niedziela, 29 sierpnia 2010

Moja dieta.


Czuję się całkiem jakbym wróciła do szpitala po porodzie, a to za sprawą cudownej diety. Nie jem nic smażonego, nic ciężkostrawnego, nie piję kawy, napojów gazowanych, nie jem słodyczy… Taaaaak, chciałam schudnąć, ale niech nikt nie pomyśli, że ja tak z własnej woli i dla szczupłej sylwetki to robię. O nie, na to jestem zbyt wielką hedonistką (dlatego, jak wielokrotnie pisałam, chyba nie dane mi jest schudnąć). Nie, dieta spowodowana jest czymś zupełnie innym. Otóż wysiadła mi wątroba. Wątroba, woreczek żółciowy, przewód pokarmowy… co by to nie było, coś wysiadło. Wizyta na izbie przyjęć z jakimś tam enzymem wątrobowym podniesionym dziesięciokrotnie uświadomiła mi, że już nie będę się katować myślami o wspaniałych rzeczach, których NIE POWINNAM jeść w czasie diety, bo po prostu NIE MOGĘ ich jeść z rozwaloną wątrobą (czyż nie wpaniała jest umiejętność znajdowania pozytywów w każdej popierdolonej sytuacji?).
Dlaczego wysiadła mi wątroba? Nie wiem. Posądzana byłam o notoryczne nadużywanie alkoholu, zwane potocznie pijaństwem, ale na to byłam nieco za trzeźwa. Potem podejrzenia padły na ciążę, jako że podobno dość często po ciąży dostaje się kamieni. Ok., nie będę się dalej wymądrzać, bo nie mam pojęcia, co mi jest i dlaczego, ale lekarze część swojego już zrobili. Wszystkie enzymy wątrobowe szaleją, normy przekroczone są dziesięciokrotnie i trzeba zacząć dalszą diagnostykę.
Także po pierwszych dniach pracy (gdybym poszła do swojej lekarki, to pewnie i tych pierwszych dni by nie było), wybieram się do szpitala na nieco dłużej. Z pewnością moja pani dyrektor będzie tryskać entuzjazmem, zgoła jak fontanna wrocławska, a i ja sama (o dziwo) wcale nie jestem zachwycona tą perspektywą, ale jak trzeba to trzeba. Czeka mnie USG brzucha i gastroskopia (niech kto żyw trzyma za mnie kciuki w poniedziałek), po których to badaniach powinnam wiedzieć już coś konkretnego. Właściwie nie ja, tylko lekarze, bo w ich ręce oddaję się całkowicie jako kompletny laik.
Pewnie coś tam jeszcze do czasu wizyty w szpitalu wyskrobię, ale chwilowo pochłania mnie wywołująca odruch wymiotny wizja połykania rurki…



niedziela, 22 sierpnia 2010

Powrót do pracy.


Wkrótce, bo już za cztery dni, wracam do pracy. Najpierw trzeba będzie wypełnić 10000000000000000 papierków, zanim tak naprawdę zabierzemy się za to, czym powinniśmy zajmować się w pierwszej kolejności, a potem kolejne papierki nas przytłoczą. W ten właśnie sposób zapominamy, po co w ogóle w tej szkole jesteśmy, zalewa nas morze papierków i nic innego nie zostaje. Cały czas muszę tylko pamiętać, że jeszcze trzeba to uzupełnić, tamto poprawić, coś innego napisać. I tak się to kręci.
No dobra, nie zapominam tak do końca o uczniach. W końcu o to w tym wszystkim chodzi. Przez te kilka dni przed rozpoczęciem roku szkolnego, gdy Młody będzie brykał w żłobku, ja mam zamiar przygotować się do zajęć ze wszystkimi klasami pod kątem „okresu bezpodręcznikowego”. Wymyślać będę gry, zabawy, quizy, krzyżówki, zadania i inne cuda wianki. Trzeba będzie w tym celu odwiedzić piwnicę, gdyż tam zadekowałam wszystkie książki zebrane z półek przed urodzeniem Młodego. To przerażające, bo zupełnie nie mam pojęcia, gdzie ja mam to wszystko zmieścić.
Muszę w końcu zrobić porządek w swoim zawodowym życiu. Muszę w szkole uporządkować swoje półki i szafki, których nikt nie dotykał od prawie roku i w których oprócz kurzu i pajęczyn znaleźć można z całą pewnością książki, które tam zostawiłam. Muszę przynieść z piwnicy książki, które będą mi potrzebne i postawić je chyba sobie na głowie z prozaicznego braku miejsca na półkach. Muszę założyć jakiś segregator z ważnymi dla mnie rzeczami, bo inaczej zginę, jak ciotka w Czechach, na co nie mogę sobie tym razem pozwolić, bo wszystko zniszczy mi huragan, potocznie zwany Młodym. Muszę… Tyle rzeczy jeszcze muszę, żeby w miarę produktywnie i bezboleśnie przeżyć ten rok szkolny.
Już się boję.

piątek, 20 sierpnia 2010

Jak to z raczkowaniem bywa...


Młodemu wyszły kolejne jedynki, tym razem na górze. Są już, takie malutkie i bielutkie z przerwą między nimi godną Karolaka. Idą kolejne, górne dwójki. Już je widać pod dziąsłami, ale jeszcze nas nie zaszczyciły swoim widokiem. Poza tym Młody zaczął się przemieszczać i właśnie o tym będzie głównie mój post.
Młody odkrył coś, co potocznie nazywa się raczkowaniem. Właściwie to jeszcze nie do końca, musi się nieco w tej czynności wyspecjalizować, ale podstawy pojął. W każdym razie, jakby tego nie nazwać, przemieszcza się z punktu A do punktu B. Czasami jest to dość okrężna droga, zaliczająca również punkty H, K, Z, E i kilka innych, ale ważne jest, żeby dotrzeć tam, gdzie się chce i Młody jakoś sobie z tym radzi. Oczywiście tam, gdzie chce on nie zawsze pokrywa się z tym, gdzie chcę ja, a właściwie gdzie mogę mu pozwolić.
Otóż najczęściej odwiedzanymi zakamarkami domu są: kocia miska, koci żwirek, kolumny tatusia, które zazwyczaj po takiej wizycie tracą siatki oraz wszelkie meble, na które można się wspiąć. To ostatnie nie jest nawet takie złe, w końcu tak mały człowiek uczy się chodzić, ale trzeba go wtedy pilnować. Natomiast trzy pierwsze rzeczy są niedopuszczalne. Kocia miska sugeruje, że za mało dzieciaka karmię. Przeszliśmy więc na kaszki i w koncu obiecałam sobie regularnie gotować obiadki. Nie noooo, żartuję, Młody nie jest niedożywiony, a zmiana w jadłospisie wynika raczej z głosu rozsądku. Czy kuweta w  takim razie oznacza, że nie pasuje mu typ używanych pieluszek czy raczej, że wolałby załatwiać się na nocnik? Nie umiem niestety odczytać sygnałów wysyłanych mi przez  mojego pierworodnego.
Efekt jednak jest taki, że ostatnio słowa, które najczęściej wydobywają się z moich ust brzmią: „Nie wolno!” Wypowiedziane są cudownie władczym i srogim tonem i… skutkują. Problem polega na tym, że już sama nie mogę siebie słuchać. Czasami więc postanawiam dodać coś odkrywczego. Młody podchodzi do miski. Ja: „Nie wolno! To jest miska kotka.” Młody patrzy na mnie filuternie, potem na kota (potwierdzam „Tak, to jest kotka”). Wygląda na to, że Młodemu zaczęły działać jakieś synapsy w mózgu, kojarzy wszystko, więc nie muszę się martwić, zrozumiał. Po czym patrzę, jak Młody radośnie kontynuuje podróż w stronę kociej miski celem włożenia do niej łapek i oblizania ich ze smakiem. I na tym kończy się moja misja edukacyjna, pozostaje mi po raz kolejny oświadczyć kategorycznie: „Nie wolno!”.