niedziela, 2 września 2012

Aaaaaaby wykonywać zawód nauczyciela.


Wczoraj spotkałam pewną osobę, której koleżanka chce zostać nauczycielką i która poprosiła o adres mojego bloga, żeby rzeczona koleżanka mogła sobie poczytać, co ją czeka. Oczywiście przy okazji uraczyłam kobietę standardowym „odradzałabym koleżance, to niewdzięczna praca, etc”. I tak teraz sobie myślę, co tak naprawdę powiedziałabym osobie, gdyby ta na serio poprosiłaby mnie o opinię i radę.
Przede wszystkim chyba jasno należy powiedzieć, że na zawód nauczyciela powinna decydować się osoba, która naprawdę czuje taką potrzebę. To nie jest praca „na przeczekanie”, „bo innej nie ma” (z drugiej strony nie raz takie osoby właśnie odnajdywały swoje „powołanie”, czyli zaczynały się spełniać w tej pracy, mimo że na początku nie traktowały jej serio). Trzeba mieć duże zacięcie, żeby dobrze tę pracę wykonywać. Nie mam zamiaru się chwalić czy twierdzić, że jestem wyjątkowa, ale chcę wierzyć, że dobrze wybrałam zawód. W każdym razie spełniam się w nim i lubię swoją pracę pomimo tak wielu absurdów jej towarzyszących i tak wielu gromów, które na nią rzucam.
Poza tym trzeba pamiętać, że jest to praca trudna. Bez względu na to, co mówią ludzie, którzy nie raz twierdzą, że mam więcej wolnego niż pracy, a w szkole to tylko siedzę i każę dzieciom czytać z książki i tak przez 45 minut. To nieprawda. Potrzeba dużo pracy, silnej woli i cierpliwości, żeby pracować dobrze. 45 minut niemal ciągłego gadania, zajęte przerwy, dodatkowe godziny po lekcjach, w domu przygotowywanie się do lekcji, sprawdzanie lub układanie testów, awanse, szkolenia, rady, papiery, dzienniki, imprezy pozalekcyjne, wycieczki, telefony do rodziców, spotkania z rodzicami, nowe rozporządzenia, stare rozporządzenia... można by wymieniać jeszcze kilka linijek. Trzeba się z tym liczyć.
No i w końcu odpowiedzialność. Kiedyś myślałam, że nauczyciel nie zwalnia nas z lekcji tylko ze względu na swoją wredotę. Że na wycieczce owszem, musi nas pilnować, ale to przecież nic takiego. Oj, jakże byłam naiwna! Teraz siedzę po drugiej stronie i jak pomyślę, że po wyjściu uczeń może wpaść pod samochód, a ja będę za to odpowiedzialna to włos mi na głowie staje na baczność. Z wycieczki nie mam żadnej przyjemności, bo przez większość czasu jestem potwornie niewyspana (nocne pilnowanie, niejednokrotnie do trzeciej albo czwartej) albo martwię się, co też tym razem dzieci wymyślą (a ich możliwości są nieograniczone).
I jeszcze jedna, niewiele mniejsza, a jednak pomniejszana, odpowiedzialność. Za sam poziom wiedzy takiego dzieciaka. Przeszła mi już misja pod tytułem „każdego można nauczyć, a jak  nie umie, to wina nauczyciela”. Wiem, że ponoszę odpowiedzialność tylko za swoją pracę, a nie za to, czy uczeń się nauczy, czy nie. Chodzi tu o to, czy zrobiłam wystarczająco dużo, żeby ten uczeń się nauczył. Czy zrobiłam to właściwie. Może trzeba było jeszcze raz zadzwonić do rodziców, może niepotrzebnie dzwoniłam do jego rodziców, może mogłam mu jakoś pomóc, może on nie potrzebował mojej pomocy, a ja okazałam się nadgorliwa... I tak w kółko. Oczywiście nie jest tak, że nie śpię po nocach, ale to jednak daje popalić. 
Są i zalety. I, pomimo opinii wielu, nie należy do nich zapłata. Przyznaję jednak, że wolnego (nawet jeśli nie są to pełne dwa miesiące) nie oddałabym za nic. Oczywiście rozumiem osoby, które narzekają, że wcale im nie po drodze wolne w wakacje, gdzie ceny są najwyższe, bo jest sezon. Wolałyby urlop w październiku, kiedy ceny do ciepłych krajów niższe, a pogoda tak samo zachęcająca. Tyle że tego urlopu wziąć nie mogą (chyba że bezpłatny). I nie marudzić mi tu, że ciepłe kraje to luksus. Są pożyczki i raz w roku można się skusić (ale płacić dwa razy więcej, bo sezon, nie każdy musi, a my musimy). Każda okazja, kiedy inni mogą wziąć urlop (choćby ślub w rodzinie) okupowany jest dniem bezpłatnym, bo urlopu nie ma. Tyle że te prawie dwa miesiące wolnego to jednak nie w kij dmuchał (ferii zimowych nie liczę, dla mnie mogłyby nie istnieć, nienawidzę zimy).
Podsumowując. Wiele jest wad, kilka zalet się znajdzie. Jedno jest jednak najważniejsze i bez tego ani rusz – trzeba tę pracę kochać.

5 komentarzy:

  1. U hu hu! Jak ja chcę być nauczycielem! Już sobie myślę jak będę podawał nowe słówka, gramatykę a potem uczniowie będą układać z nimi zdania. Pokażę im absurdy i logikę w angielskim. : D Ale się rozmarzyłem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, żeby Ci ten zapał nie skląsł to będzie wszystko dobrze.

      Usuń
  2. cóż to za czasy mamy, że blog ma być zachętą lub nie do tego, by zostać nauczycielem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blog nie musi być zachętą, nie musi też działać odstraszająco. Blog (przynajmniej mój) opisuje to, co dzieje się w mojej szkole z punktu widzenia jednego z nauczycieli (czyli mojego). Tematy też wybieram sobie sama, ostatnio akurat ten wpadł mi do głowy. Ale poza tym każdy decyduje za siebie.

      Usuń
  3. Wielu uczniom zawód nauczyciela wydaje się idealny - urlop w wakacje, uczenie innych i rozkazywanie im, co mają robić, klasówki... Ale ja po ukończeniu szkoły już będę miał dość tego zgiełku i raczej nie powrócę do niej po "innej stronie". Uczenie innych z pewnością by mi się w końcu znudziło. Poza tym nie uśmiecha mi się kiedyś użeranie z takimi samymi dzieciakami, jakie są teraz u mnie w klasie ;D

    OdpowiedzUsuń