środa, 29 lipca 2009

Młodzież i historia.

Znowu oglądałam TVN24 i znowu przyniósł mi on pomysł na posta. Tym razem chodzi o rozmowę prowadzącego z jednym z bohaterów powstania warszawskiego. Mowa była o uświadamianiu młodzieży. I tu właśnie pomyślałam o dzieciach, które uczę i ich świadomości historycznej i w ogóle świadomości społecznej. Otóż jest ona żadna lub, w najlepszym przypadku, prawie żadna.
Te dzieciaki (gimnazjum) nie rozumieją, o czym się uczą, nie interesuje ich rozumienie, a jedynie wykucie i zapomnienie tych nudnych dla nich faktów. Nie interesuje ich bohaterstwo, powody, dla których walczono, Hitlera uważają za fajnego gościa, a wojnę za wspaniałą rozrywkę. I żaden nauczyciel, żadna lekcja historii tego nie zmieni, oni tego nie zrozumieją, bo do tego trzeba dorosnąć.
Byłam z tą młodzieżą na wystawie „Europa to nasza historia”. Wystawa ciekawa, rzetelna, przygotowana merytorycznie. Okres omawiany to czasy od drugiej wojny światowej niemal do dzisiaj. Różni ludzie opowiadają swoje historie, nie zawsze ciekawe, ale warte tego, żeby przystanąć i posłuchać. Dodatkowo dzień wolny, bo młodzież obowiązywała tylko ta wystawa. Reakcja młodzieży-żadna. Podczas czytania tekstu o drugiej wojnie światowej, o faktach i liczbach, zmuszeni zresztą do tego przeze mnie, nie wzruszyło ich nic. Ani liczba zabitych (nie potrafili sobie tego nawet wyobrazić), ani liczba głodujących, ani żadne inne fakty. Przy zdjęciach ofiar oświęcimskich zatrzymali się na chwilę i było widać, że może by ich to ruszyło, gdyby nie fakt, że jednemu z mężczyzn było widać penisa. I zaczęło się kontemplowanie tejże części ciała, już bez wzruszenia nad zagłodzonym ciałem. Przedstawione historie ludzi nie wzbudziły najmniejszego zainteresowania, nie byłam w stanie ich nawet do tego zmusić. Jedyne, co mogę powiedzieć dobrego to fakt, że zachowywali się stosunkowo dobrze w porównaniu do grupy, która weszła za nami. Nie było wariactwa, nie było rozwalania eksponatów, więc chyba można wycieczkę zaliczyć do udanych. Tyle że był wyścig do wyjścia, żeby jak najprędzej wrócić do domu.
Po powrocie do szkoły żadnych przemyśleń, żadnych wrażeń, żadnych refleksji. Próbowałam dojść do tego, dlaczego tak jest i doszłam do tego, że oni po prostu tego nie rozumieją. I wcale się nie dziwię. Ja w tym wieku dokładnie tak samo podchodziłam do niemal każdego przedmiotu. Jeśli chodzi o faktyczne zdobywanie wiedzy i rozumienie faktów historycznych to rozpoczęłam ten proces dopiero w swoim dorosłym życiu. Po co więc uczyć dzieci czegokolwiek, skoro tak realnie niczego nie zrozumieją ani nie zapamiętają? Nie wiem. Przykro mi, jako nauczycielka powinnam mieć lepszą odpowiedź na to pytanie, ale jej nie mam. Nie wiem, po co uczyć dzieci czegoś, z czego one w ogóle nie potrafią skorzystać.
Niby w szkole uczy się akcji i reakcji, ciągłości faktów, tego, że jedno wynika z drugiego i trzecim się kończy, ale one mimo wszystko tego nie rozumieją i widać to nie tylko w testach kompetencji, ale również w codziennym życiu. Z jednej strony uczymy ich w szkole odpowiedzialności, ponoszenia konsekwencji, a z drugiej strony nie potrafimy tego egzekwować. Bo ja mogę wyciągnąć konsekwencje tylko do pewnego punktu, którym niejeden uczeń się nie przejmuje, takim jak na przykład wezwanie rodzica czy rozmowa z kuratorem. Nic realnego im w związku z tym nie grozi i przez to czują się bezkarni. Jakim cudem w takim razie mają zrozumieć, że wszystko ma swoje konsekwencje, że akcja wywołuje reakcję, skoro nie mam im jak tego pokazać…

piątek, 24 lipca 2009

Ta wspaniała figura modelki...

Tak na początek chciałam zastrzec, że nie nienawidzę modelek tak ogólnie. Praca jak każda inna, a skoro komuś to odpowiada, to one dostosowują się do warunków rynku. Dziwię się tylko, że komuś może to odpowiadać. A co to jest owo "to"?
Otóż chodzi mi o ich figury. Zdarzało mi się nieraz oglądać pokazy mody i te bardziej "normalne", i te awangardowe, gdzie ubrania szyte są chyba na bale dla przebierańców. Jednym tylko te pokazy się nie różnią-modelkami. Pomijam już, że ich nie rozróżniam, nie interesuje mnie, która jest bardziej, a która mniej sławna, nie interesuje mnie, która się dłużej odchudzała, a która dłużej uczyła się chodzić. Jednak kiedy tak na nie patrzę to myślę sobie, że odchudzać to one muszą się przez całe życie, a i chodzić chyba muszą się uczyć od nowa. Polecenia dla takich modelek to chyba "nogi sztywniej", "ramiona bardziej zgarbione" (bo przecież z taką wysokością i w takich butach nie mogą wydawać się zbyt wysokie), albo też "mina jak srający kot na puszczy".
I to właśnie przeszkadza mi chyba najbardziej. Przecież te kobiety, czy też częściej dziewczyny wyglądają, jakby działa im się wielka krzywda albo jakby czuły się nieco lepsze niż cała reszta rasy ludzi. Nie wiem, czy ktoś im tak karze, czy też one same tak sobie wybrały, ale ten całkowity brak uśmiechu czy też jakiegokolwiek grymasu na twarzy doprowadza mnie do depresji. Kiedy tak sobie dłużej pooglądam takie pokazy to mam ochotę się pociąć. Bo te dziewczyny mają tak źle, bo mają takie smutne miny.
A może modelki to taki sam zawód jak artysta-wiecznie niezadowolony z rzeczywistości, która go otacza? Nie wiem i nie mam zamiaru niczego tu analizować, ale wygląd tych kobiet przyprawia mnie o niemiłe dreszcze. Dlatego też kiedy następnym razem pomyślę, że chciałabym mieć figurę modelki, której jednak los mi poskąpił, zacznę wyzywać sama na siebie. Bo tak naprawdę wcale nie mam ochoty mieć figury modelki, jaką lansują media. Chcicałabym być szczupła, ale wyglądać zdrowo, a nie jak zasuszona dawno mumia, na dodatek bez uśmiechu.

środa, 22 lipca 2009

Eutanazja i aborcja.

Dzisiaj w Faktach na TVN usłyszłam informację na temat kobiety, która złożyła pozew w sprawie pozwolenia jej na eutanazję. Jest oczywiście niemal pewne, jeśli nie pewne, że takiej zgody nie dostanie, ale nie o tym chciałam pisać. Podano tam też przykłady, które miały świadczyć o tym, że eutanazja jest zła, że ludzie po odnalezieniu jakiegoś sensu, choćby pracy, rezygnują ze swojej śmierci. I pewnie jest to słuszne, gnębi mnie jednak jeden malutki problem...
Co z tymi, którzy pomimo wszystko chcą umrzeć? Oni nie mają prawa, nie mogą, bo państwo im nie pozwala. I nie jest ważne, czy ten sens w życiu znaleźli, czy też nie, a może ten sens im nie wystarcza. Na nic się nie patrzy, nikogo nie słucha, tylko chce się uszczęśliwiać ludzi na siłę, choćby wbrew ich woli, bo MOŻE KIEDYŚ tenże sens życia znajdą i co wtedy? Ano wtedy już by nie żyli, gdyby państwo im na to pozwoliło i pewnie by o tym nie wiedzieli, więc nie byłoby im żal. Wiem, że być może jest to bezduszne i bez serca, ale szanuję wolę innych, choćbym się z nią nie zgadzała, więc takie wymuszanie życia trochę mnie denerwuje. Nie wyobrażam sobie wystąpienia sytuacji, kiedy mogłabym pragnąć śmierci, ale z drugiej strony nie myślę sobie, że taki moment nigdy nie nastąpi. Być może kiedyś, być może zdarzy się taka sytuacja. I wtedy chciałabym wiedzieć, że będzie mi wolno, że ktoś mnie wesprze w tej podróży do śmierci, choćby nie było to łatwe ani przyjemne. 
Właściwie taka sama dyskusja mogłaby nastąpić w sprawie aborcji. Jestem w ciąży i jakoś nie wyobrażam sobie, żebym miała usunąć ten płód, ale to nie jest tylko kwestia mojego życia. Ludzie znajdują się w różnych momentach, różne zdarzenia w ich życiu zachodzą i nie widzę powodu, dla którego miałabym taką kobietę potępiać. Jeśli dokonała aborcji bezmyślnie, pewnie sama będzie tego żałować i to będzie dla niej wystarczającą karą. Jeśli natomiast miała konkretny powód i podjęła tą decyzję zupełnie świadomie to nie rozumiem, dlaczego ja mam ją za to kamieniować, jakie mam prawo jej tego zabronić.
Chciałabym, żeby każdy miał prawo decydować o sobie i swoim życiu, nawet jeśli będzie w to zamieszany płód. Ludzie często zbyt szybko i zbyt chętnie szafują wyrokami, a potem w takiej samej sytuacji się uginają. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że moje dziecko jest nieuleczalnie chore bądź jego urodzenie zagraża mojemu życiu, albo choćby że nie będę w stanie go wychować. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym miała wegetować jako warzywo, nie mając żadnych szans na godne życie. I niech nikt nie próbuje mnie przekonać, że zawsze każdy ma dla kogo żyć, że życie zawsze ma sens, bo to zwykłe słowa pod publiczkę, słowa ludzi, którzy nie znaleźli się w ekstremalnych sytuacjach. Ja też się w takowej nie znalazłam, ale tym bardziej nie zamierzam oceniać osób, które znalazły się na zakręcie. 

poniedziałek, 20 lipca 2009

Autobusy i tramwaje.

Dzisiaj jechałam tramwajem w pięknym mieście Wrocławiu. W pewnym momencie pani poinformowała nas, pasażerów, że był wypadek, człowiek wpadł pod tramwaj i ten nie będzie dalej jechać, proszę przesiąść się na autobus zastępczy. Myślałam, że będę czekała na ten autobus jakieś pół godziny, podpowiadało mi to moje rozległe doświadczenie, ale miło się rozczarowałam. MPK Wrocław wyjątkowo się spisało i podesłało transport niemal natychmiast. Jednak nie to jest najważniejsze.
Jechaliśmy potem wszyscy w tym podstawionym autobusie niczym w puszce, a prawie wszyscy ludzie byli przyklejeni do szyby w poszukiwaniu przynajmniej odrobiny krwi. Nie pogardziliby pewnie prawdziwym, tryskającym krwią trupem, może chociaż jakaś obcięta noga... Nie udało się, zobaczyli tylko but. A ja się przeraziłam. Sępy to przyjemne zwierzątka w porównaniu do tych ludzi, zwłaszcza staruszek, które spragnione sensacji nawet jeśli miały miejsca siedzące, wstawały z nich, żeby mieć lepszy widok. To było chore i niemal zrobiło mi się niedobrze. 
Nie wiem, skąd się to bierze. Czy to brak sensacji w swoim własnym życiu skłania nas do takich zachowań? Czy może, pomimo całej tragedii, lubimy oglądać horrory, zwłaszcza jeśli dzieją się one na żywo? Czy też może jest to jakiś pierwotny instynkt, tyle że nie wiem, skąd on mógłby się brać i do czego służyć...
Jeszcze tylko mała pochwała dla MPK. Cała droga do domu, mimo że z przesiadkami, trwała krótko i przebiegła bardzo sprawnie. Oby tak dalej!

niedziela, 19 lipca 2009

Ci wspaniali kierowcy.

Sama nie prowadzę, nie mam ani samochodu, ani prawa jazdy. Jednak czasami zdarza mi się obejrzeć jakiś program motoryzacyjny, głównie dzięki mojemu mężowi. No i właśnie dzisiaj tak mi się zdarzyło. Program "Uwaga, pirat" na TVN Turbo. Przecudny, chociaż mam dzisiaj chyba słabą cierpliwość, bo chętnie bym zajechała niektórym z tych kierowców. Podejrzewam, że przypadkiem, ale wszyscy kierowcy w dzisiejszym programie to byli mężczyźni. A może rzeczywiście mężczyźni są częściej zatrzymywani...? Nie wiem i nie o to tu chodzi.
Ogólnie większość tychże mężczyzn grzecznie przyjmowała mandat, oglądając taśmę i kajając się przed panami policjantami. Znalazł się jednak pewien pan, który musiał, po prostu musiał być mądrzejszy. Przekroczył dozwoloną prędkość o 90 kilometrów na godzinę. Zamiast 70 jechał 160. Słodkie... Ale nawet nie o to chodzi. Zamiast grzecznie przyjąć mandat i punkty karne, ewentualnie ich nie przyjąć (a tego już bym nie zrozumiała), zaczął się kłócić. Najpierw stwierdził, że zatrzymali go za późno, bo mogli wcześniej, od razu jak tylko przekroczył to 70 kilometrów. Potem twierdził, że na znaku było ograniczenie do setki, a w ogóle to on mógł tego ograniczenia nie zauważyć, bo mogło mu coś do oka wpaść. Stwierdził też, że zamiast mandatu to mogliby mu panowie policjanci dać upomnienie i też byłoby dobrze [sic!]. Ale że telewizja jest, to oni chcą się popisać. W końcu stwierdził, że oni się na niego uparli, bo dlaczego na przykład drogówka nie stoi gdzie indziej tylko na trasie. 
Co zdumiało mnie chyba najbardziej to fakt, że panowie policjanci w ogóle z nim dyskutowali. Kurczę, chyba bym nie zdzierżyła! Mogli mu po prostu wypisać ten mandat i mu go dać, a oni grzecznie mu tłumaczyli, co, jak, dlaczego i po co. W sumie to przypomniał mi się rok szkolny, kiedy to zamiast ochrzanić ucznia, który na to zasłużył, muszę mu się tłumaczyć. W końcu pan przyjął ten mandat i oburzony, mrucząc coś pod nosem, poszedł do swojego samochodu. Nigdy takich ludzi nie zrozumiem...

sobota, 18 lipca 2009

Dzień z życia...

No tak, to nie jest taki zwykły dzień, bo przyjeżdża do mnie mój kuzyn. Zaczęłam dzień od zakupów oczywiście, co znacznie uszczupliło mój i tak nadwyrężony budżet. Jak wróciłam do domu, już czekał na mnie odkurzacz i ściera do podłogi. Ochoczo odkurzyłam, zmyłam podłogi i zabrałam się do przygotowywania obiadu. Ziemniaków jak dla pułku wojska, bo w sumie brat cioteczny wielki chłop i pojeść musi. Kotlety; okazuje się, że mam tylko jedno jajko na panierkę, na cztery kotlety. Jakimś cudem wystarczyło. 
Potem mąż ze zbolałą miną (bo wie, jak tego nienawidzę) sugeruje, że powinnam umyć telewizor. Ma rację. Pieprzona plazma za nic nie chce się wyczyścić. Przeklinam i obiecuję sobie, że nigdy więcej nie wezmę się za mycie tego ustrojstwa. Wszędzie smugi, które nawet po dziesięciominutowym przecieraniu nie chcą ustąpić. 
Jak ja uwielbiam porządki! Jedno szczęście w tym wszystkim-robię zbolałą minkę, bo przecież jestem w ciąży, nie wolno mi się przemęczać, nie mogłam wyszorować okien i kaloryferów, ale na pewno bym to zrobiła ;) 
No cóż, przyjeżdżajcie, kuzynostwo, chyba jestem gotowa...

środa, 15 lipca 2009

Klapsy.

Klapsy-stosowane jako jedna z kar, być może wkrótce zostaną jednak zakazane przez państwo, które w ten sposób próbuje walczyć z patologią. Kampania społeczna-„kocham, nie biję”, kolejna manipulacja przeciwko patologii w rodzinie. Czy aby na pewno?
Zastanawiam się bowiem, do kogo tak naprawdę skierowana jest ta kampania. Jeśli faktycznie do osób, które znęcają się nad dziećmi, to obawiam się, że są to stracone pieniądze. Nie sądzę, żeby ktoś, patrząc na plakat uśmiechniętej matki czy ojca i czytając takie oto hasło, nagle się nawrócił i nigdy już nie uderzył swojego dziecka. Nie jest to też hasło kierowane do osób, które dzieci wcale nie biją. Jeden wniosek-jest to kampania skierowana do takich ludzi, jak ja, którzy czasami mogą się zapomnieć i jednak zapodać dziecku jakiegoś klapsa od czasu do czasu. Tylko w takim razie ja jakaś oporna jestem, bo do mnie to nie dociera.
Jako dziecko dostawałam klapsy, mama mi opowiadała, bo sama jakoś nie pamiętam. Nie pamiętam, bo prawdopodobnie te klapsy były zasłużone i jakoś nie zrobiły mi trwałej krzywdy na psychice, nie mam traumy, nie mam skazy. Za to pamiętam karę-jedyną wprawdzie, którą dostałam niesłusznie, bo te słuszne, choć pamiętam, nie przywiązuję do tego wagi. Pamiętam KARĘ, nie klapsa, a to chyba dość znaczące. Dlatego zastanawiam się, czy te klapsy tak naprawdę zasługują na potępienie…
Oczywiście moja mama naprawdę dawała mi klapsy, nie katowała mnie, nie waliła na ślepo. Ponieważ zazwyczaj dostawałam ręką po tyłku, właściwie moja mama bardziej to odczuwała niż ja, bo zazwyczaj przez ubrania nie bolało tak bardzo, a mamie ręka ścierpła. Jednak byłam świadkiem, jak kiedyś ojciec mojej koleżanki walił ją pasem na oślep. Tylko, że warto sobie w takiej sytuacji jedno uświadomić-on nie dawał jej klapsa, on ją katował, a na takie przypadki, jak już wcześniej zauważyłam prawdopodobnie ta kampania nie podziała.
Dlatego jeśli zdarzy mi się kiedyś dać klapsa mojemu dziecku chyba nie będę się jednak z tego powodu zadręczać do końca życia, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zrobiłam dziecku krzywdy do końca życia, tylko przejdę z tym do porządku dziennego. I dlatego byłabym wdzięczna, gdyby państwo zostawiło mnie w spokoju, zajmując się faktyczną patologią, a nie znajdując tematy zastępcze i karząc rodziców, którym zdarzyło się walnąć swoje dziecko w tyłek.


poniedziałek, 13 lipca 2009

Wspaniałe życie nauczyciela...

Nauczyciele zarabiają mnóstwo pieniędzy… Z takim poglądem spotykam się tak regularnie, jak z żadnym innym. A przynajmniej za pracę, którą wykonują. I co ja mogę na to odpowiedzieć… Posta na temat cudowności pracy nauczyciela już napisałam, więc nie będę się powtarzać, jednak chciałam nawiązać do tych nieszczęsnych zarobków samych w sobie.
Pod względem pieniędzy trzeba zauważyć, że szkoła jest wyjątkowym przykładem równości. NIKT nie zarabia tam więcej, jeśli nie zrobił odpowiednich kursów, szkoleń, itp. Mężczyźni, kobiety, ciemnoskórzy, katolicy, ateiści-wszystko jedno. Liczy się pozycja, lata pracy i ilość godzin, nic więcej. I, o dziwo, z tym też się nie zgadzam... (wiem, trudno mi dogodzić). No bo niby dlaczego jakaś osoba, która przychodzi tylko na swoje godziny i odwala je jak najmniejszym kosztem dostaje tyle samo, co inna osoba, podczas gdy ta "inna osoba" wypruwa sobie żyły, organizuje konkursy, przygotowuje dodatkowe materiały-no, po prostu się stara. Mam koleżankę-polonistkę-która co roku zapracowuje się na śmierć dla tych dzieciaków i właściwie nic z tego nie ma. Żadnych premii, żadnych dodatkowych pieniędzy, żadnych bonusów, nawet typowanie do nagrody ministra jak do tej pory nic nie dało, a wiemy wszyscy w szkole, jak bardzo na nią zasługuje. O, przepraszam, co kilka lat dostajemy jakiś ochłap na otarcie łez za wzorową pracę. I jaką ja mam w tym momencie motywację, żeby pracować lepiej. Nie da się ukryć, że ten system zachęca do pewnego rodzaju patologii, do odwalania pracy byle jak. I ja się wcale nie dziwię, że niektórzy tak mają.
Dlaczego więc staram się nie wpaść w tą pułapkę? Bo chcę dobrze wykonywać swoją pracę, a nie tylko odrabiać godziny, nawet jeśli nic mi z tego nie przychodzi. Bo lubię to, co robię i chcę dzieci nauczyć, nawet jeśli one nie do końca tego chcą. Bo nie lubię robić czegoś byle jak. Niejednokrotnie słyszę głosy, że jestem głupia, że się nie opłaca, że nie warto, że chyba rozum straciłam, żeby za te pieniądze się tak szarpać. System też nie ułatwia mi pracy. Materiał ma być przerobiony, bez względu na to, czy uzniowie faktycznie umieją, czy też nie. Mam przerobić tematy i tyle, rozliczyć się u pani dyrektor, która z kolei rozliczy się z kuratorium. A już w przyszłym roku szkolnym tenże system dojdzie do granic absurdu.
Mieliśmy napisać plan na trzy lata według godzin, które wychodzą nam w ciągu roku i według tego samodzielnie opracowanego programu realizować ściśle to, co tam napisane. Pomijam tak „nieistotny” szczegół, jak ten, że nigdy nie możemy być pewni, ile będziemy mieć godzin, nie mając przed sobą planu, ale to się jakoś mniej więcej da przeskoczyć (niestety, mniej niż więcej, ale trudno…) Problem w tym, że w tym systemie nieistotne jest, czy dzieci czegoś tak naprawdę się nauczą, czy wpisałam tyle ćwiczeń, ile rzeczywiście będzie potrzeba… To wszystko sprawa drugorzędna. Jeszcze pół biedy, jeśli trafię na takie dzieci, które rzeczywiście się uczą i będę mogła z nimi bez problemu pracować. Wtedy może uda mi się wcisnąć jakieś zabawy, quizy, dodatkowe ćwiczenia, pomoce naukowe. Jednak w przypadku uczniów nieco trudniejszych, a takich jest coraz więcej, nie mam szans na zrealizowanie tego, co napisałam. A muszę, bo inaczej na mnie siądzie dyrekcja, a na nią kuratorium. I tak jestem na samym dole łańcucha pokarmowego.



niedziela, 12 lipca 2009

Dyskryminacja kobiet po raz drugi...

No cóż, znowu wchodzę na grząski grunt, głównie dlatego, że już skalałam własne gniazdo, a teraz poniekąd zamierzam zrobić to ponownie. Jednak na początek napiszę o prawdziwej dyskryminacji kobiet, bo nie da się zaprzeczyć, że coś takiego istnieje.
Nie da się ukryć, że kobiety mają gorzej. Nie zarabiamy tyle, co mężczyźni na tych samych stanowiskach, nieczęsto również nie dostajemy tych stanowisk, bo jesteśmy kobietami. Bo możemy mieć dzieci, bo jesteśmy zbyt emocjonalne, bo nie kierujemy się rozsądkiem (a jak próbujemy kierować się rozsądkiem, to okazuje się, że jesteśmy zimnymi sukami). Najwspanialszym dla mnie argumentem są dzieci. Możemy mieć dzieci, to fakt, tak nas stworzyła natura i poniekąd rozumiem pracodawców, którzy wolą zatrudnić mężczyznę, z nie kobietę z dzieckiem. Przestaję rozumieć ten fakt, kiedy pracodawca wybiera mniej kompetentnego mężczyznę na to samo stanowisko. Przecież wiadomo, że kobieta, pomimo faktu posiadania dziecka, kiedyś musiała się wykształcić i zdobyć doświadczenie, a dziecko jej w tym nie przeszkodziło. Ta sama sytuacja ma miejsce, jeśli chodzi o zarobki. Dlaczego kobieta na tym samym stanowisku zarabia mniej niż mężczyzna?
Dzisiaj jednak usłyszałam, że gdyby kobiet było więcej w życiu publicznym, byłoby lepiej... Bo łagodniej, bo bardziej merytorycznie, bo spokojniej. I tutaj już muszę zaprotestować. Według mnie, byłoby dokładnie tak samo. Kobiety, które rzeczywiście są wykształcone i na czymś się znają, z reguły nie pchają się aż tak bardzo na scenę publiczną, tylko robią to, co lubią. Na scenie publicznej pojawiają się zacietrzewione, kłótliwe kobiety, dokładnie takie same, jak mężczyźni, czy też "mali chłopcy ze swoimi zabawkami", jak kobiety lubią ich nazywać. Wystarczy spojrzeć na polityków. Te kobiety wcale nie są gorsze od swoich męskich odpowiedników. Skąd się to bierze? Nie wiem, ale obserwacje sceny politycznej zdecydowanie to potwierdzają. A choćby taka Kwaśniewska, której wpierają tą prezydenturę już drugi raz z rzędu, spokojnie robi to, co robi, z czym czuje się dobrze i w czym czuje się kompetentna. Nie pcha się tam, gdzie się nie nadaje, a gdzie na siłę chcą ją wtłoczyć.
Dlatego też jak najbardziej jestem za wyrównywaniem szans. Za tym, żeby kobiety dostawały godną płacę i żeby miały do wszystkiego taki sam dostęp, jak mężczyźni. Jednak nigdy nie dam się nabrać na gadanie, że jak już kobiety się do tych równych praw dorwą to będzie lepiej...

czwartek, 9 lipca 2009

Recenzja # 2.

Czy można stworzyć film, w którym już sama muzyka zabiera człowieka do raju? Znałam tą muzykę na długo zanim zobaczyłam film. Z tą muzyką wiąże się duża część mojego życia. Sama muzyka zabierała mnie zawsze tam, gdzie akurat chciałam być. Film obejrzałam dopiero teraz i właściwie nie wiem, dlaczego tak późno...
"1900: człowiek legenda", bo o ten film tutaj chodzi, miał wszystko to, czego oczekuję od filmu. Nie wspaniałe efekty, nie wartką akcję, ale masę uczuć zamkniętą na kawałku taśmy. Uczucia zamknięte w muzyce nagle się uwolniły, dostały kształtu, zaczęły fruwać. Dziecko pozostawione na statku staje się geniuszem gry na fortepianie-tak w skrócie można by opisać tą historię, ale nie o tak płytką sprawę tu chodzi.
To film, który dotyka głębi mojego jestestwa, który dociera do mnie, jak  mało który. Taki, który definiuje moje życie. To kawałek kinematografii, który ma w sobie to COŚ, w czym niczego bym nie zmieniła, dopracowany od pierwszej do ostatniej sceny. Muzyka, zdjęcia, aktorzy-ideał. 
Ciężko jest opisać, co się czuje po obejrzeniu "1900...". To nie jest film, który łatwo opisać, zamknąć w kilku zdaniach. Treść niby banalna, dialogi nieskomplikowane, ale ile wrażeń zamkniętych jest w muzyce, tego żadne słowa nie opiszą. Może dlatego tak bardzo do mnie dotarł-bo film ściśle związany jest z muzyką, a ta działa na mnie lepiej niż niejeden obraz...

Imiona.

Naprawdę mam nadzieję, że nikogo nie urażę tym postem, ale moim celem nie jest szyderstwo tylko zastanowienie się, dlaczego ludzie wybierają takie a nie inne imiona dla swoich dzieci.
W związku z poczęciem dziecka kwestia imienia stała się dla mnie bardzo ważna. Przeglądałam tysiące miejsc, gdzie mogłabym znaleźć imię dla dziecka, bo to wcale nie takie banalne, jakby mogło się wydawać. No i tu zaczęły się problemy, bo chcieliśmy znaleźć imię, które nie będzie nam się z nikim kojarzyło. Niestety, w związku z moją pracą nauczycielki było to nieco trudne. Większość imion kojarzy mi się  z jakimś uczniem i pół biedy jeśli ten uczeń wzbudza moją sympatię (no nie oszukujmy się, my też mamy swoje sympatie i antypatie, tyle żeby się nie kierować tym przy ocenianiu i nie jest źle). Gorzej już, jeśli uczeń ten nie do końca mi się podoba... Tu zaczyna się problem.
W sumie problem nie jest wielki-wystarczy znaleźć takie imię, które będzie na tyle niezwykłe, że nie będzie mi się kojarzyć z żadnym uczniem. Jednak musi to też być imię, które nie wzbudza naszych zastrzeżeń. I tu już gorzej.
Patrzę w kalendarz i znajduję imiona, które absolutnie z nikim mi się nie kojarzą i pewnie nigdy nie będą mi się kojarzyć-Miranda, Kwiryna, Filomena, Pelagia... Wśród chłopców jeszcze lepiej-Mścisław, Ścibor, Spycimir, Onufry, Bazyli... No cóż, moim celem nie jest skrzywdzenie dziecka do końca życia. A jednak zdarzyło mi się natrafić na przedziwne imiona wśród dzieci. I zastanawiam się, co myśleli rodzice, nadając swoim dzieciom takie właśnie, a nie inne imiona. 
Prawdopodobnie każdy z nas w którymś momencie życia nie lubi swojego imienia, ale imię Anna czy Grzegorz to nie to samo co Eugenia czy Eustachy.
W końcu udało nam się wybrać dość niezwykłe, a jednocześnie przyjazne imiona dla naszego dziecka-dziewczynki i chłopca. Jednak tak na wszelki wypadek chwilowo ich nie zdradzę... 

środa, 8 lipca 2009

Szkoły czas...

Ponieważ wiele studentów dzwoniących do radia ma ciągle jakieś egzaminy w tej sesji, na wspomnienia mi się zebrało... Nie tylko o studiach, ale w ogóle o szkole.
Pamiętam nie tak znowu wiele rzeczy. Przyzwyczajona byłam od początku do przychylności nauczycieli, bo byłam taką malutką kujonką. Nie powiem, że naprawdę bardzo kułam, ale w szkole było mi jakoś łatwo. Polonistka piała, że mam talent, z angielskiego miałam lekcje dodatkowe i połowie klasy pisałam prace, reszta przedmiotów jakoś szła. Biologia to był koszmar, ale jakoś nauczyciele nie byli źli, dało się wytrzymać. 
Nie było sprawdzianu szóstoklasisty, bo było 8 klas (taaaak, takie czasy... :)). Za to potem czekał mnie egzamin wstępny do liceum o profilu z rozszerzonym językiem angielskim. Jeśli chodzi o sam profil to raczej śmieszny był. Ani nie było więcej lekcji, ani poziom nie był lepszy. Nadal pisałam innym prace, nadal miałam lekcje prywatne (dziękować mojej mamie bardzo). No ale takie były czasy, że profil był tylko z nazwy. 
W liceum nie było już tak słodko. Na moim nieróbstwie poznała się pani z biologii i pan z geografii. Francuskiego pojąć nie mogłam za żadne pieniądze (też korepetycje). Fizyka też mi nie szła. Polskiego zaczęłam nienawidzić z całej duszy z powodu nauczycielki, której perfidia przechodziła wszystko, co w szkole zdarzało mi się widzieć (moja nienawiść nie zahaczyła o książki, na szczęście). W sumie jednak wredna nauczycielka przez cały okres to nie tak źle.
Wychowawczynie zarówno z podstawówki, jak i z liceum wspominam bardzo dobrze. Miały z nami sporo roboty, ale tak to już bywa. 
Na studiach się zaczęło. W sumie przyzwyczajeni do ciągłego gnojenia, a to przez nauczycieli, a to przez panie sekretarki, wpadliśmy znowu w ten cudowny system. Pani z dziekanatu uważała się za Boga, wykładowcy za Chrystusów, cierpiących za miliony, pracując z tak niesforną młodzieżą. Najgorsi zawsze byli magistrzy albo ledwo zdobyczni doktorzy. Rany, jak oni dawali popalić...
Jednak trzy pierwsze lata wspominam bardzo dobrze. Wykładowcy nie byli tacy źli, w większości stara kadra. Znajomych było mnóstwo. Imprezowiczką nigdy nie byłam, więc ta część studiów mi umknęła, ale wcale tego nie żałuję. Pamiętam, że na pierwszym roku w każdą środę chodziłam  z koleżanką do kina. Jeju, co to były za środy. Potrafiłyśmy iść na dwa albo trzy seanse (skąd ta kasa???). Dzisiaj sobie tego nie wyobrażam z dwóch powodów-wieczny brak kasy i równie wieczny brak w repertuarze. Nie wiem, dlaczego wtedy jakoś filmy były, i to co tydzień.
Wykładowcy, znajomi, egzaminy (większość zawalonych w pierwszym terminie, ratowałam się poprawkami), pani z dziekanatu... Pamiętam to wszystko. Pamiętam... no, może bez imion. Pamiętam kolegę, z którym uwielbiałam chodzić na obiady i na piwo. Pamiętam znajomych, z którymi regularnie się spotykaliśmy po zajęciach. Pamiętam wiele miłych rzeczy, pommimo występowania tych gorszych. Z częścią tych ludzi utrzymuję kontakt do dziś, co mnie czasmai zdumiewa.
Potem był licencjat i droga przez mękę. Trzy lata przerwy. Dorosłam.
I na koniec odbiły się na mnie te udane lata. Pani promotor trafiła mi się przeokropna. Ileż ona miała wiedzy (raczej pseudo), jakie mniemanie o sobie... Lepiej nie mówić. Uprzykrzała nam życie przez całe pozostałe dwa lata. Ponieważ nie dałam się już tak gnoić, jak niegdyś, miałam gorzej...Najsmutniejsze jednak było to, że każdy z nas miał już jakieś własne życie. Wspólne spotkania należały do rzadkości, a znajomą z tamtych czasów zachowałam jedną. Wszystko się popaprało. Dzisiaj wolę myślą do tego okresu nie wracać, a to smutne jest :(
Tyle czasu, tyle lat... To uświadamia mi, że się starzeję. Nie potrzeba mi jeszcze laski czy innych pomocy, ale tamte lata minęły. Kurczę, ale mnie wspomnienia siekły...

poniedziałek, 6 lipca 2009

Otyłość.

To taka ładna nazwa na bycie grubym. Coś o tym wiem, bo do najszczuplejszych przed ciążą nie należałam (a teraz to w ogóle szkoda gadać). I mogę powiedzieć tylko jedno-świat nie lubi grubszych ludzi.
Pierwsza sprawa to sposób, w jaki na nich patrzy. W gazetach nie ma zdjęć kobiet o nieco większych kształtach. Nie mówię tu nawet o osobach naprawdę otyłych, ale takich choćby nieco bardziej okrągłych. Każda gwiazda, której przybędzie choć trochę kilogramów, jest wyśmiewana, wytykana palcami, obsmarowywana. Nieco inaczej jest, gdy takoważ gwiazda ma anoreksję... Jest troszkę wytykana palcami, może trochę się ją skrytykuje, ale na pewno nie jeździ się po niej, jak po łysej kobyle. Już nie wspomnę o osobach grubszych, które ubiorą się nie tak, jak społeczeństwo by chciało. Wtedy to już nie ma zmiłuj. Można się na taka osobę gapić, pastwić się nad nią, wyśmiewać bardziej albo mniej publicznie. A społeczeństwo nie jest łaskawe-osoba gruba nie może pokazać choćby kawałka nogi, bo to przecież takie obrzydliwe i nieestetyczne, oglądać takie okropieństwa...
Tymczasem jakby ktoś przeszedł się po sklepach dla osób puszystych (kolejne wspaniałe określenie) to zrozumiałby, że dla młodych osób takie sklepy nie mają nic do zaoferowania. Wszystkie ubrania wyglądają jak worki pokutne, czasami w różnych kolorach i nie wiadomo co gorsze-założyć ubrania, w których nie wygląda się doskonale (jakby w tych worach było doskonale!), czy włożyć coś, co z wyglądu przypomina rozciągniętą szmatę. 
Sama mam ten problem. W sklepach sieciowych, jeśli jest dział dla osób puszystych, to są to ubrania, w których krowy bym nie poszła doić, bo mleko by jej się zsiadło. Tymczasem jeśli już na sklepie jest coś w większym rozmiarze, to tak naprawdę jest w mniejszym, tylko rozmiarówka jest popaprana. Na przykład nosiłam rozmiar 46 i niby wszystko pięknie, taki rozmiar jest. Problem zaczyna się przy przymierzaniu, bo ta kiecka wchodzi na moją koleżankę, która ma rozmiar 38, a na mnie ani trochę. W sklepach "specjalnych" z kolei ubierać to może się jakaś pani prezes banku, ale na pewno nie nauczycielka (choć tam wcale z ciuchami nie jest lepiej). Najbardziej podobają mi się sytuacje, gdy na sklepie jest rozmiarówka do 44, a w części dla puszystych od 46. I tu zaczyna się zagwozdka, bo na sklepie 44 na mnie za małe, a w 46 dla grubasów się topię... I bądź tu człowieku mądry.
I ja rozumiem, że skoro się otyłym nie podoba, to powinni schudnąć... łatwo powiedzieć. Nie jest tak łatwo schudnąć, a dobrze wyglądać chce się w każdej sytuacji. 

niedziela, 5 lipca 2009

Recenzja.

Wiem, że nie wszystkie filmy muszą być wspaniałe, ale czasami tak bardzo się nastawię, a potem... klapa. Tak samo było z "Cadillac Dolana". Ekranizacja opowiadania Stephena Kinga. Już to powinno mi dać do myślenia. Od czasu "Carrie" nie widziałam porządnej ekranizacji Kinga, a już niedawna "Mgła" powinna mi dać do myślenia. Nie dała...
W skrócie-załamany mąż po zamordowaniu żony przez złego mafioza postanawia pomścić jej śmierć. Ponieważ zwykłe metody nie skutkują, znajduje metodę niezwykłą. Nie zdradzę tu oczywiście puenty, to byłoby zbyt brutalne, bo są przecież osoby, które zdecydują się ten film jednak obejrzeć.
Film nie należy wprawdzie do najgorszych, ale formą nie powala. W sumie opowiadanie też nie powaliło mnie na kolana, znam WIELE lepszych dzieł Kinga, ale cóż, ekranizacja była ta. Aktorstwo średnie, tylko końcówka w wykonaniu Christiana Slatera prawie mi się podobała. Jednak w roli "tego złego" jak zwykle nie był przekonujący. Wes Bentley zdecydowanie lepszy. Całkiem podobał mi się w roli zdesperowanego i nieco oszalałego męża. Natomiast sam film nieco nudny, właściwie tak samo jak opowiadanie.
Zastanawiam się, co mi się w tym filmie podobało i chyba nie jestem w stanie znaleźć takiej rzeczy. Wszystko było "prawie", "całkiem", "dość". Zdecydowanie bardziej Slater podobał mi się w rolach z czasów "Więcej czadu" czy "Prawdziwy romans". Rozumiem, że nie ma już 20 lat i powtórka "Więcej czadu" byłaby niezbyt trafionym pomysłem, ale taki choćby "Prawdziwy romans" czy "Gangsterzy" to zdecydowanie lepsze filmy. Nawet ten poniekąd czarny charakter z "Mobsterów" bardziej do mnie przemawiał niż okrutny handlarz ludźmi z "Cadillaca...". 
I jeszcze jedno-w tym filmie Dolan nie ma za grosz gustu. Panienki, które ma do wyboru, a które wybiera zdumiewały mnie od początku filmu do samego końca.

Gramatyka, ortografia, interpunkcja...

Ostatnio namiętnie czytam przeróżne blogi, fora, etc.  Jedna tylko rzecz mnie przeraża-ortografia. Nie jestem orłem, nie wiem wszystkiego, nie jestem mistrzem ortografii czy interpunkcji, jednak zawsze staram się pisać poprawnie. I aż mnie zęby bolą, gdy czytam jakiś wątek na forum albo bloga pisanego niepoprawnie. I chyba wiem, skąd to się bierze...
Niestety, wyrasta pokolenie ludzi, którym wszystko jedno, czy piszą poprawnie, czy nie. Wyrasta pokolenie dysortografów, dyskalkulików, dysgrafów i innych dys... Ja rozumiem, że czasami to rzeczywiście JEST problem i jest on realny, ale przecież nie w aż takiej liczbie. Ludziom nie zależy, jak piszą, byle pisać. A dla mnie poprawność to szacunek do ludzi, którym wciskam swoje myśli, więc staram się uszanować ich ewentualnie bolące zęby (jak moje w reakcji na błędy).
Ponadto coraz mniej uczy się ortografii. Jest to jakiś przerywnik, zabawa, a nie prawdziwa nauka. Tymczasem pewne rzeczy trzeba po prostu zapamiętać. Za moich czasów (kurczę, miałam nadzieję, że nigdy nie użyję tego sformułowania...) nie było tylu dysortografów. Jak ktoś nie umiał, nie znał zasad, to po prostu nie umiał i nie przechodził do następnej klasy.
Teraz nie wolno dziecka nie przepuścić od klasy I do III bez zgody rodziców. Nie wolno wysłać dziecka do szkoły specjalnej czy ośrodka bez zgody rodziców, choć gołym okiem widać, że w zwykłej szkole się męczy. Nie wolno NICZEGO bez zgody rodziców. Niby w ramach równości, tyle że ta równość zawsze na kimś się odbija-albo na tych dzieciach, które mają problemy i muszą iść z programem wolniej (a nie da się, bo materiał trzeba przerobić), albo na tych, które się nudzą, bo idą z materiałem za wolno. Nauczyciel się nie rozdwoi, żeby zadowolić każde dziecko z osobna, a tego właśnie chyba oczekuje od nas ministerstwo.
Ta sama sytuacja jest z ocenami... Rany Julek, już ta dopuszczająca jest tragedią! Kiedyś była mierna i sytuacja była jasna-jesteś mierny, i taka była prawda. Miałam mierny z biologii, bo byłam mierna albo nawet gorzej. Nigdy nie miałam z tego powodu żadnej traumy. Teraz nie można być miernym, bo to godzi w godność i samoocenę małego człowieka... No comment.
I tym cudwonym sposobem przeszłam od narzekania na niedouczonych ludzi do narzekania na edukację. Jednak ponieważ coś na ten temat wiem, pozwolę sobie jeszcze kiedyś ponarzekać. Tymczasem dość żółci wylałam, jak na jeden dzień.

czwartek, 2 lipca 2009

Małe radości i wielkie szczęście.

Od dawien dawna już wiadomo, że zakupy poprawiają kobiecie nastrój. Jeśli o mnie chodzi, mogą być to jakiekolwiek zakupy. Może to być kupno jakiejś  pierdółki, czegoś do domu, może być i jakiś fajny obiad czy kawa na mieście. 
Tym razem, w przypływie euforii, rzuciłam się niemal na wszystko naraz. I napiłam się kawki na mieście z koleżanką, i kupiłam sobie błyszczyk (czyli pierdółkę), i bluzkę, i komplet sztućców. Świętuję! Wszystko. I rachunki, w końcu wszystkie zapłacone na czas, i ciążę, i w ogóle... cokolwiek by to miało być.
Stwierdziłam ostatnio, że jestem naprawdę szczęśliwa. Mam męża, którego kocham, mieszkanie (no, może nie do końca nasze, ale co tam, jest pewny dach nad głową), rodzinę, znajomych, jestem w ciąży. Nie mogę prosić o więcej. Szczęście to coś, co rzadko zauważamy i o czym ciężko pisać. Naprawdę łatwiej pisać o smutku, łatwiej pisać, gdy jest się nieszczęśliwym, bo smutek tak łatwo ubrać w słowa, wyrazić dramatyzm.
Tymczasem jak opisać szczęście? Można puścić ikonkę z uśmieszkiem, ale to tak naprawdę nie wyraża szczęścia, tylko chwilowe zadowolenie. Można napisać, że jest się szczęśliwym, ale wtedy wiele ludzi filozoficznie zapyta "co to znaczy?" Otóż dla mnie oznacza to powroty do ludzi, których kocham, do domu, który lubię i życie w którym sprawia mi przyjemność. Mam to wszystko. 
Mój mąż wytrzymuje ze mną i już tylko za to należy mu się medal. Kocham go nad życie i uwielbiam wracać do niego do domu. Nie mamy idealnego życia, kłócimy się, czasami mamy ciche dni, ale najważniejsze jest, że w efekcie i tak liczy się tylko ON. 
Mam mamę, którą też kocham nad życie i z którą mogę gadać godzinami, nawet jeśli są to pogaduszki o niczym. Czasami działa mi na nerwy, jak to rodzice mają w zwyczaju, ale nie zdarzyło mi się nigdy mieć do niej prawdziwego, wielkiego żalu czy pretensji.
Mam mieszkanie, do którego lubię wracać. Jest dokładnie takie, jak sobie wymarzyłam i daje mi energię każdego dnia od nowa. 
Oj, dużo tego szczęścia...

Religia.

No i pech chciał, że w końcu muszę wyrzucić z siebie to, co myślę na temat religii. Zwykle rano czytam wyróżnione posty na onecie, a tym razem rozgorzała dyskusja na temat ocen z religii wliczanych do średniej, dlatego mną tak tąpnęło.
Otóż jak dla mnie wiara to indywidualna sprawa każdego człowieka. Wszędzie... ale oczywiście nie w Polsce. W takim kraju żyjemy, że co krok napotykam jakieś symbole religijne, kościoły, kaplice, a wszystko to należące do jednej tylko religii. Smutne to chyba... 
Dorastałam w czasach, kiedy religii uczono w salkach katechetycznych przy kościele, bo o wprowadzeniu jej do szkół jeszcze nikt nie myślał. I tak było dobrze, i po co było to zmieniać. Pamiętam, że z radością biegłam na katechezę, bo było to coś innego. Wszystko zepsuło się, gdy zaczęli KAZAĆ chodzić mi na religię. Nadal trochę mi się podobało, ale już mniej. Potem dorosłam, zaczęłam samodzielnie myśleć, wyciągać wnioski i wyciągnęłam wniosek o odejściu od kościoła. Od jakiegokolwiek kościoła.
Teraz, kiedy myślę o moim dziecku i wychowywaniu go w ateiźmie, coraz bardziej przeraża mnie "religijność" Polaków, przejawiająca się głównie w indoktrynacji. Bo jak inaczej nazwać fakt, że religia wprowadzana jest już na poziomie przedszkoli, że w szkołach właściwie obowiązkowa jest religia, bo znaleźć szkołę, gdzie prowadzone są zajęcia etyki to można co najwyżej pomarzyć. Przeraża mnie świadomość, że będę musiała wychowywać dziecko w cieniu tego wszystkiego, bo nie będę posyłać go na lekcje religii. Jaką będzie miało alternatywę? Siedzenie w czytelni czy świetlicy, bo przecież nie zawsze religię da się włożyć na pierwszą czy ostatnią lekcję. Nie chcę tego... ale nie mam nic do gadania, bo nie ja decyduję. Niestety decyduje rząd, który w tym względzie ma coraz "ciekawsze" pomysły podlizania się kościołowi, a ja nawet nie wiem dlaczego.
Za każdym razem, kiedy o tym pomyślę, słabo mi się robi. 

środa, 1 lipca 2009

Głupota mężczyzn.

Nie, nie będzie o tym, że wszyscy mężczyźni są źli i głupi, bo na przykład mój mąż nie jest :) Będzie o tym, jak bardzo NIEKTÓRZY mężczyźni są ograniczeni. O kobietach pisałam, więc panowie, to wy dziś przyjmiecie co nieco na klatę.
Czytałam dzisiaj pewien artykuł, którego autor był wielce oburzony, że ze swoich podatków płaci matkom (macierzyński). Doszedł do tak wspaniałych wniosków, że w ramach równouprawnienia mężczyzna powinien mieć w każdej chwili prawo do "kupienia" sobie dziecka, a dokładnie do inseminacji kobiety i posiadania z nią dziecka, kiedy tylko sobie zażyczy i z kim tylko sobie zażyczy. Potem oczywiście miałby prawo do takiego samego macierzyńskiego (tacierzyńskiego??), a więc jego podatki nie poszłyby na marne. 
Ponadto autor pisał, że nie dziwi się, że pracodawcy wolą mężczyzn od kobiet obciążonych możliwością posiadania dziecka,  a więc (po urodzeniu tego dziecka) pracujących nieefektywnie. No bo przecież powszechnie wiadomo, że mózg kobiety zmniejsza się o 4% w czasie ciąży (TO NIE MOJE SŁOWA, parafraza autora!)
Raaaaanyyyyy, czy można wymyślić coś równie głupiego. Już czasami brak mi słów. W sumie nawet nie wiem, jak ja mam to skomentować. Dlatego nie będę komentować, tylko napiszę kilka słów na temat panów podobnych temu autorowi.
Podejrzewam (choć nie wiem tego na pewno), że gdyby mężczyzna miał możliwość rodzić, to pewnie zdecydowałby się na to jeden jedyny raz, w ramach eksperymentu. Mężczyźni jakże często nie zdają sobie sprawy, że noszenie dziecka, że o porodzie nie wspomnę, to nie bułka z masłem. Najpierw są wszystkie niewygody związane z początkiem ciąży, czyli mdłości, wymioty, złe samopoczucie, ciągłe niewyspanie. Potem dźwiganie brzucha. Panom wydaje się, że to nic takiego, ale w takim razie proszę przeprowadzić eksperyment pod postacią chodzenia pod koszulką z dorodnym arbuzem (waga nieco podobna). Oczywiście nie piszę tu o innych "cudownościach" ciąży, bo nie czas i nie miejsce.
Potem mamy poród, a tu jakby nie pisać o cudowności rodzenia się nowego życia, to po prostu jest koszmar! Ból chyba nieporównywalny z niczym innym. No ale przecież tyle mówi się o cudzie, o bólu mało kto słyszał, że mamy tendencję o tym zapominać. 
W takim razie dlaczego kobiety rodzą? Bo tak jesteśmy urządzone i nie ma się co żalić. Potem czeka nas w większości opieka nad tym dzieckiem, co też nie jest zawsze samą przyjemnością. Pewnie według autora tego artykułu lepiej by było, gdybym dała pracę niani, sama idąc do pracy, wtedy niczyje podatki  by się nie marnowały. Tylko że wtedy z całą pewnością taka kobieta zostałaby nazwana wyrodną matką. I koło sie zamyka.
Dlatego apeluję do mężczyzn, żeby najpierw chwilę przystali w swoim zacietrzewieniu i zastanowili się nad słowami "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". Bo być może kiedyś napiszę jeszcze mniej pochlebny post w temacie mężczyzn...