środa, 27 października 2010

Tragedia zdrowotna.


No i co ja mogę poradzić na to, że nic mi się  nie chce? W sobotę okazało się, że Młody ma mały katar. No cóż, katar nam niestraszny. W poniedziałek okazało się, że mama też złapała katar. I to jaki… Ale mama to nie problem. W nocy z poniedziałku na wtorek praktycznie nie spaliśmy, bo Młodemu do kataru przyplątał się kaszel. I to taki, który za nic nie pozwala spać. Nawet kiedy przestał kaszleć, Młody bał się zasnąć. We wtorek poszliśmy więc do pani doktor. Pani doktor nie stwierdziła niczego bardziej podejrzanego od kataru, ale do żłobka iść nie pozwoliła. Dlatego właśnie siedzimy sobie w domu, a ja z jakichś bliżej nieokreślonych powodów wcale się z tego nie cieszę.
Nie martwiłabym się tym wcale, gdybym była zdrowa. Ale nie jestem. Dlatego właśnie brykający Młody nie jest mi aktualnie na rękę. Byłoby lepiej, gdyby chodził sobie do żłobka i tam panie by się nim zajmowały jak należy. Ja tymczasem ledwo sama oddycham, a na dodatek mam świadomość, że zionę na potomka kolejnymi bakteriami, kiedy tylko się do niego zbliżam. A zbliżam się często, bo przeziębiony Młody jest bardzo upierdliwy, jeśli chodzi o noszenie go na rękach. Nie jest to sytuacja zbyt komfortowa.
Zauważyłam również dość ciekawą zależność. Otóż kiedy mam nos tak całkiem zatkany jak wczoraj, nie czuję również smaku. Wszystko co jadłam odznaczało się brakiem jakiegokolwiek aromatu, a tym samym smaku. Nie wiem, czy kubki smakowe przestają działać wraz z nosem??? Jem sobie na przykład taki makaron z sosem śmietanowo-ziołowym i myślę sobie, że równie dobrze mogłabym konsumować właśnie jakiś śmierdzący przysmak z jakiegoś dziwnego kraju. Żadnej różnicy. Ta sama sytuacja z płatkami z mlekiem. NIC. Dzisiaj na szczęście jest lepiej i już cieszę się na cudownie pachnące spaghetti. Zrobię takie, żeby nawet mój upośledzony nos zdołał się nacieszyć :)
W domu natomiast panuje cudowny bałaganik. No nieeee, nie ma chlewu, tylko malutki rozgardiasz. Nie mam siły złapać się za odkurzacz, nawet jeśli czeka mnie sprzątanie tylko jednego pokoju, kuchni i łazienki. Stanowczo za dużo tego. Wystarczy chwilowo, że zmywam, bo mamy za mało naczyń, żeby się zapuścić. No i oczywiście zmywarki nadal ani widu, ani słychu. Kurczę, na nowym mieszkaniu nie dam się zrobić w wała i wyszarpię tą zmywarkę kosztem czegokolwiek.
A co do nowego mieszkania… Oczywiście chwilowo jest to palcem na wodzie pisane, ale gdzieś tam, kiedyś tam przymierzamy się do kupna dwópokojówki. I żeby nie było, jeśli ktoś myśli, że dostaniemy wspaniały kredyt i kupimy sobie penthouse z tej mojej pożal się boże pensji to grubo się myli. Nasze ambicje nie sięgają dalej niż TBS (jeśli ktoś nie wie co to jest to niech się dowie na własną rękę, nie chce mi się tu tłumaczyć). A to i tak tylko dlatego, że mama sprzedaje swoje mieszkanie w świętym mieście.
Ostatnio usłyszałam, że mama bardzo się dla mnie poświęca. To fakt, nie przeczę. Jednak jest dorosła i decyduje o tym sama. Postanowiła się przeprowadzić, bo wnuczek jest dla niej ważniejszy niż jakiekolwiek znajomości czy mieszkanie. Nie twierdzę, że przyszło to łatwo, przynajmniej nie mnie. Tyle że mama sama się na to zdecydowała, pierwsza zaczęła rozmowę i podjęła decyzję. Nie przeczę, że jest mi to na rękę, bo w przeciwnym razie o dwóch pokojach to ja co najwyżej mogłabym sobie pomarzyć w baaaaaaaaaardzo śmiałych marzeniach, ale mamy nie naciskałam i nie naciskam. 
Kurczę, strasznie dużo tematów poruszyłam jednym postem… Podźgałam, podźgałam i zostawiłam. Kiedyś same się rozwiną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz