niedziela, 19 września 2010

A ja chudnę i chudnę...


… parafrazując słowa znanej niegdyś piosenki (czy ktoś ją jeszcze pamięta). Przymusowa dieta przynosi oczekiwane rezultaty. Jednak nie oszukujmy się – jedzenie tylko gotowanych rzeczy szczerze mi ten spadek wagi obrzydza. Oczywiście gotowane nie jest takie złe, ale jedzenie tego cały czas jednak doprowadza mnie do czarnej rozpaczy. Wczoraj jednak spróbowałam kotleta mielonego. Kurczę, udało się, nie bolało. Po dwóch tygodniach brania piguł i katowania się dietą smażone mięso nie sprawiło, że miałam ochotę wyciąć sobie wszystkie wnętrzności. Oczywiście był to tylko wyjątek, dzisiaj grzecznie wracam do gotowania. Jednak od czasu do czasu pozwolę sobie zgrzeszyć.
Poza tym w domu szpital. Młodemu od jakiegoś czasu wisiał pod nosem glut, ale żadnych innych objawów przeziębienia nie posiadał. Niestety w piątek jego genialna mamusia przywlokła przeziębienie ze szkoły. Młody podłapał natychmiast. Zaczęło się budzenie w nocy, zatkany nos i ogólnie marne samopoczucie. W zupełności go rozumiem, bo dzielę z nim niedolę. W poniedziałek czeka nas pewnie podwójna wizyta u lekarza i, jak znam życie, jakieś zwolnienie. Szkoda mi Młodego, gdy tak sapie, bo nosek ma zatkany, gdy ciężko mu jeść, bo musi jednocześnie ssać butlę i oddychać ustami. No ale cóż, takie życie, pewnie jeszcze nie raz przyniosę jakieś gówno od zasmarkanych szkolnych dzieciaków.
Oczywistym jest, że ze względu na swoje uporczywe kichanie i katar wylatujący mi z nosa litrami nie mogę zabrać się do sprzątania, zaplanowanego na ten weekend. Tak wiele miałam zrobić… A tak na serio, to naprawdę miałam zamiar posprzątać, ale mam taki wspaniały nastrój, że ledwo mam siłę sprzątać te góry chusteczek, piętrzące się w każdym zakamarku mieszkania.
Co do żłobka…Młodemu służy, uczy się nowych rzeczy, chętnie tam zostaje, w ogóle nie przejmuje się brakiem mamy. Nie raz zdarza się, że przychodzę po niego, a Młody koncertowo mnie ignoruje. Tam ma zabawki, których nie ma w domu (bo te w domu ewidentnie mu się znudziły), tam ma inne dzieci, z którymi może sobie po swojemu pogadać, a co najważniejsze – tam może sobie chodzić do woli, bo ma pchacza. W domu nie ma na to miejsca, gabaryty mieszkaniowe nie te, a w żłobku nadrabia.
I kolejna wielka wiadomość – babcia się przeprowadza. Wiele było o tym rozmów już jak byłam w ciąży, ale na rozmowach się kończyło. Moja wizyta w szpitalu i potrzeba natychmiastowego przyjazdu, żeby zająć się wnukiem jakoś całą procedurę przyspieszyły. W efekcie do końca roku babcia będzie z nami w jednym mieście… albo przynajmniej w pobliskim (zależy co znajdziemy, bo kwota kasy na wynajem nie powala). Z jednej strony oczywiście się cieszę. Zniknie problem zastanawiania się, co zrobić z Młodym, kiedy na przykład chcę zrobić zakupy, a on jest chory (jak choćby teraz), co zrobić z nim, kiedy muszę iść do szpitala albo chociaż do lekarza (jak choćby kilka tygodni temu) i co z nim zrobić w wielu innych sytuacjach. Po prostu podrzuci się go babci :). Z drugiej strony bliskość mamy może stać się problemem, jeśli się sobą zmęczymy. Oczywiście można spokojnie powiedzieć, że nie życzymy sobie wtrącania się w nie swoje sprawy, ale może to po jakimś czasie doprowadzić do pewnych zgrzytów. Ok., nie przewidujmy, nie zakładajmy najgorszego, w niczym nam to nie pomoże i sytuacji nie zmieni.
Tak właśnie wygląda stan na dzień dzisiejszy. Jutro może być już zupełnie inaczej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz