sobota, 1 czerwca 2013

Szkoła dla pięciolatków.


Oj, zbiera się, zbiera, i tylko czasu nie ma. A że tematy, które zamierzam poruszyć, poważne są, to i nie zamierzam zrobić ich na pół gwizdka. Idzie jak krew z nosa, bo tu matury, tu wystawianie ocen, tu problemy z moją klasą wychowawczą... Ale w końcu trzeba zacząć, bo trochę posucha.
Kopnął mnie artykuł, który przeczytałam dzięki mojej koleżance, wywiad z panią Krajewską. Kobiety nie znam, zupełnie nie kojarzę, ale ewidentnie jest spokrewniona z edukacją (taaaa, jakąś szkołę skończyła, bo jak widzę cytat „przez wiele lat była prezeską fundacji, która prowadzi szkołę społeczną” to aż mi łzy w oczach stoją, jaką ta pani jest specjalistką). Otóż wypowiada się ona w temacie reformy, czyli wprowadzenia sześciolatków do szkół. Pomijam fakt, że nie ufam pani na jotę, bo podejrzewam, że szkoły od wewnątrz (i nie mam tu na myśli budynku) to ta pani na oczy nie widziała, to mimo wszystko muszę się z nią w pewnych kwestiach zgodzić.
Jeśli chodzi o dzieci w szkołach, to jestem za wprowadzeniem obowiązku od 5 roku życia. Nie, nie pomyliły mi się cyferki. 5 lat to odpowiedni wiek, żeby zaczynać obowiązkową edukację. Bo przedszkola są nieobowiązkowe. Dyskusja jednak nie dotyczy tak naprawdę tego KIEDY, a raczej tego JAK. I tutaj mam już pewne uwagi. Bo od 5 do 8 roku życia dzieci powinny się uczyć życia. Jak po sobie sprzątać, jak współgrać w grupie, jak się ubierać, jak trzymać kredki w dłoni, jak jeść. I proszę mnie tu nie odsądzać od czci i wiary stwierdzeniami, że pięciolatek już dawno to umie.
Tak, moje dziecko umie (chociaż jak ostatnio dowiedziałam się, że trzylatek powinien umieć zawiązać sznurówki to chyba jednak moje też jest nieco do tyłu), ale jest mnóstwo dzieci, o których nie mamy pojęcia, a one są niedostosowane. Swego czasu uczyłam w podstawówce (była tam też zerówka, jak wiadomo obowiązkowa) i w zerówce chłopiec nie potrafił nawet samodzielnie trzymać łyżki. O rysowaniu nie było mowy, nie ubierał się ani nie rozbierał sam. W ogóle nie potrafił sam sobie z niczym poradzić. W ciągu roku nie miał szans tego nadgonić, bo pani miała w klasie inne dzieci, które też wymagały uwagi, a program nie przewidywał nauki samodzielnego siusiania, a raczej poznawanie literek. I wyobraźmy sobie, że takie dziecko idzie do szkoły. Jak ono poradzi sobie z pisaniem, czytaniem, liczeniem? Kiedy nadrobi te braki? Potem będzie tylko gorzej. 
O takich dzieciach się nie myśli, nie mówi, bo ci, co chcą posłać dzieci do szkoły później, ze swoimi dziećmi pracują i spędzają czas. Uczą swoje dzieci podstawowych czynności, więc co ich tam obchodzi jakiś dzieciak jeden z drugim, co to nie umie kredki w ręku trzymać. Stronnicze? Tak samo jak stronnicze są protesty rodziców przeciwko szkołom od 6 roku życia. I żeby nie było, ja te protesty rozumiem. Ba, nawet popieram je z całego serca. Bo dzisiejsza szkoła nie tylko jest niedostosowana (i wbrew pozorom nie chodzi o nauczycieli), w tej chwili może przynieść tylko szkodę. Bo taki pomysł, jaki zaroił się kilkorgu osobom w glowach nadal nie przewiduje tak naprawdę pracy z dzieckiem nad podstawowymi czynnościami, a naukę. 
A na typową naukę jest za wcześnie. Wiem, że takie dziecko chłonie jak gąbka, ale to nie powód, żeby go tą wiedzą napychać od najmłodszych lat. Niech sobie posiedzi w grupie, niech pouczy się, że „proszę, dziękuję, przepraszam” to naprawdę magiczne słowa i należy ich używać jak najczęściej, niech porysuje, poogląda książeczki, jedzie do teatru. Niech porobi to wszystko, na co rodzicom nie starcza czasu. Bo mnie nie starcza.
I na koniec jeszcze jeden cytat, który sprawił, że się we mnie zagotowało. „Żyjemy w świecie zapracowanych rodziców, szkoła musi ich wesprzeć, musi przyjąć na siebie więcej obowiązków opiekuńczych. Zmienia się rola nauczycieli, nie mogą już tylko prowadzić lekcji w ramach sztywnego pensum. Powinni wspierać uczniów również po lekcjach, więcej współpracować z rodzicami. Marzy mi się, że w końcu takie zmiany w szkole uda się wprowadzić, chociaż w wielu polskich szkołach to się zmienia oddolnie.” Oczywiście, że powinniśmy. Tylko że wtedy (tak jak choćby teraz, kiedy robię właśnie to, co sugeruje ta pani) nie mam czasu dla własnego dziecka. I będzie musiała je wychowywać szkoła. I to właśnie jest zupełnie pochrzanione. Inną sprawą jest to, że do współpracy z rodzicami potrzeba dwojga.
Ale to temat na całkiem inną opowieść...

1 komentarz:

  1. Ostatni akapit z cytatem też mnie wzburzył. To kolejne łatwe wytłumaczenie dla rodziców, aby bez wyrzutów sumienia mogli powiedzieć, że przecież oni muszą pracować...a dzieci mają zajęcia w szkole...

    OdpowiedzUsuń