Nauczyciel rzadko kiedy wie, czy jest doceniany. Kiedy uczniowie chodzą do szkoły i deklarują, że lubią konkretnego nauczyciela, może to znaczyć wiele. Nie chcę być złośliwa ani zgorzkniała, ale jednak w całkowitą bezinteresowność w takiej sytuacji nie wierzę. Wprawdzie kiedy chodziłam do szkoły i lubiłam jakiegoś nauczyciela, zwykle mówiłam to szczerze, ale wątpię, żeby wtedy nauczyciele tak całkiem w to wierzyli. Z kolei kiedy uczniowie ze szkoły wychodzą, bardzo rzadko wracają, żeby dać znać, co u nich. Jednym słowem-rzadko kiedy dostajemy jakiekolwiek znaki, co dalej się dzieje z tymi dzieciakami. Owszem, kiedy mieszka się na tym samym osiedlu, niejednokrotnie widzi się te dzieci, które dorastają, niejednokrotnie z czasem uczy się ich dzieci, ale niewiele poza tym. Nie przeszkadza mi to zbytnio, taka kolej życia. Sama zawitałam do swojego liceum dopiero po prawie dziesięciu latach, żeby podziękować mojej wychowawczyni. Jednak nie o to chodzi.
Czasami zdarzają się sytuacje, kiedy nie mamy wyboru, jak tylko uwierzyć, że jednak ktoś nas lubi, ktoś docenia, że nie pracujemy ot tak, na darmo. No i właśnie dziś taka sytuacja mi się zdarzyła. Do szkoły przyszła jedna z matek uczniów, nazwijmy go „Karolem”. Rozmawiała z jednym z nauczycieli na korytarzu, ale kiedy tylko mnie zobaczyła, powiedziała tej nauczycielce, że przeprasza, ale musi jeszcze porozmawiać z panią „Iksińską” (czyli ze mną :)). Łatwo mnie poznać, bo jestem jedyną nauczycielką z brzuszkiem, więc nie zdziwiłam się, że pani tak szybko mnie zidentyfikowała. Weszłyśmy do pokoju nauczycielskiego i tu zaczęła się rozmowa. Pani przedstawiła się, powiedziała, że jest matką tegoż właśnie ucznia z pierwszej klasy. Podejrzewałam, że będzie jak zwykle, czyli pani spyta o oceny syna, o jego zachowanie, etc. Tymczasem rozmowa przebiegała mniej więcej tak (oczywiście mniej więcej, bo aż tak doskonałej pamięci nie mam, ale sens oddany jest trafnie):
- Kiedy pani odchodzi?
- W grudniu.
- To straszne. Karol panią tak bardzo lubi, podobają mu się pani lekcje, jest załamany, że nie będzie ich pani uczyć do końca roku.
- No cóż, nie za bardzo mam wybór. Może się też okazać, że tak bardzo polubią panią z zastępstwa, że nie będą chcieli, żebym wróciła.
- Nie. Pani nie rozumie. Oni nie chcą, żeby pani odchodziła, uwielbiają panią i na pewno nie będzie tak samo z inną nauczycielką.
- Miło mi bardzo.
- On cały czas mówi, jak fajne są lekcje angielskiego. Szkoda, że pani musi odejść. No nic, muszę już iść. Do widzenia.
Stałam jeszcze przez chwilę zdębiała na środku pokoju, zastanawiając się, co też właściwie chciała ode mnie ta pani. Wyszło mi jednak na to, że ona chciała mnie po prostu pochwalić.
I to mnie wzruszyło. Rzadko zdarza mi się, żebym dostawała aż takie wyrazy sympatii, tymczasem ostatnio spadają one na mnie, jak deszcz. Nie wiem, czy jest to sposób na dbanie o samopoczucie ciężarnej czy co…? :) Nie da się jednak ukryć, że ostatnio coraz częściej mnie to spotyka. A to pani w sklepie, a to pani ze świetlicy środowiskowej, a to znowu ktoś inny mówi mi, że dzieci mnie lubią, że narzekają, że muszę iść na macierzyński, że nie chcą innego nauczyciela. To miłe.
Prawdą jest,że nauczycieli się nie docenia, ale teraz takie czasy mamy.
OdpowiedzUsuńW sumie pamiętam, że za czasów mojej podstawówki zakładało się takie zeszyty "Złote myśli", w których zbierało się wpisy kolegów i koleżanek, odpowiadających na różne pytania. Między innymi: twój ulubiony nauczyciel. Wszyscy wymieniali prawie wszystkich. A w praktyce, no cóż, uwielbiałam dwóch, trzech, z niektórymi mam kontakt do dziś ;)
OdpowiedzUsuń