niedziela, 13 czerwca 2010

Oszukani.


No i znowu na początek mała prywata :) Dziękuję tym kilku osobom, które postanowiły coś poradzić na moją ostatnią chandrę. Dziękuję za komentarze. Była Was trójka, wobec czego wymienię Was z  "imienia": anulla, Astrid i pisacje. Dziękuję i pozdrawiam. Na razie niczego nie kasuję, z powrotem nabrałam wiatru w swe skromne skrzydła i piszę, piszę, piszę :) A teraz do rzeczy.
Ostatnio widziałam w TV historię ludzi pokrzywdzonych przez dyrektorkę szkoły. Nauczyciele i pracownicy, wierząc, że każdy z nich jest jedyny, pobrali dla pani dyrektor pożyczki. Potem owa pani się na nich wypięła, a pożyczkobiorcy zostali z długami poważnie przekraczającymi ich możliwości finansowe. Przypomniało mi to historię sprzed kilku lat. Sytuacja niemal ta sama, ale tym razem goleni byli parafianie, bo kaski zachciało się księdzu. Chodził po domach (a możliwości miał nieco większe niż pani dyrektor) i namawiał ludzi na branie dla niego kredytów. Oczywiście owieczki wierzyły księdzu, bo jak tu księdzu nie wierzyć???!!! [sic!] Ludzie pobrali kredyty, a księżulo zniknął i zostawił owieczki z długami. Nie wiem, czy pani dyrektor została zainspirowana rzeczonym księdzem czy też sama wpadła na doskonały pomysł wzbogacenia się małym kosztem i nie tym mam zamiar się zająć.
Przeraża mnie natomiast głupota tych ludzi, którzy pobrali kredyty, a teraz płaczą. Lecą do TV zamiast siedzieć w domu i przełykać łzy wstydu. Wprawdzie ludzie twierdzą, że to nie oni muszą się wstydzić tylko te potwory, co ich skrzywdziły (równam tutaj historię dyrektorki i księdza, bo zamierzam pojechać po wszystkich ofiarach po równo), ale chyba oczywiste jest, że trzeba być bardzo dziwnym człowiekiem, żeby aż tak zaufać tym ludziom.
Po pierwsze, kult księdza w naszym kraju. Przecież ksiądz nie może mnie okłamać, skrzywdzić, omotać, zbałamucić. Bo co? Bo jest nadczłowiekiem? Bo w seminarium istnieją specjalne testy na uczciwość i prawdomówność, dlatego właśnie z tych placówek wychodzą ludzie tylko i wyłącznie czyści w sercu i na duszy? Czy może coś mi umknęło? Póki co chyba jednak nic mi nie umknęło i mam wrażenie, że ksiądz taki sam człowiek jak ja czy mój sąsiad. Niektórzy są dobrzy, chcą pomagać i martwią się o swoje owieczki, a inni chcą je golić. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Księdza powinno się traktować jak każdego innego człowieka. Słuchać, szanować, ale ufać mu z rozwagą. Czy gdyby do tych ludzi przyszedł dobrze im znany sąsiad i poprosił o gigantyczną pożyczkę, jemu też tak chętnie pobiegliby do banku? Jakoś wątpię. Dlaczego więc polecieli księdzu?
Z drugiej strony pani dyrektor szkoły. Na wsi. Po kilku innych osobach, jak proboszcz czy komendant straży pożarnej najważniejsza i najbardziej poważana osoba. I ci nauczyciele i pracownicy są podobno straszeni zwolnieniami (oczywiście subtelnie i aluzyjnie). Biorą te pożyczki, bo pani dyrektor ładny dom ma, to ją stać na zapłacenie tych rat. Trochę płaci, całkiem jak ksiądz, po czym płacić przestaje i zostawia ludzi z długami. Nie jej małpy, nie jej cyrk.
No i tu dochodzę do sedna… Jak tak można??? Co ci ludzie myśleli, biorąc pożyczki dla tej dwójki? Co im chodziło po głowie, że podjęli akurat takie decyzje? Nie mogę bliżej odnieść się do sprawy księdza, bo niewiele mam z kościołem wspólnego, ale pracuję w szkole i mam dyrektorkę. Nie prosiła mnie ona nigdy wprawdzie o pożyczkę, ale załóżmy, że kiedyś by to zrobiła pod groźbą zwolnienia. Załóżmy, że pracowałabym wtedy na wsi, gdzie o pracę trudno. Co bym zrobiła? Mogłabym odmówić, ona by mnie zwolniła, ja bym poszła do sądu pracy, ale szantaż trudno udowodnić. Jej słowo przeciwko mojemu. I co? Wystarczyłoby nagrać rozmowę pomiędzy mną a panią dyrektor, jak to subtelnie i aluzyjnie daje mi do zrozumienia, że może mnie zwolnić jeśli nie załatwię jej kasy. Są dyktafony, telefony, mp3-ki, cuda wianki.
Przykro mi, nie rozumiem tych ludzi. Nie rozumiem, dlaczego decydują się na takie kroki. Nie rozumiem, dlaczego ślepo ufają obcym sobie ludziom. Nie rozumiem, co nimi kieruje. Wiem, że jeśli biorę duże kredyty na siebie, to sama jestem sobie winna, że wydałam te pieniądze na siebie i coś z tego mam (nie ważne, czy były mi potrzebne na leczenie czy na własne przyjemności). Natomiast branie pożyczki na kogoś… w grę wchodzi chyba tylko najbliższa rodzina, której ufam, nigdy obcy. A jednak ksiądz czy pani dyrektor to ludzie dla mnie obcy…

piątek, 11 czerwca 2010

Rozwój Młodego.


Na początek krótkie wyjaśnienie dramatu ostatniego posta. Tak, załamałam się. Tak, nie przeszło mi. Tak, nadal jakoś po drodze mi ze skasowaniem tego bloga. Jednak nie, na razie nie. Przywiązałam się. I niech już czytają mnie te trzy osoby, jakoś to przeżyję.
A teraz temat właściwy. Jak każda prawdziwa matka czytuję czasem jakieś mądre gazetki, fora, rozmawiam z innymi matkami. Jak każda dobra matka porównuję swoje dziecko z innymi w jego wieku albo też w  wieku podobnym. Jak każda dobra matka martwię się, że moje dziecko czegoś tam jeszcze nie robi, chociaż ma tyle miesięcy, że powinno… Otóż nie do końca. Faktycznie tak było jeszcze jakiś czas temu. Odpuściłam, bo chyba bym zwariowała. Młody leniwym osobnikiem jest i nie za bardzo chce mu się robić cokolwiek, co „powinien”. Przez to ja do niedawna miałam palpitację przy każdym czytaniu gazet czy wypowiedzi na forum, a Młody w tym czasie śmiał się w głos. Śmiał się, po czym po jakimś czasie wyrównywał do innych dzieci. Wolniej, w swoim własnym tempie, ale wyrównywał. Zazwyczaj przełomy są ogromne. Czyli takie długo, długo nic, a potem nagle szarpnięcie rozwojowe.
Weźmy choćby trzymanie zabawek w rączkach. Do dziś Młody, a ma już 7 miesięcy, nie za bardzo ma ochotę trzymać cokolwiek. Owszem, kiedy podaję mu zabawkę, to bierze ją do rączki, ale nawet na nią nie spojrzy. Trzyma ją potem, ale jakby nieświadomie, z rozpędu. Na zasadzie: „włożyli mi w dłoń to trzymam”. Oczywiście według wszelkich mądrych książek powinien nie tylko trzymać rzeczy w ręku, ale nawet przekładać zabawki z jednej ręki do drugiej. Oczywiście czasami mu się to udaje, ale nie jest to regułą. Raz tak, raz nie. I pewnie kiedyś mu się będzie chciało. Teraz mu się nie chce.
Z drugiej strony mamy „sprężynowanie”. Polega to na tym, że kiedy ustawiamy dziecko w pozycji prawie stojącej to ono zaczyna uginać i prostować nóżki, sprężynując właśnie. Zaczyna się to około 7, 8 miesiąca. No cóż, Młody sprężynował już w 5, a teraz od miesiąca stoi już prosto i nie ma z tym żadnego problemu (oczywiście podtrzymywany, nie mam AŻ TAK genialnego dzieciaka). I oczywiście niektórzy mówią, że to niedobrze dla jego kręgosłupa, że za wcześnie. A co ja mam na to poradzić? Tak się kiedyś zabawił, spodobało mu się i staje przy każdej możliwej okazji. Ostatnio ulubioną zabawą stało się „chodzenie”. Staje na nóżkach, podtrzymywany przeze mnie, i powoli porusza nogami całkiem tak, jakby chodził. Najpierw jedna nóżka, potem druga i faktycznie się przemieszcza. Śmieje się przy tym w głos, ale i skupia na tej czynności, jak na niczym innym. Za wcześnie? Owszem, ale nic na to nie poradzę, Młodemu się podoba. Oczywiście nie robimy tego zbyt często, ale czasem nie mogę się powstrzymać, kiedy chcę zobaczyć tą radość na jego twarzy. 
Oczywiście nadal porównuję go z innymi dziećmi. Akurat tak się zdarzyło, że koleżanka ze studiów również urodziła dziecko trzy tygodnie po mnie, a mieszkamy na tym samym osiedlu to spotykamy się czasem. Jej mały jest bardziej rozwinięty, przyznam to nie bez zazdrości. Bardziej interesuje się otoczeniem, bawi się zabawkami, bierze je w rączki, ogląda, potrząsa. Młody tego nie robi, nie interesuje go to. I nie powiem, zazdroszczę jej, czasami martwię się o Młodego, ale postanowiłam dać mu fory.
To nie tak, że Młody nie rozwija się w ogóle. Po prostu nie tak, jak napisane jest w książkach. Młody nie jest więc książkowym dzieckiem, ale na to chyba nic nie mogę poradzić. Muszę więc odpuścić, dać sobie na luz, pozwolić mu dorastać po swojemu. Jestem pewna, że podgoni, że wszystko będzie tak jak powinno i tylko to się liczy.

czwartek, 3 czerwca 2010

Rozżalona.


Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że mój blog niemal osiągnął pierwszy roczek. Nie będzie tortu, nie będzie fanfar, stu lat tez mu nie odśpiewam. Dlaczego?
Idea była taka, że piszę bloga dla siebie. Taki pamiętnik, który jednak nie zahacza o najbardziej intymne sprawy. Żeby coś z siebie wyrzucić, żeby było lżej. No cóż, nie pierwszy raz się oszukiwałam…
Teraz patrzę na statystyki, czekam na komentarze, które jednak niemal się nie pojawiają albo pojawiają się sporadycznie. Statystyki są niemal żadne. W dniu opublikowania postu jakieś 15, 20 wejść. Żenada. Ja wiem, że nie potrafię się reklamować, że chociaż jestem zapisana i na blipie, i na facebook’u, to jednak nie mam zbyt wielu znajomych, nie poruszam się na tych portalach jak ryba w wodzie. Być może gdybym miała parcie to wyniki byłyby lepsze. Ale nie mam, nie umiem…
Tak, wiem, sama powinnam poprawić nieco swoje wyniki blogowe. Nie mam czasu pisać za często, a i życie nie daje zbyt wielu ciekawych tematów. Nie da się jednak ukryć, że to tylko wymówki. Znam inne blogi, w których posty pojawiają się rzadko, a komentarzy mają od zarypania. Właściciel przynajmniej wie, że ktoś go czyta, ktoś reaguje. A może ten mój blog taki nieciekawy, że nie warto…
W każdym razie wszystko wskazuje na to, że chyba zrezygnuję. Mogłabym pisac posty częściej, ale czy to coś zmieni? Raczej nie. Mam siedem osób, które mój blog obserwuje, z czego jedna z nich to mój mąż, więc się nie liczy, jeden obserwator dodał mnie na zasadzie uprzejmości, a dwie osoby to moi znajomi. Czyli w sumie mam trójkę naprawdę zdeklarowanych „czytaczy”. Coś mi się widzi, że po roku to nieco za mało.
 No i oczywiście dochodzę do sedna sprawy – już nie będę się oszukiwać, wszystko zależy od Was, moi drodzy. Wiem, że wiele wymagam, że większość z czytających ma w nosie mój blog, tyle jest ich w sieci, że zniknięcia mojego nikt nie zauważy. Wiem, że niektórzy wejdą raz i ani razu więcej. Wiem, a jednak na Waszych barkach pozostawiam decyzję czy te zapiski mają jeszcze jakiś sens. Czekam na wynik statystyk. Jeśli chodzi o komentarze to ewentualnie mile widziane będą sugestie w tematach przyszłych postów, zmianie czegoś, poprawienia albo innych pomysłów.