Ostatnio rozmawiałam z Małżonkiem moim drogim na temat mojej pracy, co czasami mi się zdarza, gdy mam wyjątkowo podły humor. A ostatnio mam taki coraz częściej. Rozmowa wyglądał mniej więcej tak:
On: Ja już mam dość słuchania o tej twojej pracy. Cały czas tylko dół i dół.
Ja: Ale zauważyłeś, że już nie skarżę się na uczniów?
Chwila zamyślenia.
On: No fakt. Ciekawe dlaczego?
Ja: Bo nie mam czasu nawet o nich myśleć.
No i taka jest smutna prawda. Mamy do odbębnienia tyle papierów (a będzie jeszcze więcej), że nie mam już siły myśleć o uczniach. Lekcje przychodzą i odchodzą, 45 minut mija niepostrzeżenie i znowu zostaję sam na sam z papierami. Pani minister ma coraz to nowe wytryski doskonałych pomysłów dotyczących gimnazjów, bo skoro wszyscy tak na nie narzekają to zamiast je zlikwidować (no nie, nie przyznają się, że coś spartaczyli, przecież gimnazja to doprawdy odkrycie stulecia) należy dowalić nauczycielom roboty tak, żeby nie mieli czasu na zwracanie uwagi na uczniów. Wtedy przestaną na nich narzekać, bo jak utoną w papierkach uczeń przestanie się liczyć.
I tak powoli się dzieje. Regulamin projektu edukacyjnego należy napisać, Wewnątrzszkolny System Oceniania uaktualnić, to wszystko poprawić, poprawić poprawki, stworzyć karty pracy, zwołać Radę Pedagogiczną, żeby to wszystko zatwierdzić. Na Radzie kolejne poprawki do poprawek, w końcu można przyklepać i tworzyć kolejne papierki. Szkolenie trzeba zwołać, bo kolejne pomysły tworzą kolejne interpretacje, więc żebyśmy się nie pogubili, a przynajmniej nie nudzili, trzeba siedzieć do 19 na radzie szkoleniowej. Potem do domu, umyć dziecko, posłać je do łóżka i już można się brać do nowych papierów.
Tak ostatnio wyglądają moje dni. Jak nie jedna rada, to druga, jak nie jeden papierek, to drugi. Regulaminy, protokoły, analizy… A tu jeszcze trzeba przygotować się do lekcji, sprawdzić kartkówki i sprawdziany, powpisywać oceny, zorganizować a to Halloween, a to Thanksgiving Day, a to jakiś konkurs… Przestaję już wyrabiać. Za jeden dzień nicnierobienia oddałabym wiele. Pani minister najchętniej kazałabym robić to wszystko samej, niech zobaczy jak to fajnie użerać się z uczniami i produkować tony papierów. A jeszcze jak ma się małe dziecko to już jest absolutnie wpaniale.
Nie mam nawet siły bawić się z Młodym, siedzę tylko i patrzę, jak on się bawi, a oczy mi się kleją. Myślę przy tym, co jeszcze muszę danego dnia zrobić, żeby pani dyrektor nie miała do mnie w dzień następny pretensji, że coś jeszcze nie jest gotowe. Moje dziecko właściwie nie spędza ze mną czasu, a przynajmniej nie tak, jak ja bym chciała. Ale cóż, na wychowawczy mnie nie stać. Tylko że to pani minister raczej nie zainteresuje. Może w takim razie kolejne papierki…
No to ja ci napiszę, że rozumiem doskonale. Mój tydzień, do wczoraj:
OdpowiedzUsuńPn - lekcje 8-15:30 (w tym 3 okienka), pogoda taka, że miast 40 minut z dojściem wracam do domu na 17:30.
Wt. - lekcje od 8:55 do 12:40, ale za to czekam na szkolenie o 15, w domu jestem o 19.
Śr. nieco lepiej, w domu 15:30. Czwartek 16:30. Piątek - lekcje od 8 do 12:40, ale... Kiermasz świąteczny, jasełka i konsultacje z rodzicami. W pracy do 19, w domu, bo koleżanka zgarnia autem, już pół godziny później.
Do tego staż na mianowańca kończę 30 grudnia, co wiąże się z toną papierów. Zaraz potem dokumentacja semestralna (a tej mam podwójną ilość, jako wychowawca klasy integracyjnej).
I tylko szczęście mam jedno, że swą klasę prowadzę od 1 podstawówki, znamy się jak łyse konie i wychowani jako tako są, problemów wychowawczych jakiś dziwnych brak. Ale bardzo chętnie ministerkę zaproszę do siebie - niech tydzień popracuje z dziećmi o różnych zaburzeniach i niech potem tworzy dla nich debilne papiery (które najczęściej o kant tyłka potłuc, bo dzieciaki nieobliczalne są i wszelkie plany idą w łeb).
Ugrhh.