Kiedy nauczyciel jest chory, wcale nie korzysta z błogiego lenistwa. To
znaczy, owszem, przez kilka pierwszych dni okupuje łóżko i zdycha (bo przecież
nie można było iść na zwolnienie przy katarze, trzeba było czekać do zapalenia
płuc), ale jak tylko lepiej się poczuje, zaczyna się nadrabianie. Uzupełnianie,
wpisywanie, pisanie, sprawdzanie… Cała papierkowa machina rusza z kopyta. Bo
przecież w innym przypadku wyrzuty sumienia chyba by nas zeżarły.
Znam tylko jednego nauczyciela, który nie ma tyłów, a to też tylko
dlatego, że zamiast tyłów ma nerwicę, którą płaci za bycie ze wszystkim na
bieżąco. Pozostała brać jest wiecznie spóźniona. Nie na lekcje, to
niedopuszczalne, ale właśnie z papierkową robotą. Zadajemy prace domowe
(podobno bezprawnie, ale to już inna kwestia), a potem trzeba to wszystko
sprawdzać.
Odkąd dowiedziałam się, że na egzaminie gimnazjalnym będzie zadanie
pisemne, zadaję uczniom prace domowe (na lekcji nie dajemy rady, nie ma szans).
Jednak potem czeka mnie sprawdzanie. I to jest koszmar. Fakt, że jest to krótka
forma (50-100 słów), ale to wcale nie poprawia sytuacji. Siedzę nad każdą pracą
niemal pół godziny. Każdy przecinek, błąd w pisowni, błędy stylistyczne,
czasami całe zdania trzeba przepisywać albo pisać od nowa, bo są tak kiepsko
napisane, że jest to jedyny sposób na uświadomienie uczniowi, co źle zrobił.
Tak więc trzeba nadrobić. Tyle, ile się da, bo przecież nie wszystko.
Aż tak dobrze to nie ma. I oczywiście są tu normalni nauczyciele, którzy pracę
swoją zaczynają około środy (zakładając, że na zwolnieniu są od poniedziałku do
piątku), a sa i tacy, którzy czekają sobie spokojnie do soboty czy niedzieli.
Niech ktoś zgadnie, do której grupy należę? Oj, nie tak trudno się domyślić.
Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że przez pierwsze dni
musiałam latać po lekarzach z dzieckiem, a potem nadrabiać prace domowe, bo dom
zarastał brudem. Potem z kolei wybrałam się do Urzędu Skarbowego złożyć PITy,
korzystając z przerwy w pracy. Jednak sobotnie nieróbstwo nie tak łatwo jest
wytłumaczyć i mogę winić jedynie swojego dobrze karmionego lenia. Efekt jest
taki, że na niedzielę wieczór zostało mi mnóstwo roboty. Nawet zrobiłam listę, żeby niczego nie zapomnieć :)
Z perspektywy ucznia pamietam ze jak slyszelismy ze nauczyciel chory, to niemal swietowalismy i mielismy tylko nadzieje ze do naszych zajec sie nie poprawi ;) A nie dalo by rady tych prac zadawac np. tylko numerom parzystym, aa tydzien pozniej nieparzystym? Albo cos w tym stylu?
OdpowiedzUsuńOj, ja też się cieszyłam, jak głupia. Teraz uczniowie też się cieszą, ale to normalna i zdrowa reakcja :)
UsuńPewnie by się dało, ale są klasy, z którymi tak strasznie dużo lekcji mi przepada, że pewnie pogubiłabym się po trzech tygodniach :)