Robię się coraz bardziej sfrustrowana. Szkolnie sfrustrowana. Poważnie zastanawiam się nad zmianą zawodu, bo ciężko już wytrzymać w szkole takiej, jaką się stała po tych wszystkich przedziwnych reformach i zmianach. Coraz więcej pracy, coraz mniej czasu na cokolwiek, coraz większa bezsilność i nerwy. Ja naprawdę nie wiem, jak pokolenie moje i kilka przede mną dało radę wszystkiego się nauczyć, zdać i przejść bez tych wszystkich bajerów i udoskonaleń dostępnych dzisiejszej młodzieży.
Nauczyciele mają być nowocześni, interaktywni, motywujący, kreatywni, stymulujący i w ogóle mlekiem i miodem płynący. Nie do pomyślenia jest, żeby teraz tak po prostu uczyli. Uczniowie też nie mogą się tak po prostu uczyć, oni muszą być pozytywnie zmotywowani, nauczyciel musi być na ich usługi. A w sumie to nie muszą robić nic, bo przecież kiedyś i tak go z tej szkoły wypuszczą, bo nie będą go chcieli wiecznie trzymać, a poza tym klasy są za małe, bo niż demograficzny, więc przepuszczać trzeba wszystkich.
Tak, my to wiemy i oni to wiedzą, dlatego skutki są, jakie są i nie ma co spodziewać się cudów. Jeśli uczeń widzi, że każdy przechodzi pod koniec roku, jeśli tylko zrobi jeden plakat, to widzi również, że nie ma sensu się starać (mam tu na myśli uczniów, którym nie zależy na dobrej ocenie, a jedynie na przejściu z klasy do klasy).
Ostatnio pani dyrektor zwróciła się do nas z prośbą o wypełnienie kart, w których mieliśmy zapisać, co zrobiliśmy, żeby uczeń poprawił swoje oceny. My, jako wychowawcy. Mam nieprzepartą ochotę napisać, że już poprawiłam ocenę z biologii za pana X, a z chemii za panią Y. No bo co ja mam tam pisać??? Znaczy wiem, co mam tam pisać. Że rozmawiałam z uczniem, jego rodzicem, nauczycielem, u którego ma banię i każdy z nich ma to potwierdzić swoim podpisem (żeby nie było, że tak sobie wymyśliłam). Tylko że stąd już tylko krok do tego, żeby poprawiać za nich oceny. To podobno bat na tych rodziców, którzy awanturują się, że ich biedne dzieci nie wiedziały, co mają zrobić i dlatego się nie poprawiały, a w ogóle to my jesteśmy nierobami i dzieci nie miały w ogóle szansy się poprawić, bo nas nigdy w pracy nie ma. Tyle że ja bym takiego rodzica posłała na drzewo, a nie produkowała dla niego kartki z wyjaśnieniami.
Bo rodzice niejednokrotnie są o wiele gorsi od dzieci. Mają oczekiwania, wymagania, pretensje, a kiedy mówi im się, że ich dziecko nie jest tak genialne, jak im się wydaje, to pomstują na nauczyciela, wytykając mu brak kompetencji i chęci. No i oczywiście twierdzą, że jestem głupia (nie do mnie osobiście, ale do innych matek i do dzieci), że nie ma się co mną przejmować i że jestem wredna i uparłam się właśnie na ich dziecko. Ręce opadają.
Prawda jest taka, że nie chcę wcale zostawiać tych uczniów na kolejny rok. Problem polega jednak na tym, że oni nie dają mi szansy na to, żeby ich przepuścić. Nie chodzi nawet o to, że czegoś nie umieją, nie rozumieją, bo to bym jeszcze zniosła (angielski naprawdę nie jest najważniejszym przedmiotem na świecie), ale o to, że oni w ogóle nie pracują. Nie uczą się w domu, nie uważają na lekcjach, nie noszą książek ani zeszytów, nie notują, nie tłumaczą sobie słówek… Innymi słowy – nie robią nic. A potem pod koniec roku wydaje im się, że będą w stanie wszystko poprawić, choćby cały rok, bo przecież tu napiszą jakiś referat, a tam jakiś plakat i po sprawie. A ja w tym roku się zaparłam i powiedziałam – NIE. Jeśli chcesz się poprawić to napisz kartkówki i sprawdziany i tylko pod tym warunkiem będziesz mógł/mogła przejść do następnej klasy. Chwilowo nikt się nie kwapi, bo przecież jest dopiero połowa maja.
A dlaczego się zaparłam? Bo od przyszłego roku wynik egzaminu gimnazjalnego z języków będzie liczył się do rekrutacji. I ja potem nie mam zamiaru wysłuchiwać od dyrektorki połajań, dlaczego nasza szkoła jest w jakiejś tam staninie albo w takim a nie innym miejscu na wykresie czy w tabelce. Wszystko sprowadza się do tego, że mamy słabe wyniki. Dlaczego? Dlatego, że przepuszczamy z litości, jak leci, a potem oczekujemy wysokich wyników i tego, że oni na egzaminach wypadną dobrze. Cudów nie ma, pani dyrektor. Ktoś, kto raz poczuje, że można go przepuścić bez żadnego wkładu własnego, nie zacznie się nagle uczyć, bo wisi nad nim egzamin gimnazjalny.
I tak wąż zjada własny ogon.
Z tego co Pani piszę wydaję mi się, że ta dyrektorka jest oderwana od rzeczywistości..Wymaga od nauczycieli nie wiadomo jakich to wyników wiedząc jacy uczniowie chodzą do jej szkoły - "byle dop, byle przejść".
OdpowiedzUsuńOdnośnie zachowań rodziców - mówienie własnemu dziecku o tym, że nauczyciel jest głupi jest niepoważne.. dziecko widząc brak szacunku wobec nauczyciela od rodzica sam go nie będzie miał. Głupie zapętlenie, które tak naprawdę powodowane jest przez rodziców - brak szacunku do nauczyciela, brak szacunku dla przedmiotu, zero motywacji. Ja już dzięki Bogu skończyłem gimnazjum i uczę się w liceum w którym nauczyciele, naprawdę cieszą się ogromnym szacunkiem a każde podskoczenie do nauczyciela bardzo źle się kończy. Szacunek i sympatia do nauczyciela oraz praca własna to tak naprawdę klucz do sukcesu.
Proszę się nie frustować dalej, choćby z powodu rodziców, bo wszyscy musimy się zgodzić, że Polacy zawsze byli ludnością roszczeniową. Zawsze to nam się należało a zwłaszcza cudów od Bogu winnych nauczycieli - w końcu rodzice płacą podatki, której w mniejszej części idą na naszą upośledzoną edukację. Politycy zajmują się swoimi sprawami, aby im było najlepiej a wszystko inne upada - Oświata, Służba zdrowia - wszystko.
Wiem, że napisałem nieco chaotycznie ale naprawdę jest to problem tak duży i powszechny, że można o nim dużo pisać.
Oczywiście, że to jest temat - rzeka. Nigdy się nie kończy, bo rzeczywiście edukacja w naszym kraju coraz bardziej podupada. No ale co zrobić, wybrałam sobie taki zawód, więc staram się, jak mogę.
OdpowiedzUsuńCo do dyrektorki to nie ma Pan racji. Dyrektorka wymaga, bo nad nią są tacy, co wymagają od niej. Kuratorium, od kuratorium z kolei wymaga ministerstwo i znowu dochodzimy do punktu wyjścia. Na dyrektorkę jest nacisk, żeby nie zamykać szkoły, bo idzie niż demograficzny i jest mało godzin, tym samym mało etatów, a żeby utrzymać szkołę, trzeba mieć uczniów i wyniki. I tak się interes kręci.
Mało kto zastanawia się, jak to wszystko będzie wyglądać, gdy przyjdzie wyż demograficzny i trzeba będzie na siłę tworzyć i otwierać szkoły i zatrudniać byle kogo z łapanki, bo kiedyś taki czas też w końcu nadejdzie. Tyle że nasz rząd ma to gdzieś. Nie myśli przyszłościowo, bo oni są tu i teraz i muszą się nachapać natychmiast. Co zrobią następni to już nie ich problem.
raz-praca nauczyciela to ciężki kawałek chleba, (mam w rodzine wielu nauczycieli i mogłam to obserwować z drugiej strony, bycie dyrektorem to jeszcze trudniejsza sprawa.
OdpowiedzUsuńDwa-sprawy nie ułatwiają rodzice-nie wszyscy-ale wielu ma wyobrażenie o szkole,że to zło konieczne a nauczyciele tylko pastwią się na dzieciach, rodzicie okazują w domu brak szacunku do szkoły i nauczycieli i to przekłada się na stosunek dzieci do szkoły i nauki.
Dlatego gratuluję sobie zawsze,że nie zostałam, pomimo lekkich nacisków w rodzinie, nauczycielem.
Moim zdanem,trzeba robić swoje, wymagać, tłumaczyć roszczeniowym rodzicom dlaczego ich genialne dzieci mają kłopoty z przejściem do następnej klasy, tłumaczyć dyrekcji co i jak i z czego co wynika. I mieć czyste sumienie :) Wyobrażam sobie, ile nerwów pożera praca pedagoga!