Co roku mam ten sam problem. Być groźną, zasadniczą, rzadko
uśmiechającą się kosą czy też raczej spokojną, uśmiechniętą nauczycielką, z
którą można czasem pożartować. I uwierzcie – jedno wyklucza drugie. Nie można
być trochę groźną, a jak trzeba to uśmiechniętą, tak jak nie można być trochę w
ciąży. To tak nie działa.
W zasadzie co roku sobie obiecuję, że będę jednak tą srogą, groźną. Bo
uczniowie już nie tacy sami, bo tak jest lepiej dla moich nerwów, bo lżej się
wtedy pracuje (nikt albo mało kto podskakuje). Można wtedy założyć, że coś tam
się będą uczyć, bo „ta wredna małpa znowu będzie pytać i dostanę pałę, a wtedy
powtórkę mam zapewnioną”. Są jednak zasadnicze wady takiej postawy. Jeśli chce
się być srogim, to na zawsze. Terror niestety musi trwać, bo rozluźnienie
stosunków choć na chwilę grozi permanentnym chaosem. I głównie o to właśnie
chodzi – o terror. Nie o szacunek wyrobiony ciężką pracą, nie o dobrą
atmosferę, a właśnie o terror.
Pamiętam swoją nauczycielkę matematyki, która była właśnie taka. Wysoka,
chuda, wyprostowana, z kokiem na głowie (co tylko dodawało +1000 do terroru za
sam wygląd), a przy tym straszna kosa. Nie było z nią dyskusji. Nie nauczyłaś
się – pała. Trzeba jej jednak przyznać, że nauczycielką przy tym była świetną.
Potrafiła tłumaczyć do skutku, i to przystępnie. Problem polegał na tym, że
mało kto z naszej klasy w tej atmosferze miał odwagę przyznać, że czegoś nie
rozumie i prosi o wytłumaczenie po raz kolejny. Także na nic się zdała jej
rzeczywista dobrotliwość, skoro nikt nie miał odwagi jej o nic prosić.
Dygresja: ta sama pani na studniówce przetańczyła z nami całą noc.
Bawiliśmy się wszyscy przednio i dopiero wtedy okazało się, jaka równa z niej
babka. Tylko że to nie zmazało czterech lat terroru (tak, tak, czterech, ja z
tych przedpotopowych jestem, co to do gimnazjum nie chodzili). Koniec dygresji.
No i jest jeszcze jeden problem - ja tak nie potrafię. Próbowałam,
naprawdę. Tylko że kiedy próbuję być groźna i zasadnicza, wyobrażam sobie, jak
śmiesznie muszę wyglądać i niemalże zaczynam się śmiać na głos. Nie jestem
groźnym typem, nie odnajduję się w takim stylu nauczania. I w sumie się cieszę.
Dlaczego? Bo wiele moich znajomych przyjęło właśnie taką taktykę i stali się
podobni w swoim prywatnym życiu. A niewiele jest rzeczy, których nie lubię tak
bardzo, jak życiowa zgryźliwość i zgorzkniałość. Oczywiście nie zawsze tak
jest, ale te przypadki, które znam w zupełności mi wystarczą.
Nie powiem, są też wady podejścia z uśmiechem i pewną pobłażliwością.
Dość często uczniowie pozwalają sobie na zbyt wiele i zaczyna się chaos.
„Wchodzą mi na głowę”, jak to się niegdyś mówiło. I ja z nimi na tej głowie już
muszę żyć, bo zrzucić ich stamtąd jest niezwykle trudno. Czasem jest ciężko,
nie przeczę. Kiedy po raz kolejny ktoś odmawia współpracy, bo ostatnio przecież
tak fajnie oglądało się film, więc dlaczego dzisiaj nie? A skoro nie, to ja na
złość nie będę pracować, bo trzeba się wysilić, a nie tylko wpatrywać w ekran. Kiedy
wydaje im się, że przy mnie można wszystko, a nie tylko więcej. I tak „próbują”
mnie, pytając z niewinną miną „A co to znaczy „dick” po angielsku?”
Dygresja. Kiedyś pewien uczeń cały czas drażnił się ze mną właśnie w
ten sposób. Za każdym razem wynajdywał sobie słówko (przekleństwo) i pytał mnie
na lekcji, co to znaczy. Jeśli tylko miało drugie znaczenie, podawałam je i
widziałam, jak się męczy, żeby wydobyć ode mnie właściwą odpowiedź. Jeśli
alternatywy nie było, mówiłam, że to przekleństwo i nie mogę podawać im takich
słówek. Kiedyś jednak, zmęczona już nieco tymi podchodami spytałam, dlaczego on
to robi (bo wyraźnie służyło to tylko jego rozrywce, a nie faktycznej
ciekawości). Odpowiedź: „Bo wiem, że mogę. Że pani nie poleci z tym do
dyrektorki na skargę, że przeklinam.” Nie wiedziałam, czy cieszyć się, czy
płakać. Jedyny plus – dzieciak jednak czegoś się nauczył, nawet jeśli były to
tylko przekleństwa :) Koniec
dygresji.
Z drugiej strony gdybym miała tylko prowadzić nudne lekcje, strofować,
wyglądać groźnie, to jeszcze mogłoby mi tak zostać. A ja lubię się uśmiechać. W
zasadzie uśmiech nie schodzi mi z
twarzy. Ma to pewnie coś wspólnego z amerykańską filozofią „I’m fine,
thank you”, ale przede wszystkim lubię myśleć, że po prostu jestem optymistką.
Owszem, kiedy mnie ktoś zdenerwuję, to jestem czerwona jak burak ze złości, ale
dość szybko mi przechodzi. Nigdy nie wyładowuję się na uczniach, do kolejnej
klasy wchodzę z uśmiechem. I muszę przyznać, że mnie atmosfera na moich lekcjach
bardzo odpowiada. Nie wiem, czy uczniowie podzielają mój samozachwyt, ale
myślę, że nie jest tak źle :) I niech
tak już zostanie.
W sumie mam tak samo: też sobie składam jakieś obiecanki cacanki, a potem guzik z tego wychodzi. Choć czasem są chwile, że żałuję. Wciąż krótko jednak, na szczęście.
OdpowiedzUsuńZ moich wspomnień nie to, czy kosa, czy dobrotliwa było najważniejsze, tylko czy umiała nauczyć, zainteresować. Jak nauczyciel dawał siebie na lekcjach, to czy był groźny, czy luzacki, zapracowywał na uwagę i szacunek. Ja lubię się uśmiechać, pożartować z dzieciakami, urozmaicić w różny sposób lekcje, ale od początku stawiam określone granice, za których przekroczenie grozi kara - utrata uśmiechu, żartu, urozmaicenia. Działa! Zawsze próbują, zawsze - wystarczy być konsekwentnym. Max trzy razy się zdarzyła "próba sił", a potem już zostawała przyjemność pracy w zawodzie, który, cóż, uwielbiam. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń