mu wierzyć. 
Świadomy wybór to ja podjęłam dopiero w kwestii bierzmowania i choć pewnie nie powinnam się do tego przyznawać, bo to szczyt hipokryzji, ale przyjęłam je tylko i wyłącznie dlatego, żeby potem móc kroczyć w białej sukni do ślubu. Nie miałam już wtedy z Bogiem po drodze. Nie powiem, że nie jestem z siebie dumna, tak po prostu wyszło. Natomiast teraz już bardzo świadomie mówię religii nie pod każdą postacią. Nie wzięłam w końcu tego ślubu kościelnego, nie kroczyłam w białej sukni, bo moja hipokryzja osiągnęłaby gigatnyczne rozmiary (rozumiem w wieku 16 lat mieć marzenia i zrobić głupotę, ale to samo w wieku lat 25 zakrawa na śmieszność). Nie chodzę do kościoła, nie zwracam się do ksiądza per „proszę księdza”, a do siostry zakonnej per „proszę siostry”, tak jak oni nie zwracają się do mnie per „pani profesor” czy „pani nauczycielko”. Mówię „proszę pana” i „proszę pani”, a do znajomych księży czy sióstr po imieniu. Nie umiałabym wychować dziecka w wierze, ucząc go klepania modlitw, nie umiałabym chodzić z nim do kościoła, żeby mógł się przez godzinę wynudzić.
I właśnie dlatego nie będę chrzcić dziecka. 

czwartek, 1 lipca 2010

Debata.


Nie, nie będę pisała, kto wygrał, kto był lepszy, kto siedział prosto, a kto trzymał ręce na podołku, ponieważ głowę zaprząta mi o wiele ważniejsza sprawa. Przez cały czas niedzielnej  „debaty” zastanawiałam się, czy to ja nie rozumiem tego słowa (no niby człowiek wykształcony, znaczy wykształciuch, ale nigdy nic nie wiadomo), czy też jednak w TV nie zachodzi debata. W związku z wynikłymi wątpliwościami jako żywo rzuciłam się do komputera sprawdzić w słowniku (papierowego nie mam pod ręką). I oto co następuje…
Debata (także: obrady) – dyskusja o sformalizowanej formie, wymiana poglądów na dany temat, najczęściej w większym gronie osób, np. na zebraniu, posiedzeniu, zgromadzeniu, zjeździe. Dyskusja ta dotyczy wyboru najlepszego rozwiązania omawianego problemu lub sprawy (http://pl.wikipedia.org/wiki/Debata). Poważna i długa dyskusja na ważny temat. (http://sjp.pwn.pl/szukaj/debata). Dyskusja (zwł. publiczna, np. parlamentarna), dysputa, rozprawa, debatowanie, obradowanie, radzenie. Etym. - fr. débat 'jw.' z débattre 'obradować' (http://www.slownik-online.pl/kopalinski/64E6915961953B82412565B70038B163.php).
Jak to się ma do tego, co działo się w niedzielę o 20.00 na kilku kanałach telewizyjnych to ja nigdy nie zgadnę. Panowie ani nie dyskutowali, ani nie wymieniali poglądów, ani nie  obradowali. Kiedy tylko próbowali wejść w jakieś dyskusje, byli natychmiast uciszani i strofowani. Jeśli moja wrodzona inteligencja mnie nie myli to zadawanie pytań i odpowiadanie na nie nazywa się zwyczajowo wywiadem, nawet jeśli takowy dotyczy więcej niż jednej osoby, a każda z tych osób przedstawia zgoła inne poglądy. Dlaczego więc nazywa się to debatą, a nie wywiadem?
Pomyślałam, że może środowa debata będzie bardziej przypominać tę z definicji, ale jak zwykle srogo się zawiodłam. Ta sama formuła, te same słowa, to samo gadanie. Bla bla bla… Oczywiście nie zmieniłam zdania co do tego, na kogo będę głosować, chociaż w tej chwili wybieram już tylko mniejsze zło (żeby nie było wątpliwości, mniejsze zło ma tu postać Komorowskiego). Jednak nie tyle chodzi tu o treśc, ile właśnie o formę. Debata to powinna być debata, a nie odpowiadanie na pytania. Smutne.

niedziela, 13 czerwca 2010

Oszukani.


No i znowu na początek mała prywata :) Dziękuję tym kilku osobom, które postanowiły coś poradzić na moją ostatnią chandrę. Dziękuję za komentarze. Była Was trójka, wobec czego wymienię Was z  "imienia": anulla, Astrid i pisacje. Dziękuję i pozdrawiam. Na razie niczego nie kasuję, z powrotem nabrałam wiatru w swe skromne skrzydła i piszę, piszę, piszę :) A teraz do rzeczy.
Ostatnio widziałam w TV historię ludzi pokrzywdzonych przez dyrektorkę szkoły. Nauczyciele i pracownicy, wierząc, że każdy z nich jest jedyny, pobrali dla pani dyrektor pożyczki. Potem owa pani się na nich wypięła, a pożyczkobiorcy zostali z długami poważnie przekraczającymi ich możliwości finansowe. Przypomniało mi to historię sprzed kilku lat. Sytuacja niemal ta sama, ale tym razem goleni byli parafianie, bo kaski zachciało się księdzu. Chodził po domach (a możliwości miał nieco większe niż pani dyrektor) i namawiał ludzi na branie dla niego kredytów. Oczywiście owieczki wierzyły księdzu, bo jak tu księdzu nie wierzyć???!!! [sic!] Ludzie pobrali kredyty, a księżulo zniknął i zostawił owieczki z długami. Nie wiem, czy pani dyrektor została zainspirowana rzeczonym księdzem czy też sama wpadła na doskonały pomysł wzbogacenia się małym kosztem i nie tym mam zamiar się zająć.
Przeraża mnie natomiast głupota tych ludzi, którzy pobrali kredyty, a teraz płaczą. Lecą do TV zamiast siedzieć w domu i przełykać łzy wstydu. Wprawdzie ludzie twierdzą, że to nie oni muszą się wstydzić tylko te potwory, co ich skrzywdziły (równam tutaj historię dyrektorki i księdza, bo zamierzam pojechać po wszystkich ofiarach po równo), ale chyba oczywiste jest, że trzeba być bardzo dziwnym człowiekiem, żeby aż tak zaufać tym ludziom.
Po pierwsze, kult księdza w naszym kraju. Przecież ksiądz nie może mnie okłamać, skrzywdzić, omotać, zbałamucić. Bo co? Bo jest nadczłowiekiem? Bo w seminarium istnieją specjalne testy na uczciwość i prawdomówność, dlatego właśnie z tych placówek wychodzą ludzie tylko i wyłącznie czyści w sercu i na duszy? Czy może coś mi umknęło? Póki co chyba jednak nic mi nie umknęło i mam wrażenie, że ksiądz taki sam człowiek jak ja czy mój sąsiad. Niektórzy są dobrzy, chcą pomagać i martwią się o swoje owieczki, a inni chcą je golić. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Księdza powinno się traktować jak każdego innego człowieka. Słuchać, szanować, ale ufać mu z rozwagą. Czy gdyby do tych ludzi przyszedł dobrze im znany sąsiad i poprosił o gigantyczną pożyczkę, jemu też tak chętnie pobiegliby do banku? Jakoś wątpię. Dlaczego więc polecieli księdzu?
Z drugiej strony pani dyrektor szkoły. Na wsi. Po kilku innych osobach, jak proboszcz czy komendant straży pożarnej najważniejsza i najbardziej poważana osoba. I ci nauczyciele i pracownicy są podobno straszeni zwolnieniami (oczywiście subtelnie i aluzyjnie). Biorą te pożyczki, bo pani dyrektor ładny dom ma, to ją stać na zapłacenie tych rat. Trochę płaci, całkiem jak ksiądz, po czym płacić przestaje i zostawia ludzi z długami. Nie jej małpy, nie jej cyrk.
No i tu dochodzę do sedna… Jak tak można??? Co ci ludzie myśleli, biorąc pożyczki dla tej dwójki? Co im chodziło po głowie, że podjęli akurat takie decyzje? Nie mogę bliżej odnieść się do sprawy księdza, bo niewiele mam z kościołem wspólnego, ale pracuję w szkole i mam dyrektorkę. Nie prosiła mnie ona nigdy wprawdzie o pożyczkę, ale załóżmy, że kiedyś by to zrobiła pod groźbą zwolnienia. Załóżmy, że pracowałabym wtedy na wsi, gdzie o pracę trudno. Co bym zrobiła? Mogłabym odmówić, ona by mnie zwolniła, ja bym poszła do sądu pracy, ale szantaż trudno udowodnić. Jej słowo przeciwko mojemu. I co? Wystarczyłoby nagrać rozmowę pomiędzy mną a panią dyrektor, jak to subtelnie i aluzyjnie daje mi do zrozumienia, że może mnie zwolnić jeśli nie załatwię jej kasy. Są dyktafony, telefony, mp3-ki, cuda wianki.
Przykro mi, nie rozumiem tych ludzi. Nie rozumiem, dlaczego decydują się na takie kroki. Nie rozumiem, dlaczego ślepo ufają obcym sobie ludziom. Nie rozumiem, co nimi kieruje. Wiem, że jeśli biorę duże kredyty na siebie, to sama jestem sobie winna, że wydałam te pieniądze na siebie i coś z tego mam (nie ważne, czy były mi potrzebne na leczenie czy na własne przyjemności). Natomiast branie pożyczki na kogoś… w grę wchodzi chyba tylko najbliższa rodzina, której ufam, nigdy obcy. A jednak ksiądz czy pani dyrektor to ludzie dla mnie obcy…

piątek, 11 czerwca 2010

Rozwój Młodego.


Na początek krótkie wyjaśnienie dramatu ostatniego posta. Tak, załamałam się. Tak, nie przeszło mi. Tak, nadal jakoś po drodze mi ze skasowaniem tego bloga. Jednak nie, na razie nie. Przywiązałam się. I niech już czytają mnie te trzy osoby, jakoś to przeżyję.
A teraz temat właściwy. Jak każda prawdziwa matka czytuję czasem jakieś mądre gazetki, fora, rozmawiam z innymi matkami. Jak każda dobra matka porównuję swoje dziecko z innymi w jego wieku albo też w  wieku podobnym. Jak każda dobra matka martwię się, że moje dziecko czegoś tam jeszcze nie robi, chociaż ma tyle miesięcy, że powinno… Otóż nie do końca. Faktycznie tak było jeszcze jakiś czas temu. Odpuściłam, bo chyba bym zwariowała. Młody leniwym osobnikiem jest i nie za bardzo chce mu się robić cokolwiek, co „powinien”. Przez to ja do niedawna miałam palpitację przy każdym czytaniu gazet czy wypowiedzi na forum, a Młody w tym czasie śmiał się w głos. Śmiał się, po czym po jakimś czasie wyrównywał do innych dzieci. Wolniej, w swoim własnym tempie, ale wyrównywał. Zazwyczaj przełomy są ogromne. Czyli takie długo, długo nic, a potem nagle szarpnięcie rozwojowe.
Weźmy choćby trzymanie zabawek w rączkach. Do dziś Młody, a ma już 7 miesięcy, nie za bardzo ma ochotę trzymać cokolwiek. Owszem, kiedy podaję mu zabawkę, to bierze ją do rączki, ale nawet na nią nie spojrzy. Trzyma ją potem, ale jakby nieświadomie, z rozpędu. Na zasadzie: „włożyli mi w dłoń to trzymam”. Oczywiście według wszelkich mądrych książek powinien nie tylko trzymać rzeczy w ręku, ale nawet przekładać zabawki z jednej ręki do drugiej. Oczywiście czasami mu się to udaje, ale nie jest to regułą. Raz tak, raz nie. I pewnie kiedyś mu się będzie chciało. Teraz mu się nie chce.
Z drugiej strony mamy „sprężynowanie”. Polega to na tym, że kiedy ustawiamy dziecko w pozycji prawie stojącej to ono zaczyna uginać i prostować nóżki, sprężynując właśnie. Zaczyna się to około 7, 8 miesiąca. No cóż, Młody sprężynował już w 5, a teraz od miesiąca stoi już prosto i nie ma z tym żadnego problemu (oczywiście podtrzymywany, nie mam AŻ TAK genialnego dzieciaka). I oczywiście niektórzy mówią, że to niedobrze dla jego kręgosłupa, że za wcześnie. A co ja mam na to poradzić? Tak się kiedyś zabawił, spodobało mu się i staje przy każdej możliwej okazji. Ostatnio ulubioną zabawą stało się „chodzenie”. Staje na nóżkach, podtrzymywany przeze mnie, i powoli porusza nogami całkiem tak, jakby chodził. Najpierw jedna nóżka, potem druga i faktycznie się przemieszcza. Śmieje się przy tym w głos, ale i skupia na tej czynności, jak na niczym innym. Za wcześnie? Owszem, ale nic na to nie poradzę, Młodemu się podoba. Oczywiście nie robimy tego zbyt często, ale czasem nie mogę się powstrzymać, kiedy chcę zobaczyć tą radość na jego twarzy. 
Oczywiście nadal porównuję go z innymi dziećmi. Akurat tak się zdarzyło, że koleżanka ze studiów również urodziła dziecko trzy tygodnie po mnie, a mieszkamy na tym samym osiedlu to spotykamy się czasem. Jej mały jest bardziej rozwinięty, przyznam to nie bez zazdrości. Bardziej interesuje się otoczeniem, bawi się zabawkami, bierze je w rączki, ogląda, potrząsa. Młody tego nie robi, nie interesuje go to. I nie powiem, zazdroszczę jej, czasami martwię się o Młodego, ale postanowiłam dać mu fory.
To nie tak, że Młody nie rozwija się w ogóle. Po prostu nie tak, jak napisane jest w książkach. Młody nie jest więc książkowym dzieckiem, ale na to chyba nic nie mogę poradzić. Muszę więc odpuścić, dać sobie na luz, pozwolić mu dorastać po swojemu. Jestem pewna, że podgoni, że wszystko będzie tak jak powinno i tylko to się liczy.

czwartek, 3 czerwca 2010

Rozżalona.


Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że mój blog niemal osiągnął pierwszy roczek. Nie będzie tortu, nie będzie fanfar, stu lat tez mu nie odśpiewam. Dlaczego?
Idea była taka, że piszę bloga dla siebie. Taki pamiętnik, który jednak nie zahacza o najbardziej intymne sprawy. Żeby coś z siebie wyrzucić, żeby było lżej. No cóż, nie pierwszy raz się oszukiwałam…
Teraz patrzę na statystyki, czekam na komentarze, które jednak niemal się nie pojawiają albo pojawiają się sporadycznie. Statystyki są niemal żadne. W dniu opublikowania postu jakieś 15, 20 wejść. Żenada. Ja wiem, że nie potrafię się reklamować, że chociaż jestem zapisana i na blipie, i na facebook’u, to jednak nie mam zbyt wielu znajomych, nie poruszam się na tych portalach jak ryba w wodzie. Być może gdybym miała parcie to wyniki byłyby lepsze. Ale nie mam, nie umiem…
Tak, wiem, sama powinnam poprawić nieco swoje wyniki blogowe. Nie mam czasu pisać za często, a i życie nie daje zbyt wielu ciekawych tematów. Nie da się jednak ukryć, że to tylko wymówki. Znam inne blogi, w których posty pojawiają się rzadko, a komentarzy mają od zarypania. Właściciel przynajmniej wie, że ktoś go czyta, ktoś reaguje. A może ten mój blog taki nieciekawy, że nie warto…
W każdym razie wszystko wskazuje na to, że chyba zrezygnuję. Mogłabym pisac posty częściej, ale czy to coś zmieni? Raczej nie. Mam siedem osób, które mój blog obserwuje, z czego jedna z nich to mój mąż, więc się nie liczy, jeden obserwator dodał mnie na zasadzie uprzejmości, a dwie osoby to moi znajomi. Czyli w sumie mam trójkę naprawdę zdeklarowanych „czytaczy”. Coś mi się widzi, że po roku to nieco za mało.
 No i oczywiście dochodzę do sedna sprawy – już nie będę się oszukiwać, wszystko zależy od Was, moi drodzy. Wiem, że wiele wymagam, że większość z czytających ma w nosie mój blog, tyle jest ich w sieci, że zniknięcia mojego nikt nie zauważy. Wiem, że niektórzy wejdą raz i ani razu więcej. Wiem, a jednak na Waszych barkach pozostawiam decyzję czy te zapiski mają jeszcze jakiś sens. Czekam na wynik statystyk. Jeśli chodzi o komentarze to ewentualnie mile widziane będą sugestie w tematach przyszłych postów, zmianie czegoś, poprawienia albo innych pomysłów.

poniedziałek, 31 maja 2010

Miska dziegciu i kropla słodyczy.


Ostatnio jakoś bardziej ruszył mnie fakt, że nic już nie będzie tak jak dawniej. Dziecko szczelnie wypełnia mi czas i właściwie wszystko krąży wokół niego. Nie powiem, że jakoś bardzo mi to przeszkadza, bo przecież wiedziałam, na co się decyduję. Jednak pewien smutek i żal pozostaje, nie ma co ściemniać. I nie o to chodzi, że żałuję, że nie kocham, że wszystko jest be. Nie żałuję, kocham, nie wszystko jest be. Jednak żal pozostaje i nie jest to nic, czego  miałabym się wstydzić. Tak po prostu jest i tyle. Może prawdziwe matki polki uważają, że ich podstawowym obowiązkiem i powinnością jest spłodzić i wychowywać dziecko i tylko do tego są przeznaczone. W takim razie nie jestem matką polką. Jestem matką, która czasami jest zmęczona, zła, zdenerwowana, wrzeszcząca, ukrywająca się przed swoim dzieckiem (całkiem jak Chylińska). Nie jestem z tego dumna, ale też nie spędza mi to snu z powiek. Czasami sobie myślę, że za późno zdecydowałam się na dziecko. Nie pod względem wieku, ale wygody.
Kiedyś mogłam wyjść z domu kiedy tylko i gdzie tylko chciałam. Nieważna była pogoda, ograniczał mnie tylko mój nastrój. Mogłam spotykać się ze znajomymi bez ograniczeń. Mogłam godzinami czytać książki albo oglądać telewizję i nic mnie w tym czasie nie obchodziło. Mogłam się przespać, jeśli byłam zmęczona albo posprzątać, kiedy tylko miałam ochotę i natchnienie. W weekend nie wstawałam przed dziesiątą, bo po co. Od czasu do czasu miałam okazję zrobić sobie małą przyjmność. Jakiś prezent, kawa w drogiej restauracji, popołudnie na mieście, spacer do parku w poszukiwaniu słońca. Nie spieszyłam się, smakowałam życie. Może nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę, ale żyłam niemal w raju. Spokój, relaks, wolny czas.
Teraz jest inaczej. Wszystko podporządkowane jest tej małej istotce, która cały czas domaga się uwagi. Płacze, bo jest głodna, ma mokro, jest jej zimno, gorąco, źle się czuje, bolą ją dziąsła, chce iść na ręce, chce jej się pić… I tak na okrągło. I nie powiem jak inne matki, że Młody mi to wszystko wynagradza, bo tak nie jest. Są chwile, kiedy jestem wściekła, bo Młody płacze, kwęka, stęka, a ja nie wiem o co mu chodzi. Są chwile, kiedy jestem głodna, zmęczona, zła, a Młody akurat wtedy postanawia urządzić koncert. Nieeeeee, jego uśmiech nie przesłania mi świata. Brakuje mi tych beztroskich chwil, kiedy byłam panią swojego czasu, kiedy byłam sama dla siebie. Brakuje mi książek, których w tej chwili nie mogę czytać, bo nie mam kiedy skupić się na ich treści. W ciągu dnia Młody wymaga zbyt wiele uwagi, a wieczorem nie mam już na to siły. Brakuje mi spotkań ze znajomymi, bo Młody akurat nie ma nastroju albo jest za zimno, albo za gorąco, albo wczoraj już był na mieście i się zmęczył, więc dzisiaj nie chcę go ciągać… Brakuje mi spokojnego, nieraz samotnego siedzenia w kawiarni, obserwowania ludzi, czytania gazet, powolnego sączenia kawy. Teraz to wszystko wygląda inaczej.
Wierzę jednak w to, że będzie lepiej. Że Młody podrośnie i razem będziemy czytać książki, oglądać filmy, chodzić do kawiarni… Nie, nie wierzę w to, ja to wiem. Patrzę na ten mały pysiak, na uśmiech, którym mnie obdarza i jestem przekonana, że będzie mądrym i fajnym człowiekiem, z którym będzie miło spędzać czas :). I tyle.

środa, 21 kwietnia 2010

Kult czapeczki.


Nadeszła długo oczekiwana wiosna, a wraz z nią cieplejsze dni. Chociaż może akurat dzisiaj pogoda trochę się popsuła, ale to już mały szczegół. Oczywiście wychodzimy z Młodym na dłuuuuuuuuuuuuuuugie spacery, które trwają najczęściej około pięciu, sześciu godzin. W tym czasie mam okazję obserwować mnóstwo ludzi, którzy również udali się na zbawienne „świeże” powietrze. Moją uwagę przykuwają głównie matki z dziećmi, tymi mniejszymi, i tymi trochę większymi. Konkretnie chodzi o dzieci w gondolach i spacerówkach. Te drugie widać trochę wyraźniej, bo już bardziej odkryte, ale czasem udawało mi się sięgnąć moim sokolim wzrokiem i do gondoli. I jakie z tego wnioski? Nie zazdroszczę tym dzieciom.
Po pierwsze primo rodzice mają maniakalną potrzebę ciepłego ubierania dzieci, bo każdy zefirek może potencjalnie zrobić im wielką krzywdę. Tak więc widzę rodzica, który ma na sobie koszulkę z krótkim rękawem i dziecko, które popychane w wózku ubrane jest w zimową kurtkę, czapkę, szalik i rękawiczki! Dodatkowo oczywiście kocyk. Dzieciak siedzi w tym wózku i wygląda jak śnięta ryba, bo pod spodem z całą pewnością ocieka potem i mdleje z przegrzania, ale co tam, dziecku musi być ciepło. Kolejny przykład. Jakieś 18 stopni w cieniu, więc rodzice z dzieckiem na spacerze. Maluch jesczze popyla w gondoli, więc mały. Zerkam do środka, a tam maluch ubrany w zimowy kombinezon i takąż czapeczkę, dodatkowo przykryty kocem. Czy ci rodzice naprawdę nie maja litości? Mówi się, że w domu powinno być około 19-20 stopni, a na dwór powinno się ubierać dziecko w jedną warstwę więcej niż siebie (wliczając w to koc), ale rodzice widocznie wiedzą lepiej.
Po drugie primo istnieje tak cudowny wynalazek jak czapka. Ostatnio zauważyłam, że producenci czapek mają o wiele bogatszą ofertę dla dzieci niż dla dorosłych. Z czego to wynika? Być może z tego, że wszyscy rodzice czy dziadkowie uparli się, że dziecko MUSI nosić czapkę o każdej porze roku, a najlepiej i przez całą dobę. Tak więc widzę dzieci zimą ubrane w cudne czapki i to jak najbardziej rozumiem. W końcu sama zimą noszę czapkę, coby mi resztek myśli z głowy nie wywiało. Jednak nadchodzi długo wyczekiwana i upragniona wiosna, pogoda się poprawia, czapki z głów… ale dzieci to nie dotyczy. Te biedactwa nadal muszą się męczyć w czapce. Może i nie zimowej, może nieco lżejszej, ale co to za przyjemność chodzić w czapce, kiedy na dworze ciepło. Polecam taką metodę rodzicom. Najpierw samemu ubrać się w to, co zakładamy dziecku, a dopiero potem je krzywdzić.
Ja mogę zrozumieć, że jakieś dziecko często zapada na infekcje uszu i dlatego rodzice się boją i chuchają na swojego malucha. Że słońce na dziecko świeci i może dostać udaru. Że jest silny wiatr, a wózek nie ma budki. Jednak takie przypadki nie dotyczą 100% społeczeństwa, a gdzie nie spojrzę, dzieci ubrane są w czapeczki. Tylko mój Młody śmiga bez czapki, co najwyżej podciągnę mu kaptur od bluzy, a i to najczęściej nie. Tymczasem większość znajomych, a czasem i nieznajomych z przejęciem pyta: „Nie masz dla niego czapeczki?” Ano nie mam. Znaczy mam, spakowaną, gdyby jednak wydarzyło się coś niespodziewanego, na przykład jakaś nieplanowana wichura, tajfun, zabójcze promienie słońca przebijające się przez budkę wózka albo coś podobnego, ale nie będę go katować czapką, której sama nie znoszę. I być może w tym należy upatrywać tak wielkiej nienawiści dzieci do czapek… Gdzie nie spojrzę, już te większe i bardziej świadome maluchy ściągają sobie czapki z głów. Już nie wspomnę o starszych dzieciach, które nałogowo wręcz zdejmują czapkę nawet zimą, gdy tylko mama zniknie z zasięgu wzroku. Nie wiem, może istnieje inny powód, ale skatowanie małego dziecka czapką uważam za powód wielce prawdopodobny.
Ostatnio mój mąż spytał mnie: „A może to ty nie masz racji?” Może. Może moje dziecko jest krzywdzone brakiem czapeczki i zbyt lekkim ubraniem w stosunku do pogody (jedna warstwa więcej ode mnie, tej zasady się trzymam aż do upalnego lata, kiedy to Młody zacznie śmigać w samym body, czego już nie mogę się doczekać :)).  Być może to tamci rodzice maja rację, ubierając dziecko w kombinezony przy 18 stopniach w cieniu i zakładając dziecku nieśmiertelną czapeczkę na spoconą główkę. Może przez to jestem wyrodną matką. Jednak mimo wszystko, na przekór wszystkim rodzicom patrzącym na mnie z potępeniem (oj tak, często mi się takie spojrzenia zdarzają) nie będę dziecka ubierac cieplej ani zakładać mu czapki, dopóki nie zajdzie taka absolutna potrzeba (takowe potrzeby opisałam już w poprzednim akapicie).

niedziela, 28 marca 2010

Powrót nauczycielki.


Nie, nie wracam do pracy… jeszcze. Chciałam tylko przez chwilę poczuć się znowu jak pani nauczycielka i poutyskiwać na swoją biedną dolę. Przeszłą i przyszłą, bo przecież w końcu do pracy powrócę, zostawiając Młodego na pastwę pań ze żłobka, które, jak ufam, dobrze się nim zajmą. Żal mi tylko, że być może przegapię pierwszy krok, które będzie stawiać moje dziecko, ale opiekuńcze i prorodzinne państwo nie umożliwia mi spokojnego wychowywania nowego pokolenia w domowym zaciszu. Ale do rzeczy.
Kilka dni temu we wszystkich wiadomościach trąbili o uczniach, których to szkoła pozwała do sądu, bo dość miała „wybryków” „niesfornych” uczniów. Oczywiście są to uczniowie gimnazjum, a skoro ja też uczę w gimnazjum to ciekawam, jak sobie inni radzą w takich sytuacjach. Postawiono im bodajże ponad sto zarzutów, a teraz oni czują skruchę i kajają się przed wszystkimi możliwymi instytucjami, zwłaszcza telewizją. Co ja na to? Przykro mi, nie wierzę w tą nagłą skruchę. Może i poprawił taki jegomość oceny, może lepiej się zachowuje, ale szczerze wątpię, żeby to było szczere. Po mojemu taki ktoś myśli sobie: „przystopuję trochę to dadzą  mi w końcu spokój. Jakoś skończę tą szkołę i wtedy wszyscy się ode mnie odwalą.”
Być może jest to nieco smutne, że tak właśnie myślę, być może niegodne nauczycielki, która powinna wierzyć w uczniów, ale zbyt wiele już widziałam. Nie powiem, wielu moich uczniów to po prostu zwykłe dzieciaki, które chcą się czegoś nauczyć, przeżyć szkołę i być może dojść do czegoś, o czym marzą. Jednak zawsze znajdą się wyjątki, które się wybijają, bo są z nimi największe problemy. Przykład: za każdym razem, kiedy wzywałam rodziców albo były pogadanki z kuratorem na temat, powiedzmy „Henia”, Henio był nad wyraz spokojnym, wyrażającym skruchę młodym człwiekiem. Kiedy tylko się odwracaliśmy, Henio pokazywał nam języki i po kilku dniach od takiej rozmowy zaczynał wszystko od początku. Skrucha i żal tylko na pokaz.
No i ostatnia rzecz, która w pewnej wypowiedzi pewnego pana wkurzyla mnie najbardziej. Nie pamiętam dokladnych słów, ale chodzi o to, że takich „niesfornych” gimnazjalistów można w ostateczności wyrzucić ze szkoły. Otóż NIE MOŻNA!!! Gdyby było można choćby zawiesić (oczywiście mam na myśli zawieszenie na styl amerykański), byłoby mniej problemów. Wtedy może by i się bali. Tylko że w Polsce każdy ma prawo do edukacji i do końca gimnazjum nie można nikogo wyrzucić. Sytuacja zmienia się w liceum, ale mnie to nie dotyczy i nie będę o tym pisać. Takiego gimnazjalistę można co najwyżej przenieść do innej szkoły (oczywiście tą nową szkołę musi załatwić stara szkoła), ale już widzę te wszystkie placówki, zabijające się o trudnego ucznia. A potem jeden z drugim, słysząc taki komentarz mówi mi „To go wyrzućcie”. Nie da się.
W sumie bardziej od całej chorej sytuacji z trudnymi uczniami wkurzają mnie właśnie takie przekłamania w telewizji czy prasie. To stąd bierze się przekonanie, że nasza praca to bułeczka z masłem, bo przecież skoro tak łatwo jest postąpić z trudnym uczniem, po prostu go wyrzucająć, to dlaczego z tego nie korzystamy? Lubimy się użerać i umartwiać? Jesteśmy jak te żony alkoholików, które wciąż wierzą, że dzięki ich miłości mąż się zmieni i przestanie pić?
No dobra, dość tych łez. Wracam do Młodego.

niedziela, 14 marca 2010

Ja, matka 2.


Ostatnio było miło i optymistycznie. O tym, jak dobrze się ze sobą czuję i jak fajnie być matką, nie zapomninając o sobie. Dzisiaj będzie dołująco. O tym, jak na nowo odkryłam swoje ciało po ciąży. Będzie sporo niezbyt przyjemnych spraw, więc co wrażliwsi powinni się jednak powstrzymać od czytania.
No cóż. Nasłuchałam się cudownych historii, jak to w magiczny sposób stanę się szczupła, jeśli tylko będę karmić piersią. Bullshit. Powinno się karać za takie historyjki z palca wyssane. Odżywiałam się rozsądnie, chociaż niewielu rzeczy sobie odmawiałam, kiedy karmiłam piersią. Po porodzie okazało się, że jestem szczuplejsza niż przed. To znaczy zwały skóry pozostały, mój pępek wyglądał dziwnie, jak jakaś czarna dziura, ale wagowo byłam chudsza. Cóż za cudowne plany miałam! Jak to w trakcie karmienia piersią jeszcze bardziej schudnę, a potem zacznę chodzić na siłownię i zacznę wyglądać jak Kate Moss (i tak niedoczekanie moje, pomijając mały szczegół, że kobieta nie podoba mi się jak cholera).
Tymczasem karmienie piersią skończyło się dość szybko (może dlatego nie schudłam tak, jakbym chciała), a moje ciało wygląda… Nawet nie wiem jak to opisać. Piersi opadające na brzuch, bęben wielki jak u Świętego Mikołaja, waga wróciła do tej sprzed ciąży, zwały tłuszczu nagle i niespodziewanie powróciły. No i te rozstępy! Jednego dnia są jaśniejsze, mniej wyraźne, innego z kolei aż krzyczą do mnie z lustra. Wszystko jest źle. Z całą pewnością jest to moja wina, nie przeczę, ale to nie zmienia faktu, że jestem tym załamana.
Dzisiaj nienawidzę siebie, swojego ciała. Nie umiem i nie lubię o siebie dbać. Oczywiście nie chodzi mi o codzienne mycie, golenie nóg czy  używanie perfum, bo to podstawa. Chodzi tu raczej o wklepywanie tych wszystkich cudownych kremów, na które mnie nie stać, o codzienną gimnastykę, choćby 15 minut dziennie. W zasadzie mam kiedy ćwiczyć, bo moje dziecko o ósmej już smacznie śpi, ale wieczorem jestem za bardzo zmęczona. Rano budzi mnie Młody i nie ma takiej siły, która zmusi mnie do ćwiczeń z samego rana, bo najpierw muszę się umyć. A jak się już umyję to nie chce mi się ćwiczyć i pocić.
Pamiętam jak chodziłam na siłownię, jak świetnie się po tym czułam. Tylko że teraz nie mam czasu na siłownię. Nie mam z kim zostawić Młodego, a ze sobą go przecież nie wezmę. A w domu nie ma szans, nie zbiorę się w sobie i nie zacznę ćwiczyć. To nie w moim stylu. Pozostaje mi nienawiść do swojego ciała, a tym samym do siebie :(

poniedziałek, 22 lutego 2010

Instrukcja obsługi Młodego.


Młody nie jest zanadto skomplikowany w obsłudze, jednak czasami trzeba pamiętać o kilku zasadach i zachowaniu pewnych środków ostrożności. W przeciwnym razie obsługa Młodego grozi dodatkowym praniem albo ogólnym zdenerwowaniem.
Karmienie.
Kaszka z mleczkiem. Oczywiście Młody je na razie samo mleczko, czasem z piersi, czasem z butli. W przypadku piersi trzeba pamiętać, żeby podłożyć pieluchę pod usteczka Młodego, bo jak się aurat nie podkłada to jakimś cudem wszystko mu wylatuje bokiem. Jak się podkłada, wszystko gra, ani kropla mu nie umknie. W przypadku butli należy postępować jak niżej:
  1. Przygotuj pieluchę, butlę z jedzeniem i nieco cierpliwości. Nie zwracaj uwagi na wycia Młodego, nie umrze z głodu w ciągu tych kilku minut. Można też kupić stopery do uszu.
  2. Podłóż pieluchę pod brodę, próbując jednocześnie uniknąć wszędobylskich rąk Młodego.
  3. Podłóż ją ponownie, pamiętając o przytrzymaniu rąk.
  4. Weź butlę w dłoń, siłą wyjmij piąstki Młodego z jego buzi. Jeszcze nie rozumie, że palce mleka nie dają.
  5. Trzymaj mocno butlę, jednocześnie trzymając rączki Młodego w żelaznym uścisku. Kiedy tylko zmiejszysz ucisk, rączki wracają do buzi.
  6. Włóż smoczek do buzi Młodego. Kiedy już to uczynisz, możesz się rozluźnić. Młody złapie smoka i uszczęśliwiony zacznie posiłek.
Przewijanie.
Z powodu posiadania pieluch jednorazowych przewijanie jest dziecinnie proste. Należy pamiętać tylko o jednym – przygotowaniu absolutnie wszystkiego. Kiedy nie masz szegoś pod ręką i idziesz 2 metry, żeby to zabrać z półki, niemal pewne jest, że w tym ułamku sekundy Młody poczuje nieziemskie parcie na pęcherz i postanowi się rozluźnić, co skutkuje zasikaniem wszystkiego wokół. Nie tylko własnego ubranka, łóżka, na którym jest przebierany, ale prawdopodobnie również podłogi i przemykającego właśnie boczkiem kota. Jak już do niego podejdziesz są duże szanse, że dostaniesz ostatnim wysiłkiem sika na swoją bluzkę.
Zabawa.
Tutaj nie ma zbyt wielkich możliwości, Młody jest niezbyt aktywny i spokojny w obejściu, ale i tu czają się pułapki. Nie wykonuj zbyt gwałtownych ruchów, bo Młody się zdenerwuje przez niemożność śledzenia tychże. Nie postępuj z nim zbyt niedelikatnie, bo prawdopodobieństwo powstania mokrej, białej plamy na twojej klatce piersiowej wzrasta. Zmieniaj zabawę co około 3 minuty, bo Młody szybko się nudzi. Musisz mieć przygotowanych przynajmniej 100000000000000 różnych zabaw (gimnastyka, mówienie wierszyków, śpiewanie, głupie miny, czytanie, etc.). Czasami można jedną aktywność powtórzyć kilka razy, ale jak Młody się kapnie to po tobie, zaprzestanie wycia maleją do zera. W ostateczności zadziała karuzela albo grzechotka, ale też na krótko. Noszenie na rękach to jedyna metoda na uspokojenie histerii Młodego, ale skutkuje protestami ze strony kręgosłupa po kilku minutach. W razie poważnej histerii wsadzić do łóżeczka i kołysać, jest szansa, że zmęczony zaśnie.
Wizyty gości.
Młody jest spokojny, jakby chciał się pochwalić, jaki to on grzeczniusi. Ale uważaj, tylko do momentu, kiedy może gości śledzić na twoich rękach czy kolanach, można ewentualnie Mlodego gościom przekazać. W momencie położenia go do łóżeczka, protest narasta i jest nie do opanowania.
Wizyta u lekarza.
Lenistwo to klucz do zachowania Młodego u lekarza. W domu harcuje, szaleje, wykonuje salta, u lekarza zaś leży jak kłoda. Nie podnosi główki, zaciska piąstki, nie gaworzy i ogólnie mało się rusza. Skutek – pani doktor jest zaniepokojona. Nie pomagają tłumaczenia, że Młody to wszystko robi. Pani doktor jest zaniepokojona. W związku z tym wysyła Młodego do pięćdziesięciu kolejnych lekarzy, bo może coś jest na rzeczy. Przy wizytach u specjalistów Młody wykazuje doskonały instynkt przetrwania i robi dokładnie to, czego się od niego oczekuje. Powoduje to dziwne spojrzenia specjalisty i nazywanie rodzica w myślach panikarzem. Po powrocie do rodzinnej pani doktor ze stosem papierków, że z Młodym wszystko dobrze przez chwilę jest spokój, mimo że Młody nadal leży jak kłoda, ale po miesiącu cała szopka zaczyna się od nowa.
W skrócie to wszystko, co trzeba wiedzieć na temat obsługi Młodego. Problem w tym, że wszystko zmienia się niemal z dnia na dzień. Aneksy w przygotowaniu, dostępne wkrótce.