środa, 29 października 2014

Zmiana menu.


No i dostało się też szkolnym sklepikom. Państwo będzie zmieniać menu na siłę i przekonywać, że suszone jabłuszka smakują dokładnie tak samo jak tabliczka czekolady. Już nie wspomnę jak uwielbiam tak wierutne bzdury ("zamiast czekolady zjedz suszone śliwki, są takie same, a o ile zdrowsze"). Chodzi mi jednak nie tyle o bzdury dotyczące jedzenia, ile o same sklepiki. Przyjrzyjmy się im z dwoch perspektyw: podstawówki i gimnazjum wraz z liceum.
Podstawówka. W niektórych nawet są jeszcze obiady. Państwo daje na nie pewnie około 2 złotych na dziecko, co oczywiście oznacza, że produkty do tych obiadów są starannie selekcjonowane i kupowane wyłącznie w ekologicznych sklepach, a warzywka w pobliskich ekologicznych gospodarstwach. Dodatkowo każde dziecko w ramach tego obiadu ma zapewnioną określoną liczbę kalorii oraz witamin. No dobra, popłynęłam. Rzeczywistość jaka jest każdy widzi. Państwo chce zakazać sklepikom, ale już w ramach obiadów można dawać dzieciakom sieczkę. Bo nie uwierzę, że za te kilka złotych można zrobić coś naprawdę zdrowego, pożywnego i sensownego.
Żeby jednak nie było - ja nie jestem przeciwko tej ustawie. Uważam że dzieci powinny jeść zdrowiej. Problem polega na tym, że jedzenia uczą rodzice. Jeśli oni godzą się na to, żeby dzieci jadły chipsy i popijały je colą to szkoła nic na to nie poradzi. Dzieciak prędzej kupi sobie coś przed lekcjami albo po nich w jednym z wielu dostępnych sklepów osiedlowych niż skusi się w szkole na jabłko czy marchewkę.
Gimnazjum i szkoła ponadgimnazjalna. Tutaj już częściej obiadów nie ma niż są. Jedynym "karmicielem" poza ewentualnymi kanapkami od mamy jest sklepik. Dzieciaki wychodzą na przerwach pomimo ewidentnego i jasnego zakazu. Wychodzą nawet teraz, bo nie zawsze znajdą w sklepiku to co chcą. W przypadku wycofania pizzerek i zapiekanek będą wychodzić nagminnie. Na pewno nie będą kupować gruszek i pomidorków, a obiadów bardzo często w sklepikach i tak nie ma, bo nie ma na nie ani popytu, ani czasu.
Czyli jedynym skutkiem będzie bankructwo sklepików szkolnych. Tak widzę to ja. Obym się myliła.

4 komentarze:

  1. Można się doszukać tutaj i pozytywów i negatywów. Moje dzieci bardzo rzadko kupowały słodycze w sklepiku szkolnym, bo po prostu wiedzą, że są mało zdrowe, ale raz za czas oczywiście kosztowały :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego też nie potępiam tej ustawy. Problem polega na tym, że albo ona będzie martwa, bo nie będzie kontroli, albo sklepiki rzeczywiście zbankrutują, bo takich dzieci "raz na jakiś czas" jest niewiele, a najwięcej jest tych co "zawsze" i żadnego innego jedzenia. Przynajmniej u mnie w szkole.

      Usuń
  2. Nie jestem matką ucznia, sama szkołę już dawno skończyłam, nawet nie mieszkam w Polsce - to się wypowiem...

    Cyryl jest dobry, ale Metody nie bardzo. Zdrowe żywienie itd zaczyna się w domu (albo na skutek chęci schudnięcia u młodych panien), ale dobrze byłoby dać dzieciom/młodzieży alternatywę, tak, aby wchodząc do sklepiku miały wybór. Wybór zjedzenia czekoladki czy chipsów, ale też wybór zjedzenia czegoś zdrowego.

    Przykład z mojego osobistego doświadczenia - mimo ogromnych starań zabierania zdrowego śniadania/lunchu z domu, czasem jestem zmuszona skoczyć do sklepiku koło pracy by coś kupić do zjedzenia i wtedy stoję przed wyborem: chipsy, ciastka, czekolady, słodzone jogurty albo pączki. Taka specyfika kraju w który mieszkam - odpowiedniki polskich Żabek sprzedają tylko tego typu produkty.

    Gdyby mieli suszone albo świerze owoce, naturalne produkty mleczne, kanapkę z warzywami (a nie tylko chleb tostowy z szynką - jestem wegetarianką), to z pewnością wybrałabym właśnie tego typu produkty.

    Bo jak człowiek się odzwyczai od cukru i mąki, to mu nawet potem te produkty nie smakują...
    Dzieci i młodzież nauczone w domu zdrowego odżywiania pewnie też by w szkole kupiły coś zdrowego, gdy akurat mama nie zrobiła zakupów i nie miała co zapakować do szkoły, albo zwyczajnie zapomniało się śniadania.

    A słodycze i chipsy - od czasu do czasu można sobie pozwolić. A jeśli rodzice nie chcą, by dzieci je kupowały, niech nie dają na to pieniędzy (starsi wszak i tak kupią to co chcą w sklepie poza szkołą).

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiem tylko, że w szkolnych sklepikach już od jakiegoś czasu były dostępne owoce i zdrowe kanapki. Niestety, uczniowie w większości wybierali chipsy, przez co owoce albo się marnowały, albo zjadali je sami właściciele. Na dłuższą metę nieopłacalne. Pewnie w części szkół ten pomysł odniósł sukces, ale śmiem twierdzić, że raczej w mniejszości niż w większości.
    Ale tak poza tym to racja, zgadzam się z Tobą :)

    OdpowiedzUsuń