poniedziałek, 5 października 2009

Żale nauczycielki.


Czasami zastanawiam się, czy dobrze wybrałam zawód. Chyba czasami każdy zadaje sobie takie pytanie i nie zawsze znajduje na nie odpowiedź. Ja właściwie znajduję, bo zawsze po takich przemyśleniach wzdycham sobie pod nosem i idę dalej. Jednak takie przemyślenia pod tytułem „i co ja robię tu?” zdarzają mi się w złych chwilach. Najczęściej oczywiście wynika to z zachowania uczniów albo nawału pracy papierkowej, ale czasami przychodzi tak samo z siebie.
Dzisiaj miałam krótka rozmowę z panią dyrektor na temat zupełnie niezwiązany z przemyśleniami, ale pojawił się też wątek wymagań wobec uczniów. Otóż teraz kładzie się nacisk na „komunikację” językową. Co to oznacza? Można mówić byle jak, byle tylko ktoś, kto ma dobrą wolę, mógł to zrozumieć. Obniża się wymagania, bo wszystko jest dla uczniów za trudne. W związku z tym uczniowie uczą się jeszcze mniej, bo im się mniej chce. Efektem tego jest kolejne obniżenie wymagań, „bo uczniowie nie potrafią, bo za trudne”. I tak w kółko to samo…
I tak zaczynam się zastanawiać, po co to??!! Po co w ogóle uczyć, skoro zamiast wymagać rzetelnej wiedzy, mam „starać się” zrozumieć co uczeń miał na myśli i jak się domyślę to wystarczy. W związku z tym czytam potem kwiatki w sprawdzianach „Me names is Patryk” albo „fiveeti sewen” (powinno być „my name is Patryk” i „fifty-seven”). I co, mam to zaliczyć? Bo intencja jest zrozumiała bez wątpienia, przynajmniej dla mnie. Tylko właściwie dlaczego mam kogoś skazywać na rozszyfrowywanie złotych myśli ucznia, skoro jego obowiązkiem jest się tego nauczyć i nie robić byków. Ja wiem, że można nie mieć serca do języków, że można ich nie rozumieć, ale jednak słówek trzeba wykuć się na pamięć i nie ma tu większej filozofii.
Pamiętam, jak w szkole pani nie chciała mi postawić szóstki, bo napisałam zdanie POPRAWNIE, ale nie tak, jak ona chciała. Kłóciłam się o tą popapraną szóstkę, jak o nic innego w moim życiu, bo chciałam iść na filologię angielską. Wykłóciłam w końcu, ale wiele mnie to kosztowało. Przypominam jednak, że ja to zdanie napisałam bez błędu, spójnie i logicznie. Nie było wtedy mowy o „komunikacji”, bo komunikacja to była poprawność i bezproblemowe zrozumienie interlokutora. Nie było mowy o tym, żeby nauczyciel musiał domyślać się, co uczeń ma na myśli i jak zgadnie, to mu postawi dobrą ocenę. Trzeba było UMIEĆ. No i człowiek uczył się i musiał umieć. Jeden lepiej, drugi gorzej, tak bywa na każdym przedmiocie (ja byłam tępa z bilogii, ale podstaw nauczyć się musiałam, choćby na pamięć). Jednak na pewno żaden nauczyciel nie musiał domyślać się, co mam na myśli, bo jak robiłam błędy i gadałam bzdury to dostawałam banię i nie ma przebacz…
Podobne podejście mam do „zaliczeń” egzaminu gimnazjalnego czy matury. Pomijam już słynną amnestię dla maturzystów, którą zafundował nam minister Giertych, bo to już przeszłość i legenda. Mówię tylko i wyłącznie o tych nieszczęsnych 30%. No cóż, będę bezwzględna i być może niesprawiedliwa, ale uważam, że nawet małpa napisałaby na te 30%. Kilka pytań testowych, kilka trafień i po sprawie, taki człowiek ma maturę! Nie wiem, ile trzeba było mieć procent, kiedy ja zdawałam maturę, bo inaczej się wtedy oceniało, ale nie było szans na ściemnianie. Pisało się pracę i trzeba było wiedzieć, o czym się pisze. Potem studia, gdzie co bardziej sympatyczni wykładowcy dawali zaliczenie przy 60 procentach, ale byli i tacy, co cenili się na 75% (a to tylko minimalna ocena). Licencjat można było zaliczyć od 60%. Nie ma mowy, żeby ktoś z 30% się przedostał przez sito.
Dlatego właśnie tak bardzo teraz razi mnie i denerwuje wszystko, co wiąże się z „obniżeniem wymagań”, naciskiem na „komunikację” i inne bzdury. Uczniowie się nie uczą, a my tylko im w tym pomagamy. Kurczę, tak mnie szlag trafił, że nie mogę dalej pisać :(.

7 komentarzy:

  1. Tak też jest w podstawówce...niestety:(((( Ale ja nie idę, tak jak Ty na łatwiznę. Nie ma zmiłuj się. Ale i tak nie da się do końca opanować "niecutwa" i "olewajstwa". Bo od nas niewiele zależy.Możemy "wyjść i stanąć obok", a jak uczeń się uprze nie da rady nic zrobić. Lekcja trwa 45 minut tylko.Będę zawsze powtarzała, że lepiej było, gdy nauka trwała 8 lat w podstwówce. Gimnazjum to niewypał Giertycha, czy kogoś tam...
    Pozdrawiam i życzę dużo cierpliwości. Bo inaczej się nie da. Inna

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze to rozumiem. Kiedyś program był znacznie bardzie wymagający - sama dobrze pamiętam, jak czytali nam te wszystkie "musisz", aby zdać.
    Zawsze miałam wrażenie, że nie jestem w stanie wyrobić się choćby na 2. A teraz? Niestety są to bardzo przykre obserwacje. Trzymaj się i za takie „fiveeti sewen” stawiaj pały!

    Inna: Bloggingskylark nie idzie na łatwiznę, wręcz przeciwnie. Rażą ją działania, które doprowadzają do tak kuriozalnych sytuacji. Radzę dokładniej czytać tekst.

    OdpowiedzUsuń
  3. Inna: Nie idę na łatwiznę i od uczniów wymagam, ale pod koniec roku sytuacja zawsze jest taka sama, a mianowicie nie zdawałoby 80% klas, gdybym chciała się upierać. I naciski dyrektorki, żeby wymagać tylko "minimum" (jak ja to kocham!). Przy czym minimum to musiałaby chyba być odmiana czasownika "być" w 3 klasie, bo na nic innego ich nie stać. Oczywiście nie piszę o WSZYSTKICH uczniach, zdarzają się i perełki, ale niestety więcej jest tych nierobów. I tak uważam, że to wina edukacji. Nie nauczycieli, ale ministerstwa, które usilnie "obniża wymagania".
    Co do powstania gimnazjum, to był chory pomysł i ktoś powinien za to zawisnąć, ale oczywiście w naszym wspaniałym kraju wszystko jest super...

    OdpowiedzUsuń
  4. Rany ale się porobiło:(((( Nie to miałam na myśli pisząc o łatwiźnie. Pisałam, że JA tak jak TY nie idę na łatwiznę w szkole. Wymagam i nie ma "zmiłuj się". Nie będę pisać "Planów naprawczych" tylko dlatego, że nieukom nic się nie chce. Wola siedzieć przed komputerem, niż odrobić lekcje. Jeśli nie opanują podstaw języka polskiego, to jak mają cokolwiek umieć z angielskiego? Przepraszam, ale zabrakło przecinka w mojej wypowiedzi i cały kontekst się zmienił. Jeszcze raz przepraszam. Inna

    OdpowiedzUsuń
  5. Zawód dobrze wybrałaś, tylko niektórzy ludzie potrafią każdego wpędzić w dołki...

    Absolutnie nie masz zgadywać. Albo jest dobrze napisane/powiedziane i wtedy dobra ocena - albo ocena obniżona zgodnie z wiedzą ucznia. Nie nauczył się - trudno, musi się nauczyć i poprawić następnym razem.

    Nawiasem w niektórych szkołach jak w jednej w moim mieście wymaga się tylko pisania - w 6-tej klasie szk. podst, ale mówienia wcale. I co o tym powiesz?? Wg mnie to granie w kulki...
    Pozdrawiam cieplutko
    :*

    OdpowiedzUsuń
  6. No cóż, Pluszaczku, niestety troszkę to rozumiem :( Przykre to, ale prawdziwe, a wynika zwyczajnie z braku czasu. W ciągu 45 minut, mając w klasie choćby nawet 10 uczniów, mamy nauczyć ich pisania, czytania, mówienia i słuchania według norm ministerstwa. I nikt nie zauważy łaskawie, że to po prostu NIEMOŻLIWE. Nierealne, abstrakcyjne, niewykonalne... Dlatego nauczyciel musi coś wybrać, a że sprawdziany są pisemne to uczą pisać.
    Ja wiem, że to głupie i żałosne, ale mówić można nauczyć się oglądając filmy czy słuchając piosenek i na tym właśnie nauczyciele bazują, a uczniowie coraz częściej dowodzą mi, że ci nauczyciele mają rację.
    Osobiście staram się uczyć wszystkiego po trochu, ale czy mi to wychodzi...? Szczerze... średnio :(

    OdpowiedzUsuń
  7. hehe, u mnie na studiach, na jednym z przedmiotów były punkty ujemne, że nawet strzelać się nie opłacało, lepiej było nie napisać nic.

    żenująca jest sytuacja, o której piszesz. z jednej strony wymagają od was wyników, żeby uczniowie zdawali, więc trzeba obniżać poziom, a z drugiej strony potem skargi, ze uczniowie się na lekcjach nudzą...
    nie byłoby jakimś rozwiązaniem utworzenie dwóch klas? jedna dla zaawansowanych, druga podstawowa? wtedy ocenianie i wymagania byłyby adekwatne...

    ps. fajnie piszesz, przyjemnie się czyta. przeczytałam całość, gdzieniegdzie pozostawiłam komentarze :)

    OdpowiedzUsuń