poniedziałek, 25 czerwca 2018

Wielka przemiana...

Potrzeba zmiany modelu nauczania kiełkowała we mnie już od jakiegoś czasu. Czułam, że coś jest nie tak, a coraz boleśniej uświadamiały mi to przeróżne szkolenia (tak, zdarzały się takie bardziej wartościowe) oraz własne wspomnienia (bo pamięta wół, jak cielęciem był). Najpierw przestałam pytać z zaskoczenia. Na pewnym szkoleniu pewna Pani, po przeprowadzeniu banalnej w swych treściach "lekcji" zaczęła nas znienacka z niej przepytywać. I trafiło na mnie. Trafiło dość niefortunnie, bo oczywiście zaraz po pytaniu pustka w głowie. I słowa tej kobiety, które utkwiły mi w pamięci:
- A Państwo robią to swoim uczniom na co dzień.
I dlatego przestałam. Stresogenne to strasznie i paraliżujące. Nie jestem bynajmniej za tym, żeby uczniom oszczędzać w życiu stresu, bo wielokrotnie jeszcze wiele stresu ich w życiu czeka, ale po co go wywoływać dodatkowo, bez potrzeby.
No i teraz o tej potrzebie... Po co ja właściwie uczę? Zaczęłam sobie zadawać takie samobójcze pytanie. Po co? Co chcę osiągnąć? Po co moim uczniom jest taka, a nie inna wiedza? Ucząc tylko angielskiego miałam mniej powodów do takich rozważań. Z definicji uczyłam słówek, żeby dzieci mogły się porozumieć na poziomie podstawowym, a gramatyki, żeby mogli porozumieć się skutecznie. Jednak WOS to co innego. Tutaj sens nauczenia się tych a nie innych faktów już miał znaczenie. Dlatego coraz częściej zaczęłam zadawać sobie pytanie: po co? Po co on/ona ma to wiedzieć? Czy to aby na pewno będzie jej/mu potrzebne w życiu? I oczywiście nie znajduję uniwersalnej odpowiedzi na to pytanie. O ile moje koleżanki uznały, że znajomość (a raczej wkucie) dat wejścia do UE wszystkich krajów jest uczniom w życiu niezbędna, o tyle ja wymagałam tylko znajomości wejścia do UE Polski (no bo pewne standardy jednak trzeba zachować, nie wiedzieć to lipa). Nie mam więc złotego środka na wszystko, ale za każdym razem zadaję sobie przy WOSie to kluczowe pytanie: po co?
Kolejna rzecz to sprawdziany. Po co komu sprawdziany? Kupę wymyślania, wkładanie w jeden papier kilku zagadnień, sprawdzanie tego... Dla ucznia zakuwanie na dwa dni przed sprawdzianem, wypisywanie czegokolwiek, żeby tylko było i zapominanie przynajmniej połowy zaraz po sprawdzianie... Jaki tu sens, jaki cel? Po przemyśleniu sprawy doszłam do wniosku, że cel jest jeden - żeby uczeń nie wypadł za dobrze. Serio, serio. Szkoła, w której uczę stawia szóstki przy 95% znajomości materiału. Dziwne to dla mnie, bo na przykład po zrobieniu całej pracy domowej (nie daję ponad program za każdym razem) uczeń teoretycznie ma szóstkę, choć nic ponad podstawę nie zrobił. "Wyrównuje się" na sprawdzianach, gdzie przynajmniej jedno pytanie jest za trudne i już mamy "odsiew", już szóstki z pracy domowej nie wystarczą, żeby na całoroczną wyszła szóstka. Po co to, tego nie wiem, tęższe głowy ode mnie nad tym pracowały, ale nie oznacza to, że ja się muszę na to godzić. Robię tylko kartkówki i wprowadzam tam słówka czy zagadnienia gramatyczne ponad podstawę. Łatwiej jest wtedy szóstkę dostać, ale ja nikomu nie żałuję.
Chcę, żeby moi uczniowie uczyli się stabilnie, z lekcji na lekcję, a jest to możliwe tylko przy właściwej motywacji. Jeśli tą motywacją są szóstki na kartkówkach, proszę bardzo, służę. Faktem jest, że oceny się poprawiły, ale mam też wrażenie, że poprawiła się również nauka. Nie uczą się kupy materiału na sprawdzian tylko po to, żeby przeciążony mózg natychmiast wszystko zapomniał, ale przyjmują małe partie materiału. Łatwiej potem skorygować błędy na świeżo, a nie po oddaniu sprawdzianu po dwóch tygodniach analizować z uczniami błędy, o których już dawno zapomnieli. 
Tych moich zmian w podejściu do nauczania jest jeszcze kilka, ale o tym następnym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz