środa, 8 lipca 2009

Szkoły czas...

Ponieważ wiele studentów dzwoniących do radia ma ciągle jakieś egzaminy w tej sesji, na wspomnienia mi się zebrało... Nie tylko o studiach, ale w ogóle o szkole.
Pamiętam nie tak znowu wiele rzeczy. Przyzwyczajona byłam od początku do przychylności nauczycieli, bo byłam taką malutką kujonką. Nie powiem, że naprawdę bardzo kułam, ale w szkole było mi jakoś łatwo. Polonistka piała, że mam talent, z angielskiego miałam lekcje dodatkowe i połowie klasy pisałam prace, reszta przedmiotów jakoś szła. Biologia to był koszmar, ale jakoś nauczyciele nie byli źli, dało się wytrzymać. 
Nie było sprawdzianu szóstoklasisty, bo było 8 klas (taaaak, takie czasy... :)). Za to potem czekał mnie egzamin wstępny do liceum o profilu z rozszerzonym językiem angielskim. Jeśli chodzi o sam profil to raczej śmieszny był. Ani nie było więcej lekcji, ani poziom nie był lepszy. Nadal pisałam innym prace, nadal miałam lekcje prywatne (dziękować mojej mamie bardzo). No ale takie były czasy, że profil był tylko z nazwy. 
W liceum nie było już tak słodko. Na moim nieróbstwie poznała się pani z biologii i pan z geografii. Francuskiego pojąć nie mogłam za żadne pieniądze (też korepetycje). Fizyka też mi nie szła. Polskiego zaczęłam nienawidzić z całej duszy z powodu nauczycielki, której perfidia przechodziła wszystko, co w szkole zdarzało mi się widzieć (moja nienawiść nie zahaczyła o książki, na szczęście). W sumie jednak wredna nauczycielka przez cały okres to nie tak źle.
Wychowawczynie zarówno z podstawówki, jak i z liceum wspominam bardzo dobrze. Miały z nami sporo roboty, ale tak to już bywa. 
Na studiach się zaczęło. W sumie przyzwyczajeni do ciągłego gnojenia, a to przez nauczycieli, a to przez panie sekretarki, wpadliśmy znowu w ten cudowny system. Pani z dziekanatu uważała się za Boga, wykładowcy za Chrystusów, cierpiących za miliony, pracując z tak niesforną młodzieżą. Najgorsi zawsze byli magistrzy albo ledwo zdobyczni doktorzy. Rany, jak oni dawali popalić...
Jednak trzy pierwsze lata wspominam bardzo dobrze. Wykładowcy nie byli tacy źli, w większości stara kadra. Znajomych było mnóstwo. Imprezowiczką nigdy nie byłam, więc ta część studiów mi umknęła, ale wcale tego nie żałuję. Pamiętam, że na pierwszym roku w każdą środę chodziłam  z koleżanką do kina. Jeju, co to były za środy. Potrafiłyśmy iść na dwa albo trzy seanse (skąd ta kasa???). Dzisiaj sobie tego nie wyobrażam z dwóch powodów-wieczny brak kasy i równie wieczny brak w repertuarze. Nie wiem, dlaczego wtedy jakoś filmy były, i to co tydzień.
Wykładowcy, znajomi, egzaminy (większość zawalonych w pierwszym terminie, ratowałam się poprawkami), pani z dziekanatu... Pamiętam to wszystko. Pamiętam... no, może bez imion. Pamiętam kolegę, z którym uwielbiałam chodzić na obiady i na piwo. Pamiętam znajomych, z którymi regularnie się spotykaliśmy po zajęciach. Pamiętam wiele miłych rzeczy, pommimo występowania tych gorszych. Z częścią tych ludzi utrzymuję kontakt do dziś, co mnie czasmai zdumiewa.
Potem był licencjat i droga przez mękę. Trzy lata przerwy. Dorosłam.
I na koniec odbiły się na mnie te udane lata. Pani promotor trafiła mi się przeokropna. Ileż ona miała wiedzy (raczej pseudo), jakie mniemanie o sobie... Lepiej nie mówić. Uprzykrzała nam życie przez całe pozostałe dwa lata. Ponieważ nie dałam się już tak gnoić, jak niegdyś, miałam gorzej...Najsmutniejsze jednak było to, że każdy z nas miał już jakieś własne życie. Wspólne spotkania należały do rzadkości, a znajomą z tamtych czasów zachowałam jedną. Wszystko się popaprało. Dzisiaj wolę myślą do tego okresu nie wracać, a to smutne jest :(
Tyle czasu, tyle lat... To uświadamia mi, że się starzeję. Nie potrzeba mi jeszcze laski czy innych pomocy, ale tamte lata minęły. Kurczę, ale mnie wspomnienia siekły...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz