czwartek, 16 kwietnia 2015

Urzędnik.


Ostatnio na szkoleniu koleżanka powiedziała, co demotywuje ją najbardziej w kwestii wykonywania naszego zawodu. Bo to nie tak, że tylko uczniowie są demotywowani, że tylko oni mają dość, a my sobie siedzimy jak pączki w maśle. I okazało się, że ja się z nią calkowicie zgadzam. Tą demotywacją są papiery. My już właściwie nie mamy czasu uczyć. Staliśmy się urzędnikami, którzy zamiast przygotowywać się do lekcji i wkładać w to 90 procent mojego czasu, przez te rzeczone 90% wypełniają i tworzą papiery. Mówi się, że lekarze stali się urzędnikami i właściwie tylko wypisują papierki zamiast realnie leczyć, ale nikt nie zauważa, że z nauczycielami stało się to samo.
Diagnozy i ich analizy, potwierdzenie otrzymania zagrożeń, protokoły z zebrań, dokumentowanie każdego wydarzenia z życia szkoły, analiza egzaminu, analiza tego i owego, sprawozdanie z tego czy owego, wypełnianie dzienników, arkuszy, pisanie planu pracy, potwierdzenie realizacji planu pracy i czego to sobie nie wyobrazicie. Nauczyciel oficjalnie stał się urzędnikiem. Na pisaniu papierków schodzi mi większa część czasu mojej pracy (i nie, nie jest to 18, a właśnie dobrze ponad 40h tygodniowo), a i tak tonę w nich po sam czubek głowy. Tam gdzie skończę jeden okazuje się, że już trzeba pisać kilka kolejnych. Przestaję ogarniać rzeczywistość.
I po co to? Po to, żeby jeden z drugim z kuratorium miał co sobie poczytać zamiast dać mi robić swoje? Weźmy choćby diagnozy i ich analizę. Robimy diagnozy, bo tak trzeba. Potem kilka godzin zabiera nam ich analiza, bo trzeba naprodukować tabelek, wykresów, żeby ładnie i profesjonalnie wyglądało. Na końcu wnioski, które wynikają z tych wykresów i tabelek. Jaki jest tego skutek? Jak dla mnie kilka godzin wyjętych z życiorysu. Bo wszystko to, co produkuję w te kilka godzin mogłabym powiedzieć w kilka minut nawet bez produkowania tej diagnozy. Dlaczego? BO JA TE DZIECI UCZĘ. Widzę, jak im idzie, co umieją, a czego nie i zupełnie nie potrzeba mi do tego kolejnego papierka. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby moje obserwacje powiedziały coś innego niż te diagnozy i ich analiza.
Dygresja: jest diagnoza na wejściu i tą jedyną uważam za uzasadnioną, bo dzieciaków jeszcze nie znam, ale potrzebna mi ona li i tylko w celu określenia poziomu i tak powinna być traktowana, a nie jak coś, co trzeba koniecznie rozłożyć na czynniki pierwsze (bo i po co).
Weźmy inny przykład - wydarzenia w szkole. Coś planujemy, coś robimy, coś kończymy, wyciągamy wnioski i albo robimy to ponownie, albo nie. Z każdego z tych etapów musimy wyprodukować papierek, bo a nuż przyjdzie ktoś z kuratorium i zobaczy, że skoro nie mamy papierków to znaczy, że nic nie robimy. Zgroza! Dlatego odechciewa się robić cokolwiek, bo zamiast zajmować się pracą, siedzę nad karteluszkami.
Nie twierdzę, że wszystkie papiery są złe i niepotrzebne. Sama lubię mieć wszystko jasno i na papierze, ale to są papiery robocze, które krążą gdzieś między nami i na tym ich rola się kończy. Nie musimy wtłaczać ich w jakieś ramy, tabelki, wykresy. Niestety, dopóki papierologia będzie się mnożyć, dopóty ta praca będzie katorgą. Bo śmiem twierdzić, że o wiele gorsza od najgorszego ucznia jest ta biurokracja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz