niedziela, 20 grudnia 2009

Szpitalna rzeczywistość.


Ostatnio przez dwa tygodnie byłam  w szpitalu. Ze mną wszystko było w porządku, to mój młody miał zapalenie płuc. Faktem jest jednak, że leżałam sobie w sali chorych i korzystałam ze wszystkich szpitalnych przywilejów. A przywilejów było wiele, oj wiele. Przede wszystkim mogłam jeść posiłki i po nich nie zmywać, nie musiałam sprzatać, właściwie tylko sobie leżałam, chodziłam karmić syna… i tyle. Pobyt w Hiltonie musi być bardziej męczący niż mój pobyt w szpitalu. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie…
Sprzątanie. Bardzo skromna wersja. Żadnych detergentów, żadnych tego typu dziwactw. No może w wodzie do mycia podłóg coś było, jednak w ilościach bardzo skromnych. Oczywiście mycie podłóg również w wersji skromnej, czyli byle jakie przejechanie wykładziny PCV, tak mniej więcej co kilka metrów. Pod łóżkami walał się brud, ale przecież nikomu nie przeszkadzał. Od czasu do czasu (czyli przed poniedziałkowym obchodem) wparowywała pani pielęgniarka i grzmiącym głosem nakazywała nam sprzątnie pod łóżkami, bo oni nie mogą czystości utrzymać! Po czym pani salowa znowu byle jak rozbełtała syf, który był obecny na podłodze. Jeśli chodzi o przecieranie umywalki, parapetów i stołu to bywało. Oczywiście umywalka zarośnięta kamieniem i kurzem, ale jak się nie będzie myć wystarczająco długo to odpadnie samo. W ciągu dwóch tygodni ta umywalka widziała detergent jeden jedyny raz, w dniu mojego wyjścia. Ta sama sytuacja w sanitariatach. Kiedy pewna kobieta zemdlała pod prysznicem i upadła, ślady jej krwi zostały zachowane na kafelkach jeszcze przez tydzień, pewnie w ramach tygodnia pamięci o zemdlałych. Toalety lśniły równie nienaganną czystością.
Jedzenie. Absolutnie boskie. Nie da się ukryć, że oczekiwać cudów  nie mogłyśmy, bo byłyśmy na diecie dla matek karmiących, ale nie o samo menu tu chodzi, ale o jego realizację. Wszystko - czy to był ryż, czy ziemniaki, czy cokolwiek innego - rozgotowane albo niedogotowane. Z rzadka zdarzało się, że coś było odpowiednio przygotowane. Hitem tygodnia była piątkowa ryba. Pulpet albo klops rybny - tak się to coś nazywało. W rzeczywistości była to zmielona masa śmierdzącej, jakby zepsutej ryby z puszki, oczywiście zmielonej razem z puszką. Nikt ze szczątkowym zmysłem powonienia nie był w stanie tego zjeść. Śniadania z „pastą” jajeczną lub serową również biły rekordy popularności. Nie za bardzo było wiadomo, co w tych cudach jest, ale z pewnością nie było to do końca jadalne. Próbowałam…
Przynajmniej na lekarzy i pielęgniarki nie muszę się skarżyć, z jednym wyjątkiem. Po trzech dniach leżenia przyszedł moment na genialne pytanie: „Kiedy pani wychodzi?” I niby ja miałam to wiedzieć. Dziecko na górze, leczą je na zapalenie płuc, człowiek drży o jego życie i zdrowie, a lekarze bardzo subtelnie dają do zrozumienia, że lepiej  by było, gdyby nas już tu nie było. Oczywiście pytanie powtarzało się codziennie. Ile razy miałam ochotę odpowiedzieć: „Oj, nie wiem, tak mi tu dobrze. Warunki pobytu lepsze niż w pięciogwiazdkowym hotelu, jedzenie jak w restauracji Gordona Ramseya, po co miałabym wychodzić.” Oczywiście nigdy, nawet w ostatni dzień, nie odważyłam się tak odszczeknąć. Jednak mimo wszystko lekarze i pielęgniarki byli mili.
Muszę też podziękować jednej pani salowej, która na przekór wszystkiemu starała się bardzo dobrze wykonywać swoje obowiązki. Przy tak marnych środkach, jakimi dysponowała, nawet miło było iść pod prysznic po tym, kiedy to ona sprzątała. Przecierała nawet podłogę pod łóżkami.  Niestety, z niewyjasnionych powodów, na naszym piętrze witała dośc rzadko.
Ja rozumiem, że szpital stary, że pieniędzy nie ma, że trudne warunki, ale jakieś podstawowe zasady obowiązują. A może nie?

2 komentarze:

  1. Hej, trafiłam na ten blog przypadkiem, jak to zwykle bywa. Przeczytałam kilka postów. Ten o szpitalnej "czystości" jest mi bliski, że się tak wyrażę. Kilka tygodni temu mój mąż leżał w szpitalu, miał operację. Był na neurochirurgii czyli oddziale, gdzie szczególnie powinno się zadbać o czystość. Z resztą co ja piszę, na każdym oddziale powinno być czysto. Kiedy czytałam Twój tekst to jakby ktoś opisywał to, co ja w owym szpitalu obserwowałam. Brudne łazienki, brak papieru toaletowego, nieuzupełniane chyba od miesięcy dozowniki na mydło. Na temat podłogi w sali nawet nie będę zaczynać... kiedy salowa "myła podłogę" zostawały tam jeszcze gorsze brudy i rozwleczone farfocle kurzu i paprochów niż wcześniej, a zapach jaki pozostawał po "umyciu" tej podłogi zmuszał do wyjścia i wywietrzenia sali. Woda, którą myła te podłogi chyba umyła już wcześniej wszystkie poprzednie piętra (mąż leżał na 4). Ja osobiście byłam w głębokim szoku jak w szpitalu może być tak brudno. Ewelina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że tu zawitałaś i mam nadzieję, że będziesz wracać.
      U nas nie trzeba było się martwić zapachami (albo my zakiszeni w tym brudzie już ich nie czułyśmy), ale czysto nie było na pewno. Częściowo na pewno chodzi o brak detergentów, ale dużą winę ponoszą panie sprzątające. I tutaj będę się upierać. Było tak, że jedna sprzątała bez zarzutów (na tyle, na ile mogła, oczywiście), czyli się dało. A jednak innym się nie dało. Nie wnikam w powody, ale jednak wstyd.

      Usuń