niedziela, 14 września 2014

Dowcip.



Taki żarcik:

Przychodzi syn ze szkoły:
- Tato, pani od matematyki chce się z tobą spotkać.
- A co się stało?
- Ona mnie pyta ile jest 7 razy 9. Odpowiadam, że 63. Ona mnie pyta ile jest 9 razy 7. Odpowiedziałem: Do ch*ja, co za różnica?
- Rzeczywiście, co za różnica... Dobrze, zajdę do niej.
Następnego dnia syn znowu wraca ze szkoły:
- Tato, byłeś już w szkole?
- Jeszcze nie.
- Jak pójdziesz, zajrzyj jeszcze do WF-isty.
- Po co?
- W trakcie gimnastyki kazał mi podnieść lewą rękę. Podniosłem. Potem prawą. Podniosłem. Potem poprosił podnieść lewą nogę. Podniosłem. A teraz - mówi - podnieś i prawą nogę. Ja mu na to: Co, mam na chu*u stanąć?
- No tak, rzeczywiście... Dobrze, zajdę i do niego.
Kolejnego dnia syn znowu wraca ze szkoły:
- Tato, byłeś już w szkole?
- Jeszcze nie.
- To już nie chodź. Wyrzucili mnie.
- Co ty mówisz? Dlaczego?
- Wezwali mnie do dyrektora, wchodzę do gabinetu, a tam siedzi nauczycielka matematyki, WF-ista i pani od polskiego...
- Pani od polskiego? Na ch*j tam ona przyszła?
- Właśnie tak zapytałem...


Rechotałam, bo czytałam go pierwszy raz. Szkoda tylko, że zaraz po tym rechocie mina mi zrzedła. I nie dlatego, że nagle dowcip przestał mi się podobać, ale dlatego, że przypomniałam sobie moją ostatnią rozmowę z uczniami. Zanim jednak o tym, nieco przydługi wstęp.
Pod koniec podstawówki (czyli dzisiejsza druga gimnazjum) zaczęłam przeklinać na potęgę. Najlepszy szewc by się nie powstydził. W rozmowach z rówieśnikami mięso ścieliło się gęsto. Gdzie więc była granica? Dorośli. Jak tylko jakiś dorosły pojawiał się na horyzoncie, przekleństwa ustawały i stawaliśmy się aniołkami do bólu. I nie było istotne, czy tym dorosłym był nauczyciel, pani na ulicy, sąsiadka czy rodzic. Z przekleństw z czasem wyrosłam, tak już to bywa, że coś, co kiedyś wydaje się szpanem, staje się galopującą żenadą w pewnym wieku. 
Dlatego jak teraz chodzę po korytarzach podczas dyżurów to jednocześnie uszy mi więdną i umysł wpada w stupor. Dla nich najwyraźniej nauczyciel czy pani na ulicy nie są już granicą. Gdzie więc ona przebiega? O to właśnie zapytałam kiedyś tych najbardziej rzucających różnymi k...., ch..., etc. (tak na marginesie, to rzucanie  odbywało się W TRAKCIE LEKCJI).  Okazało się, że granica przesunęła się znacznie, bo są nią już tylko rodzice (a i to niepewne).
Nie ogarniam tej kuwety. Nie wyobrażam sobie, żeby moje dziecko w ten sposób odzywało się w obecności dorosłego. Nie wiem, co zrobię, jeśli tak się stanie. Naprawdę nie wiem. Chciałabym mieć gotową odpowiedź, lekarstwo na wszystkie bolączki, ale go nie mam. Bić? Tłumaczyć? A jak nie pomaga? Czasami mam do czynienia z rodzicami trudnych dzieci i zastanawiam się, gdzie oni popełnili błąd i żeby nie okazało się, że teraz wielka pani nauczycielka się wymądrza, a za parę lat i jej dziecko zostanie określone mianem "trudnego". I może tak być, i ja się tego nie wypieram. Dziś moje dziecko jest wybitnie grzeczne, ale jest jeszcze małe. Co będzie za parę lat? Czy moje wychowanie zaowocuje, czy obróci się przeciwko mnie? Mam tylko nadzieję, że to pierwsze i że nigdy nauczyciel na lekcji nie usłyszy, jak mój syn soczyście przeklina. 

piątek, 12 września 2014

Mądrość demotów.


Drogie dzieci, to jest właśnie komentarz z dupy. (Reszta tekstu dojdzie jak ochłonę).
No cóż, minęło trochę czasu, a mnie wcale nie przeszło strzelanie jadzikiem. Chyba więc czas jednak napisać tego posta. 
Mamy artykuł, mówiący o tym, jak to uczniowie obładowani są kilogramami, których dźwigać nie powinni. Słuszny artykuł, bardzo mądry, pouczający i oburzający. Bo taka jest prawda. Uczniowie mają w plecakach za dużo, za ciężko, bo książki są ciężkie, a jak trzeba ich nosić po pięć czy sześć (odnoszę się tu do najmłodszych), do tego wszystkie inne przybory to nic dziwnego, że ciężko. I to nie jest w porządku. Nie wiem wprawdzie jak można by to rozwiązać, ale bezspornym jest fakt, że powinno się coś z tym zrobić.
No i mamy genialny komentarz, który uświadamia nam, że "gupi" rząd wcale nie zajmuje się dziećmi, a najważniejsi są nauczyciele i ich szalone żądania równie "gupich" podwyżek. Nie powiem "co ma piernik do wiatraka", bo nie do końca rozumiem to powiedzenie, ale to jedyne, co ciśnie się na usta. Jaki związek ma problem za ciężkiego plecaka z podwyżkami dla nauczycieli. Znaczy że gdyby nie zajmowali się podwyżkami to zajęliby się plecakami? Że gdyby nauczyciele nie domagali się podwyżek to plecaki uczniów byłyby lżejsze? Bo jakoś nie rozumiem... Pewnie za mało inteligentna jestem.
Ogólnie rzecz biorąc lubię demotywatory, ale jak czasami ktoś coś walnie to jak łysy grzywką w kant kuli (i tak, uwielbiam to powiedzonko, które sprzedał mi mój mąż).

Czego się spodziewać kiedy się spodziewasz...


że zostaniesz nauczycielem. Wstęp wprawdzie lekki, ale temat ciężki, długi i trudny do wyczerpania czy choćby omówienia. Podejmuję się tej samobójczej próby z powodu maila, który dostałam od jednej z czytelniczek i która to właśnie podsunęła mi taki pomysł. Otóż zdarza się podobno, że na bloga wchodzą osoby, które myślą o zawodzie nauczyciela. I w sumie wszystko tu niemal jest, ale z perspektywy kogoś, kto uczy już 12 lat (tak, tak, tyle mi ostatnio wyszło...). A co z tymi, którzy swoją przygodę dopiero rozpoczynają albo wręcz dopiero się zastanawiają, czy wkroczyć w ten świat pełen niewiadomych?
Nie łudźmy się, tematu nie wyczerpię ani w jednym poście, ani w kilku. Może macnę nieco, może poskrobię po powierzchni, ale na pewno nie skończę. Zawsze będą pojawiać się kolejne pytania, kolejne wątpliwości, kolejne problemy, ale też kolejne radości. No i perspektywa nieco uboga, bo wypowiadać się będę z punktu widzenia anglisty, za inne przedmioty nie odpowiadam. No ale ad rem.
Po pierwsze i najważniejsze - na to, co Cię czeka, nie przygotują Cię żadne mądre podręczniki metodyki ani pedagogiki. I nie chodzi mi o to, żeby siać horror, po prostu to jest praca z ludźmi, z dzieciakami, które nie przystosowują się do podręczników. Owszem, można tam znaleźć niezłe sposoby nauczania, ale jak przychodzi co do czego, zostajemy z problemem sami. Musimy sami dojść do tego, jak sobie z tym czy tamtym poradzić. Pozostaje zdać się na instynkt. Czasami wiele wody upływa, zanim praca zaczyna dawać efekty, czasami wcale ich nie daje i z tym też trzeba się pogodzić. Taka praca.
Po drugie, ilość przepisów, papierków i dokumentów do zapoznania sie i stosowania zaleje Cię nagle, bez żadnego ostrzeżenia i bardzo prawdopodobnym jest, że się w tym utopisz. Spokojnie, brak znajomości Cię nie zabije, tak jak nie zabił mnie, ale z perspektywy czasu musisz mi uwierzyć, że lepiej te przepisy i zasady znać. Coś zwanego podstawą programową, rzekomo mądre i jedynie słuszne dzieło, ustawa o systemie oświaty, Karta Nauczyciela, rozporządzenia takie i owakie, WSO, PSO, Statut, regulaminy, wymagania... można by tak wyliczać do jutra. Z wszystkim tym przyjdzie Ci się zmierzyć, młody adepcie. I jak już to wszystko przeczytasz i przetrawisz to może odechcieć Ci się pracować w tym zawodzie. To normalne, ale to nie powód, żeby rezygnować. Doprawdy, mała Twa wiara, jeśli na tym etapie rezygnujesz.
Trzeci problem to placówka, w której przyjdzie Ci pracować, kadra i oczywiście uczniowie. I tutaj nie ma żadnych reguł. Jesteś wystawiony na jedną wielką niewiadomą. Są dyrektorzy, którzy dla zasady zwołują jedną Radę Pedagogiczną w tygodniu i niby nie wiadomo po co, ale trzeba być, bo to obowiązkowe. A spróbuj pisnąć, że tak jakoś za często może to zaraz usłyszysz, że to w ramach 40 godzin pracy i masz obowiązek, i proszę się nie odzywać. Są też tacy, którzy podchodzą do tego zdroworozsądkowo i nie ma co się szarpać. Są tacy koledzy i koleżanki, które tylko czekają na powinięcię się Twej szanownej nóżki, żeby zgarnąć Ci godziny, a są tacy, którzy poratują w potrzebie. Są tacy uczniowie, którzy będą Ci się śnić po nocach i bynajmniej nie będą to sny przyjemne, a są tacy, po których będziesz płakać, jak będą odchodzić. Tutaj możesz spodziewać się wszystkiego.
Wychodzi więc na to, że spodziewać się można wszystkiego i jedyne co jest łatwe do przewidzenia to fakt, że niczego nie da się przewidzieć. I trochę tak jest. Można tylko robić to, co lubi się najbardziej, czerpać z tego niekłamaną satysfakcję, mieć nadzieję i wiele cierpliwości.

poniedziałek, 8 września 2014

Trudny wybór.


Przeczytałam ostatnio kolejną historię o tym, jak to dziewczyna zrezygnowała z chemioterapii ratującej życie, aby urodzić dziecko. Było takich wiele i za każdym razem wzbudzały u mnie silne uczucia. Różne uczucia, muszę dodać. Bo to nie jest tak, że ja te dziewczyny potępiam, ale też im nie kibicuję. Nie i już. Można nazwać mnie babą bez serca, ale nie zamierzam przyklaskiwać komuś, kto decyduje się umrzeć i zostawić własne dziecko.
I o to mi właśnie chodzi. Oczywiście decyzja, aby zachować dziecko jest szlachetna i wspaniała, i niemal jedynie słuszna. Każdy taką kobietę podziwia, a kościół pewnie wyniósłby ją na piedestał jako idealną matkę. Problem polega na tym, że ona matką nigdy nie będzie. Nie będzie usypiać swojego dziecka, tulić go, gdy będzie miało gorączkę, całować, kiedy obije sobie kolano, prowadzić je do przedszkola i nie będzie robić wielu innych rzeczy, które robią matki, bo jej już po prostu nie będzie. To kobieta, która daje życie i za to pewnie trzeba ją szanować, ale co się potem z tym życiem dzieje jest poza jej zasięgiem.
Mam ten sam problem z osobami, które rodzą chore dzieci, bo tak trzeba, bo nie wolno usunąć, bo Bóg tak chciał. Póki ci rodzice żyją i opiekują się swoimi dziećmi (czasem wiecznymi dziećmi, jeśli chodzi o ich rozwój psychiczny), wszystko jest w miarę w porządku. Co się natomiast dzieje, kiedy rodzice umierają, a wokół nie ma nikogo, kto mógłby się tym człowiekiem zająć? Oczywiście czasami jest rodzina, która podejmie odpowiedzialność, ale co, jeśli jej nie ma?  
Daleka jestem od tego, żeby namawiać kogoś do aborcji, nie uważam, że jest to lek na wszystko. Nie należę też do ludzi, którzy uważają, że niepełnosprawni nie mają prawa do życia w społeczeństwie. To nie o to tu chodzi. Uważam jednak, że osoby, które w takim przypadku zdecydowały się na aborcję czy też utrzymały chemioterapię kosztem życia dziecka nie zasługują na wieczne potępienie. Wybrały to, co w danym momencie uznały za słuszne i jestem niemal pewna, że nie robiły tego z lekkim sercem. Dlatego podziwiam tą kobietę, która poświęciła swoje życie dla dziecka, ale podziwiam też tą, która wybrała życie własne.